|6|
Zdalne nauczanie to cyrk na kółkach.
Pojawienie się w domu starej Iero, zrujnowało plany Franka na calutki weekend, który w ostateczności spędził w domu.
Chłopak nienawidził, gdy najstarsza z rodu odwiedzała ich, stopniowo wprowadzając swoje chore reguły, którym każdy zmuszony był się przyporządkować. Nawet jej własny syn, który zazwyczaj uważał właśnie siebie za jednostkę wybitną, nieskalaną głupotą, która zawsze miała rację. Teraz także on chodził po domu z podkulonym ogonem, starając się ignorować fakt, iż nękała ona jego jedyne dziecko - Franka.
Pierwszym stopniem reżimu okazało się pozbawienie młodego Iero nikotyny. Frank nie miał pojęcia kiedy i jakim cudem zakradła się do jego pokoju i odnalazła ukryte pod poluzowanym panelem papierosy, jednak, jak się okazało, była sprytniejsza, niż podejrzewał. Później zmusiła go do wypastowania podłóg, uprzątnięcia swojego pokoju oraz zaprowadziła ciszę nocną, która obowiązywać miała od godziny dwudziestej pierwszej. Jak sądziła, wszystko to uwarunkowane było jedynie troską o los jej zdegenerowanego wnuka. I choć Frank miotał się i skomlał, nie odnalazł oparcia w żadnym z rodziców.
Jednakże, nawet dla niego istniały w życiu priorytety.
Telefon (który, jakimś cudem został w końcu naprawiony), rozdzwonił się w niedzielę, kilka minut po północy.
Frank dosłyszał irytujący dźwięk aż z swojego pokoju na górze. Odczekał chwilę, gdyż był zbyt leniwy, by zejść po schodach, jeśli nie miałoby być to coś ważnego. Nakrył głowę poduszką i czekał, aż ktoś zrobi to za niego.
— Frank! — usłyszał donośny głos swojej matki — Do ciebie!
Westchnął cierpiętniczo, po czym z olbrzymią niechęcią podniósł się z łóżka, wsuwając na stopy puchate kapcie i okrywając zziębnięte ciało szlafrokiem. Zszedł po schodach do ciemnego przedpokoju, obijając się o ściany.
— Frank, na boga... — wyszeptała Linda, zakrywając słuchawkę dłonią — Masz jutro na rano do szkoły, nie możesz uprzedzić swoich kolegów, że o tej porze wszyscy tu śpimy?
— T-tso? — wymamrotał, przecierając zaspane oczy — A kto dzwoni?
— Jakiś... Gregory?
Frank ostatkiem sił powstrzymał się, by nie parsknąć śmiechem. Gregory, a to ci niespodzianka. Powinien się domyślić, iż jedynie Gerard mógłby być na tyle bezczelny, by wydzwaniać w środku nocy.
— Dobra, mamo, idź spać. Będę cicho, obiecuję, że nie obudzę czarownicy.
— Frank! Żadna czarownica, to twoja babka!— burknęła Linda, mimo wszystko uśmiechając się delikatnie — Tylko nie gadaj za długo. — przestrzegła, po czym przekazała mu słuchawkę i szurając kapciami, udała się do sypialni.
— Frankie?... — usłyszał zadyszany, łamiący się głos. To od razu go rozbudziło. — Przepraszam, boże, jest tak późno, ale...
— Stop, spokojnie, Gee. Co się dzieje? — wyszeptał gorączkowo.
— Christiane... Ja... Ja nie wiem... Kurwa, cały dzień było dobrze, a nagle... C-coś jest nie tak, Frank... Zaczęła rzucać się po łóżku, krzyczeć, kurwa, to... Frank, boże...
— Gerard, spokojnie. Zadzwoniłeś po karetkę?
— T-tak, kilka minut temu, ale oni nie... — nagle Gerard urwał swoją myśl, a Frank usłyszał z oddali rozdzierający jęk, a po nim trzaskanie jakichś niezidentyfikowanych przedmiotów — Frank... Boję się... O-ona... Już tak dawno tego nie było, Frank...
Słysząc jego załamujący się głos i swoje imię, które Gerard zdawał się powtarzać jak mantrę, Frank od razu podjął decyzję.
— Zaraz będę. Czekaj na karetkę, ja szybko się ubiorę i wyjdę, obiecuję. Czekaj na mnie i postaraj się uspokoić. Słyszysz mnie, Gee?
Gdy Gerard przytaknął, Frank od razu odłożył słuchawkę na widełki, czując, że serce łomocze mu jak młotem.
Wiedział, że musi się tam pojawić, ale wiedział też, jak problematyczne to będzie. Jego babka czuwała jak suseł i nie było siły, by nie obudziła się na dźwięk przekręcanego w zamku klucza.
Powoli, uważając na skrzypiące deski, udał się do przedpokoju, by zdjąć z wieszaka przypadkową bluzę i założyć buty. W tym czasie, wpadło mu do głowy rozwiązanie tak idealne, że aż dziwił się, jakim cudem wcześniej o nim nie pomyślał.
Zapalił dla niepoznaki swiatło w łazience, po czym kilkoma susami przedostał się po schodach do piwnicy, gdzie starając się nie narobić hałasu, otworzył małe, wąskie okno, które prowadziło na zewnątrz.
Nikt inny z jego rodziny nie byłby w stanie się przez nie przecisnąć, ale Frank tak. W takich chwilach błogosławił swoją budowę.
Podsunął pod nie niski stołek, który wydobył z pudła z gratami, po czym wszedł na niego i stając na palcach, chwycił się murowanego parapetu. Za drugim razem udało mu się, dzięki czemu stękając z wysiłku, wypełznął prosto na trawnik.
Czuł, że podrapał sobie całe przedramiona i doskonale wiedział, że cały uwalany w kurzu i innych, dziwnych substancjach znajdujących się w piwnicy, wygląda jak szaleniec. Był jednak daleki od rozwodzenia się na ten temat, gdy biegł przed siebie, nie bacząc na ostry, duszący ból w płucach, który to alarmował go o zbyt wielkim wysiłku. Udawał, że go nie czuje.
Choć ostatnim razem jego droga z mieszkania Christiane do domu trwała pół godziny, teraz przymierzył ją w zaledwie piętnaście minut. Wiedział, że zmierza w dobrym kierunku, bo już z daleka widział wyraziste światła karetki i słyszał podniesione głosy ratowników medycznych.
Gdy znalazł się na miejscu, było już prawie po wszystkim.
Nosze z uśpioną Christiane, znajdowały się już w karetce, której drzwi zamykane były właśnie pośpiesznie przez młodych, krzepkich medyków.
Gerarda dojrzał dopiero po dłuższej chwili, wtopionego w tłum gapiów, którzy przeciskali się pomiędzy sobą, by mieć najlepszy ogląd na rozprawiające się przed kamienicą widowisko.
Way stał tam, z włosami ściągniętymi w niedbały kucyk, nadal w piżamie, okryty jedynie jednym z tych dziwacznych, wzorzystych płaszczy, które Frank zobaczył w przedpokoju Christiane pierwszego dnia. Trzymał pomiędzy wargami wolno tlącego się papierosa, wbijając pusty wzrok w światła karetki, których odcienie igrały wesoło na jego ściągniętej głęboko skrywanym przerażeniem twarzy.
— Gee! — wykrzyknął, po czym zaczął przebijać się przez ciasno zbity tłum ludzi, którzy wykrzykiwali w jego stronę różnorakie bluzgi i wyzwiska. Nie zważał na to, torując sobie drogę wprost do przyjaciela.
Gdy tylko znalazł się dostatecznie blisko, ułożył mu dłoń na ramieniu i przyjrzał mu się dokładniej. Gerard wyglądał żałośnie, jak dzikie zwierzę zastygłe w przerażeniu na widok nadciągających ku niemu reflektorów ciężarówki. Objął go, wzdychając ciężko.
— Czemu z nimi nie jedziesz? — zapytał, odsuwając go od siebie na odległość wyciągniętych ramion — Gerard?
— Bo nie mogę.
— Jak to nie możesz? — zapytał skonfundowany Frank — Kto ci tak powiedział?
Gerard skinął głową w stronę wsiadających do karetki ratowników medycznych.
— Oni. — odparł, po czym wyciągnął wypalonego papierosa spomiędzy warg, rzucił go na ziemię i zdeptał. Nie minęło pięć sekund, gdy sięgnął do kieszeni, wyciągając paczkę, z której wziął kolejnego, drżącą dłonią kierując go do ust. — Kurwa. — wyszeptał, usiłując go podpalić. Bezskutecznie.
— Daj mi to. — poprosił cicho Frank, po czym przejął od niego zapalniczkę i robiąc z dłoni daszek, podpalił mu papierosa. Gerard zaciągnął się mocno, przymykając oczy — Zabronili ci z nią jechać?
Gerard przytaknął, zerkając na powoli rozchodzący się wraz z odjazdem karetki tłum.
— Nie jestem upoważniony. — odparł, wbijając puste spojrzenie prosto w oczy Franka — Według prawa, nic dla siebie nie znaczymy. Dopóki się nie obudzi, nie mam nawet możliwości dowiedzieć się czegokolwiek o jej stanie zdrowia. Ale tak właściwie, to nic więcej nie potrzebuję wiedzieć. Jeśli nie przejdzie operacji, umrze w przeciągu kilku miesięcy.
Słysząc, z jakim spokojem Gerard o tym mówi, Frank mimowolnie się wzdrygnął.
— A ta operacja...
— Nie stać nas. — uciął szybko, po czym zgasił do połowy dopalonego papierosa i odwrócił się na pięcie, wiedząc, że Frank pójdzie za nim — Znam kogoś, kogo stać. — dodał, po chwili zastanowienia — Może Brian przyda się na coś drugi raz w życiu. Musi mnie z nim skontaktować.
Frank starał się zignorować dreszcz, który przeszedł mu po plecach, gdy usłyszał imię tego faceta. Udawał, że puścił to mimo uszu.
— Kim on jest? — zapytał, gdy wspinali się na górę — Ktoś z rodziny?
Gerard pokręcił głową, naciskając na klamkę, by wpuścić ich do środka. Frank starał się nie poświęcać zbyt wiele uwagi wyzwiskom, których w ciągu ostatnich dwóch dni ktoś jeszcze dopisał.
— Christiane zaopiekowała się nim, gdy był w naszym wieku. Każdy z nas ma podobną historię i każdy jakimś cudem trafił właśnie do niej. A ona nie odmawia pomocy wyrzutkom takim jak my. — wyjaśnił, odwieszając płaszcz na wieszak — Tylko, że on mieszkał tu przez kilka lat. Żarł z jej garnka, dzięki jej pieniądzom skończył studia prawnicze, a teraz nie wyśle nawet kartki na święta. Brian mówił mi, że Gabe to wyrachowany typ, ale broń boże wspomnieć coś na ten temat do Christiane. Dostaje szału, zawsze broni tego gnoja.
Frank przeszedł za Gerardem do salonu, gdzie panował obecnie jeszcze większy nieład, niż chłopak zapamiętał za ostatnim razem.
Przysiedli na kanapie, gdzie od razu przypałętała się do nich niepełnosprawna kotka. I choć Frankowi ostatnio zdawało się, iż niespecjalnie przypadli sobie do gustu, teraz łasiła się do jego nóg, łaknąc atencji, którą syn pastora jej podarował. Zgarnął zwierzę na swoje kolana, gładząc ją mechanicznie po puchatej sierści, byle tylko zająć czymś ręce.
— Czemu go broni?
— Bo traktowała go jak syna. — odparł, wzruszając ramionami — Z resztą, jak każdego z nas. Tyle tylko, że on na to nie zasłużył. — dodał, po czym niebezpiecznie pochylił się do przodu. W pierwszym momencie Frank był przekonany, że czerwonowłosy zwymiotuje, ale on jedynie skrył twarz w dłoniach, resztę kontynuując już półszeptem — Ale teraz może się przydać. Jeśli nie może mieć jego uwagi, to niech chociaż odzyska pieniądze, które jej się należą.
Po tym wywodzie, zapadła pomiędzy nimi cisza, przerywana tylko i wyłącznie miarowymi pomrukami ukołysanej do snu kotki.
Gerard nie odzywał się, wciąż skrywając twarz w dłoniach. Ktoś mógłby pomyśleć, że płacze, jednak Frank wiedział, że prawda jest zgoła inna. Way był wściekły i smutny, ale nie załamywał się ani na chwilę. Wiedział, że musi walczyć i to było po prostu czuć.
— Znów cię wplątałem w totalnie chorą sytuację, Frankie. Przepraszam, źle mi z tym. — wyszeptał po chwili Gerard, nareszcie unosząc zmęczony wzrok na przyjaciela.
— Stary, nie ma za co. Zanim się pojawiłeś, strasznie się nudziłem.
Gerard błysnął swoimi maleńkimi ząbkami w szczerym uśmiechu, który rozczulił wykute z kamienia serce Franka.
Gdy atmosfera nieco się rozluźniła, wypili po kubku gorącego kakao i nie wiedzieć kiedy, zasnęli. Obaj na siedząco, w niewygodnych, powykręcanych pozycjach, z kubkami, które nadal tkwiły im w dłoniach.
Nie obudzili się jednak aż do świtu.
Tym razem, pierwszy ocknął się Gerard, którego kręgosłup palił żywym ogniem. Spał z głową opartą na tyle kanapy, calutką noc w jednej pozycji, przez co czuł się niezmiernie odrętwiały.
Gdy tylko rozchylił opuchnięte powieki, zwrócił wzrok w stronę Franka, który to skulił się, z plecami wygiętymi w łuk pochylając się nad Madame. Jakimś cudem także nadal drzemała w jego ramionach. Zapewne przez fakt, iż dawno nikt nie poświęcił jej tyle uwagi, co syn pastora.
Rozczulony tym widokiem, Gerard postanowił, iż nie zmąci panującego pomiędzy nimi powiązania.
Powoli, nie chcąc narobić niepotrzebnego hałasu, podniósł się z kanapy i okrywając odrętwiałe ciało kocem, wyszedł z pokoju.
Pierwszym, co zrobił, był telefon do Briana. Robiło mu się niedobrze na sam dźwięk jego głosu, ale doskonale wiedział, że nie może tak po prostu odpuścić, jedynie ze względu na swoje własne uprzedzenia. Christiane była dla niego jak matka, stanowiła jedyną poza Frankiem i Mikeyem osobę, która faktycznie coś dla niego znaczyła. I pomimo tego, na jaką osobę przez większość czasu pozował, nigdy nie pozwoliłby, by komukolwiek z tej trójki stała się jakakolwiek krzywda.
I choć Brian był dupkiem, przez którego Gerard zmarnował lwią część czasu i nerwów, tak względem Christiane czuł dokładnie to samo.
Gdy tylko Gerard zdołał namówić go do ponownego przyjazdu, rozłączył się, nie chcąc kontynuować tej bezużytecznej konwersacji. Był zbyt nostalgiczny i zdecydowanie za dużo czasu poświęcał wspomnieniom, co, o zgrozo, mogłoby na nowo rozpalić tlące się gdzieś głęboko uczucie. A tego bardzo nie chciał.
Byle tylko się czymś zająć, udał się do kuchni, by przygotować śniadanie dla siebie i Franka oraz, rzecz jasna, Madame. Gerard czasem odczuwał wrażenie, iż Christiane karmi ową kotkę dużo wykwintniej niż samą siebie.
— Czyli od dziś jesteś panią domu, wiedźmo? — zapytał Frank, który jakimś cudem, bezszelestnie przedostał się do kuchni. Zamiast jednak pomóc Gerardowi, usiadł przy stole i podpierając twarz dłońmi, wodził za nim zaspanym wzrokiem — Dzwoniłeś do tego... — "Dupka", dokończył w myślach — ...Briana?
— Taki był plan, więc skontaktowałem się z nim z samego rana. Nie wiem, jak to zrobicie, ale musicie wytrzymać w swoim towarzystwie przynajmniej kilka godzin. — mruknął Way, posypując nałożoną na talerze jajecznicę świeżym szczypiorkiem.
Iero, do którego sens jego słów doszedł dopiero po chwili, ściągnął brwi.
— Co masz na myśli? To twój... Były. Mnie on nie interesuje, znam go kilkanaście minut. — odparł, pokładając się na blacie — Nawet już mu wybaczyłem, że próbował mnie staranować po pierwszej minucie znajomości... — wymamrotał, ziewając przeciągle.
— Skoro tak mówisz.
Frank nie był w stanie przyuważyć zadziornego uśmieszku, który pojawił się na wąskich wargach Gerarda. Ten, nadal odwrócony do niego plecami, zalewał właśnie kawę.
— Tak mówię, bo tak jest. A teraz daj mi jeść, kobieto, bo zaraz wykituję. — burknął, po czym zanim Gerad zdążył zaserwować mu jego porcję, Frank sam ściągnął ją sobie z blatu.
Jedli w ciszy, zajęci jedynie swoimi myślami. Przerwał im dopiero dzwonek do drzwi.
— Otworzę. — powiedział szybko Gerard, odsuwając od siebie talerz z do połowy zjedzoną jajecznicą, nerwowo ocierając przy tym usta.
Frank wzruszył ramionami, wbijając wzrok w bezkształtną papkę, w jaką uformowało się jego śniadanie. Może Gerard miał rację? Może faktycznie nie chciał, by Brian się tu pojawiał i mącił sytuację, która dla młodego Iero i tak była już wystarczająco niejasna?...
Zanim zdążył dojść do jakiegokolwiek wniosku, z przedpokoju dobiegły go przeplatające się głosy. Chwilę później nastąpił trzask zamykanych drzwi, przy czym, sądząc po oddalającym się dźwięku, udali się do salonu.
Może nie powinno go tu być? Może to nie jest jego sprawa, w końcu miał za zadanie jedynie podnieść na duchu Gerarda, a teraz...
— Frankie! — wzdrygnął się na podniesiony głos przyjaciela - Jak skończysz, to chodź do nas, dobra?!
— Dobra! — odkrzyknął, mimowolnie uśmiechając się do siebie.
☾
— Ty dzwoń, ty go znasz.
— Ale tu nie mieszkam, jak to niby będzie wyglądało?! Teraz ty opiekujesz się Christiane, więc ty powinieneś z nim gadać. I wcale go nie znam, widzieliśmy się może raz w życiu. Okej, ewentualnie dwa. Nie przekręcaj tych oczu, nie kłamię!
Zażarta dyskusja trwała pomiędzy byłymi partnerami już od kilkudziesięciu minut. Frank, ku swej uciesze, nie brał w niej udziału; zamiast tego, wylegiwał się na kanapie, gładząc rozanieloną kotkę po jej puchatym futerku i ogarniając znudzonym wzrokiem malowidła, jakie Christiane porozwieszała na ścianach zagraconego salonu.
— Raz! Raz, dwa, to dużo! Ja nawet nie wiem, jak ten facet wygląda! — obruszył się Gerard, pochylając się do tyłu tak gwałtownie, że prawie wywinął orła. Fotel na biegunach zaskrzypiał złowieszczo, a chłopak szybko wrócił do poprzedniej pozycji — Ty, Molko, mógłbyś się na coś przydać choć raz w życiu! Jesteś dużym chłopcem i powinieneś się już nauczyć nie dbać tylko o własny tyłek!
Na dźwięk wypowiedzianych przez Gerarda słów, Brian poczuł, jak jego serce przyspiesza bicia. Zdawał się słyszeć już tylko i wyłącznie rytmiczną pracę organu, głuchy na resztę wystosowywanych przez czerwonowłosego oskarżeń.
Nie rozumiał, jakim prawem Gerard śmiał mówić do niego w ten sposób, doskonale wiedząc, jakimi uczuciami pałał do Christiane. Była mu jak matka, siostra i babka, czyli każda kobieta, która w życiu powinna być przy nim i go wspierać. Na swoje nieszczęście, żadnej z nich nigdy nie poznał.
Zaraz po urodzeniu, został oddany do jednego z londyńskich domów dziecka, gdzie przyszło mu spędzić najgorsze lata swojego życia. Ciągły głód, ubóstwo i wieczna oziębłość ze strony opiekunek, odcisnęły piętno na psychice Briana. Gdy więc został wypchnięty z owego przytułku, od razu postanowił wyemigrować, chcąc odciąć się całkowicie od swojej przeszłości i spalić za sobą wszystkie mosty. Okazało się jednak, że w jego życiu nic nie mogło iść do końca tak, jak sobie zaplanował.
Zaledwie po pół roku, włóczył się po ulicach New Jersey, znów głodny, nie mając nawet miejsca, w którym mógłby przenocować. Pierwszym cudem w jego życiu okazało się przypadkowe spotkanie Christiane.
Potraktowała go jak własne dziecko, którego nigdy nie mogła mieć. Brian, choć początkowo zawstydzony tym ogromem uczuć, po zaledwie kilku dniach zaczął je odwzajemniać. Pierwszy raz w życiu poczuł wtedy, że ma dom, do którego chciałby wracać. A gdy dołączył do nich Gerard, wiedział już, iż jest to najszczęśliwszy moment jego życia.
Dlatego teraz słyszalne z jego ust, to wszystko bolało dziesięć razy bardziej.
I to nie tak, że wstydził się zadzwonić do Gabriela, nie. Chodziło o jego własną, męską dumę, bo w końcu Saporta był w podobnej jemu sytuacji i jak z tego wyszedł? Został prawnikiem, mężczyzną sukcesu, podczas gdy Brian nadal szył beznadziejne sukienki dla starych panien, które wyzywającym ubiorem pragnęły pokazywać, iż nadal się do czegoś nadają.
Na ten moment, rzygał tym wszystkim. A najbardziej faktem pojawienia się tego niskiego, sarkastycznego dupka, na którego Gerard zerkał zdecydowanie zbyt często.
— Podaj mi telefon. — poprosił po trwającej wieczność, niezręcznej ciszy.
Gerard, nadal rozsierdzony do granic możliwości, faktycznie udał się do przedpokoju, by spełnić prośbę Briana. Pod jego nieobecność, Molko zwrócił pełne jadu spojrzenie na Franka, który nadal bawił się beztrosko z kotką.
— Nie myśl, że coś tu ugrasz. — wysyczał, lecz zanim Frank zdążył zapytać, o co właściwie chodziło, w pokoju ponownie pojawił się Gerard. Od razu wyczuł narastające pomiędzy mężczyznami napięcie, jednak postanowił owy fakt przemilczeć.
— Tylko pamiętaj, musisz go odpowiednio podejść, bo inaczej... — urwał, widząc wyraz twarzy Molko — Masz rację, nie będę się wtrącał. Frank, chcesz zapalić? — zapytał, głosem wyższym o dwie oktawy.
Iero, rzecz jasna, przystał na jego propozycję.
Przez dłuższą chwilę trwali w ciszy, wlepiając puste spojrzenia w niezbyt zachęcający widok osiedla, wpuszczając przy tym do płuc zatrważające dawki dymu nikotynowego. Do ich uszu dochodził stłumiony przez drzwi głos Briana, któremu najwidoczniej udało się skontaktować z byłym wychowankiem Christiane.
— Nie powinniśmy do niej jechać? — mruknął w końcu Frank
— Oczywiście, że powinniśmy. Chcę najpierw załatwić sprawę z Gabrielem, a później...
Nagle drzwi balkonowe rozchyliły się i stanął w nich Brian.
— Zgodził się przyjechać i porozmawiać, ale był przy tym niesamowicie spięty. Mam wrażenie, że jest średnio nastawiony co do tej całej sprawy z pieniędzmi. — wyjaśnił, wyciągając swoje papierosy — Gerard, jeśli chcesz, możemy jechać do Christiane. Martwię się, jest tam teraz zupełnie sama... Jeśli się wybudzi, nie ma nawet z kim pogadać. — zaproponował, zdając się ignorować prezencję Franka, który mimo to wbijał w niego poirytowane spojrzenie.
— A Frank?
Brian zawahał się.
— A nie wydaje ci się, że lepiej by się czuła w otoczeniu osób, które zna dłużej? Jasne, jeśli chce, niech jedzie, chodzi mi tylko o jej komfort. — odparł, nie zdradzając w swym głosie żadnej, nawet najmniejszej nuty antypatii — Decyzja należy do ciebie, Frank.
Chłopak zjeżył się. Wiedział doskonale, do czego dąży Brian, lecz nie mógł powiedzieć tego na głos. No i, mówiąc szczerze, nie był w stanie całkowicie się z nim nie zgodzić; Faktycznie, znał Christiane zaledwie dwa dni, podczas gdy pozostała dwójka była jej bliska niczym synowie. Potrzebował chwili, by dokładnie przekalkulować to sobie w myślach, aż ostatecznie skapitulował.
— Masz rację, na pewno zależy jej, by zobaczyć waszą dwójkę. Tylko bym przeszkadzał. — mruknął, starając się ignorować zawiedzione spojrzenie Gerarda — Ale chcę wiedzieć, jeśli przywieziecie ją do domu. Mógłbym wtedy przyjść i jakkolwiek pomóc. — dodał, przez co na twarzy Briana pojawił się dziwaczny grymas.
— Oczywiście, że zadzwonimy, Frankie! — zapewnił gorączkowo Gerard, po czym, nie zważając na palące spojrzenie Briana, uścisnął Franka z całych sił, cudem nie miażdżąc mu przy tym żeber — Christiane będzie bardzo miło, że chcesz jej pomóc... — wyszeptał, dogłębnie wzruszony postawą swojego najlepszego przyjaciela.
Brian prychnął donośnie, na co Gerard rzucił mu ostrzegawcze spojrzenie. Nikt nie zamierzał jednak wszczynać bezsensownego sporu, nie w momencie, gdy Christiane leżała osamotniona w szpitalu, całkowicie pozbawiona kontaktu z bliskimi.
Dopalili papierosy w ciszy. Następnie Frank pożegnał się z Gerardem, Brianowi rzucił zaś jedynie pogardliwe spojrzenie, na które ten zareagował paskudnym uśmieszkiem.
Frank nie był w stanie pojąć, w czym leżał problem tego mężczyzny. Zdawał się pałać do niego nienawiścią od chwili, w której ich spojrzenia skrzyżowały się po raz pierwszy. Czy Frank dał mu do tego jakikolwiek powód? W swoim mniemaniu, nie. Nie byli w końcu dziećmi kłócącymi się o zabawkę, ani niczym w tym stylu.
Choć gdyby zapytać Briana, sprawa wyglądała zgoła inaczej.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro