|5|
Jak się Wam czyta? Macie może jakieś uwagi, bądź opinie, którymi zechcielibyście się ze mną podzielić? Jeśli tak, komentujcie!
Rozmawiali prawie do świtu.
Obyło się już jednak bez wybuchów płaczu, czy jakiejkolwiek kłótni. Frank uważnie wsłuchiwał się w słowa Gerarda, które ten wyrzucał z siebie jak z karabinu. Oczywistym było, że gdy zaliczyli już najtrudniejszą, wzbudzającą największe wątpliwości kwestię, reszta zdawała się iść jak z płatka.
Gerard wyjaśnił, na czym polegała cała tajemnica Christiane. Zwinnie ominął jednak szczegóły, przechodząc od razu do najważniejszego - jej transpłciowości.
I choć Frank nigdy wcześniej nie słyszał o tej przypadłości, co skutkowało całą masą niewygodnych pytań, które musiał zadać, by nie popełnić nietaktu, Gerard był cierpliwy. Spokojnie wytłumaczył Frankowi owe pojęcie, napomykając nawet o operacji, która zaszokowała, ale także niezmiernie zaciekawiła syna pastora. Dorastając w zafiksowanej na punkcie religii rodzinie, nie miał najmniejszych szans na zaznajomienie owych nowinek medycznych. W jego otoczeniu nadal był to temat tabu.
— Mam rozumieć, że zostajesz na noc? — zapytał Gerard, gdy około trzeciej nad ranem, ponownie wślizgnęli się do salonu. Obydwaj byli już niesamowicie zziębnięci i obolali przez niewygodne siedziska — I nawet nie próbuj się wymawiać, nigdzie cię o tej porze nie puszczę. — dodał stanowczo, przez co Frank zaśmiał się cicho.
— Dobrze, mamo. - odparł, zmodulowanym (przez co z lekka przerażającym) głosem.
Gerard prychnął, po czym zaczął układać dogodne posłanie dla swojego gościa. Składało się ono z czterech, mięciutkich poduszeczek, dwóch koców oraz nieco powichrowanego, pluszowego misia, któremu brakowało koralikowego oka i kawałka ucha. Widocznie zadowolony z siebie, podparł się pod boki, zerkając to na Franka, to za zaimprowizowane na kanapie łóżko.
— Podoba ci się?
— Jak na twoje możliwości, to jest aż za dobrze.
— Ale z ciebie dupek, wiesz o tym? - burknął Gerard, po czym ściągnął z fotela gruby pled i rozłożył go po prawej stronie kanapy, dokładając zaledwie kilka poduszek — Miałem ci zrobić najlepszą gorącą czekoladę na świecie, ale jednak nie zasłużyłeś.
Zakończył swój wywód, po czym niczym obrażona księżniczka, usiadł na rozłożonym na podłodze posłaniu, splatając ramiona na piersi i odwracając wzrok od Iero.
— Złaź z mojego łóżka. — nakazał rozbawiony Frank.
— Twoje jest na kanapie.
— No chyba nie sądzisz, że pozwolę ci spać na podłodze? Na tarasie cały się telepałeś, a dłonie miałeś zimne jak trup! Jeśli to nie skończy się zapaleniem płuc, to ja jestem świętym.
— No, cóż, twojego tatę ten fakt pewnie by zachwycił.— odparł Gerard, zadziornie unosząc prawy kącik ust, gdy nareszcie ponownie zwrócił głowę w stronę Franka.
— Jesteś okrutny i cię nienawidzę.
— To już wiemy.
Po długiej i zażartej batalii, która, rzecz jasna, toczona była przeróżnymi natężeniami szeptu, Frank skapitulował.
Czuł się winny, wygrzewając się pod warstwami koców, podczas gdy Gerard zapewne zamarzał na śmierć, tuż obok jego leża. Nigdy nie sądził, że jest aż tak empatyczny... Nigdy, aż do tamtej nocy.
Uniósł się do siadu, by sprawdzić, czy Gerard również ma problemy z zaśnięciem. Jak się szybko okazało, zupełnie go to nie dotyczyły.
Gerard leżał skulony, wtulając się w poduszkę, którą oplótł ramionami. Koc, którym był wcześniej przykryty, leżał teraz kilka metrów od niego.
Włosy zakrywały mu połowę twarzy i co chwilę wykonywał drobne, nerwowe ruchy, by się ich pozbyć, jednak próby spełzały na niczym. Ściągał wtedy brwi i mamrotał coś niezrozumiałego, po czym znów zaczynał głębiej oddychać przez lekko rozchylone usta.
Iero uśmiechnął się, uszczęśliwiony, że przynajmniej jeden z nich zaznał odpoczynku.
Nadal odczuwał jednak jakąś niewyobrażalną troskę o powichrowanego emocjonalnie przyjaciela, która to wypchnęła go spod rozgrzanych pieleszy, by podniósł się i sięgnął po walający się po podłodze koc.
Przykucnął przy Gerardzie i przykrył go dokładnie, po czym najdelikatniej jak mógł, odgarnął mu z twarzy nieznośne kosmyki.
Way rozchylił powieki i popatrzył na Franka zamglonym, zaspanym wzrokiem. Chłopak miał już się odezwać, ale jedynym, co zrobił Gerard, było przeciągłe ziewnięcie, po którym ponownie wtulił się w poduszkę i zasnął.
Frank z rozbawieniem pokręcił głową, po czym, pewien już, że zapewnił przyjacielowi w miarę wygodny sen, sam również położył się na kanapie i kilka minut później, odpłynął.
Wraz z pierwszymi promieniami słońca, które bezlitośnie wdzierały się przez niezasłonięte okna, wypalając frankowe powieki, obudziło go także głośne pukanie do drzwi.
Jęknął z niezadowoleniem, przeciągając się. Koce grzały go, zapewniając osłonę przed chłodem, jaki panował w mieszkaniu. Naprawdę nie chciał wydostawać się ze swojego milusiego kokonu, jednak pukanie stawało się coraz bardziej natarczywe, a nie wydawało mu się, by Gerard czy Christiane szanownie otworzyli przybyszowi.
Z olbrzymim niezadowoleniem wymalowanym na przemęczonej twarzy, ostatecznie podniósł się z kanapy, owijając szczelnie kocem, po czym bębniąc bosymi stopami po drewnianym panelach, udał się w stronę drzwi.
— Słucham? — burknął do młodego mężczyzny, którego sylwetkę ujrzał po otwarciu drzwi.
Nieznajomy zmierzył Franka nieco zdziwionym spojrzeniem.
Frank nigdy wcześniej go nie widział. Owy mężczyzna był od niego sporo wyższy i nieco chudszy. Jego przydługie, czarne włosy, okalały bladą, delikatną twarz, która wydała się Frankowi z lekka kobieca. Bladoniebieskie, podkreślone czarną kredką oczy, uważnie lustrowały Franka spod długich rzęs.
— Nie, to ja słucham. — odparł . Dopiero wtedy Frank zauważył, że w jego ramionach spoczywa coś, czego wcześniej nie uznałby za żywe stworzenie.
Jak się jednak szybko okazało, był to kot. Najbrzydszy, jakiego Frank kiedykolwiek widział.
Jego pyszczek wyglądał, jakby stanął twarzą w twarz z samochodem towarowym, który nie zdążył wyhamować na czas, przez co kot został połowicznie spłaszczony. Brakowało mu połowy ucha i jednej łapki, której kikut wyzierał zza ramienia nieznajomego. Jakby to wszystko nie wyglądało już wystarczająco makabrycznie i groteskowo, na jego puchatym grzbiecie, ktoś przewiązał jedwabną, różową wstążkę.
— Kim ty w ogóle jesteś? I gdzie jest Christiane? — zapytał nieznajomy.
Frank już otwierał usta, by coś powiedzieć, jednak za jego plecami niespodziewanie pojawiła się Christiane. Nadal w długim szlafroku, jednak w pełnym makijażu i z kwiecistym turbanem na głowie.
— Brian! — zaświergotała, przejmując kota w swoje ramiona — Gdzie znalazłeś moją Madame? Moja malutka kicia, moje słoneczko... — załkała, wtulając w siebie kota, z którym odeszła tanecznie w stronę kuchni.
Owy Brian potraktował to jako ofertę wstępu. Wsunął się przez otwarte drzwi, jednocześnie dość niedyskretnie przepychając ramieniem Franka.
— Włóczyła się po osiedlu, więc pomyślałem, że ją przyniosę. — wyjaśnił, rozsiadając się przy małym, kuchennym stole — No, a poza tym, chciałem was odwiedzić. — dodał z uśmiechem, który wcale nie wydał się przyjazny, gdyż nie obejmował jego oczu. Te nadal pozostawały zimne.
Frank oparł się o framugę, lustrując mężczyznę przeciągłym spojrzeniem. Nie miał jednak za wiele czasu, by dokładnie mu się przypatrzeć.
Gerard przemierzał ciasny korytarz, nadal mając zamknięte oczy i ziewając przeciągle. Zdawał się wręcz wyczuć Franka, gdyż od razu zbliżył się do niego, łapiąc za brzeg koca, który do tej pory pozostawał frankowym nakryciem, po czym wślizgnął się pod niego, jednocześnie przywierając swoimi zziębniętymi ramionami do boku przyjaciela.
— Kawy... — zaskomlał żałośnie, rozchylając powieki. Na widok Briana, drgnął nieznacznie, od razu odsuwając się nieco od zdziwionego Franka — Cześć. — mruknął nieswoim głosem — Dawno przyszedłeś?
— Kilka minut temu.
Frank zerknął na Christiane, która, choć zajęta przygotowywaniem kawy, nadal z kotem w ramionach, błądziła poddenerwowanym spojrzeniem od Briana, do Gerarda.
W kuchni zapanowała nieznośna cisza, którą zakończyć miało dopiero pojawienie się filiżanek z doskonale zaparzoną kawą.
— No to jak, Brian, znalazłeś pracę? — zapytała Christiane, przysiadając obok chłopców. Zaplotła swoje szczupłe dłonie wokół kubka, poświęcając pełnię uwagi młodemu mężczyźnie.
— A! Tak, zapomniałem powiedzieć ci przez telefon! — odparł entuzjastycznie, znów przywdziewając ten nieprzyjemny uśmiech — W szwalni jednego z domów handlowych w Seattle. Najpierw było cholernie trudno wyżyć, ale szef zapewnia, że od tego roku dostaniemy spore podwyżki. Może nawet...
Brian kontynuował swój wywód, jednak Frank nie zwracał na niego uwagi. Przyglądał się za to Gerardowi, który zdawał się dziwnie cichy. Od wcześniej zadanego pytania, nie odezwał się ani raz; jego wzrok opuszczony był na dłonie, których palce nerwowo wyginał we wszystkie możliwe strony, powodując cichutkie strzelanie kostek. Gdy w końcu uniósł wzrok i napotkał pytające spojrzenie Franka, dyskretnie wywrócił oczami , po czym powrócił do wcześniej wykonywanej czynności.
— ...A ty z kolei nie mówiłaś mi, że znów kogoś przyjęłaś. — mruknął Brian, unosząc bladoróżowy kubek z parującą kawą do swoich ust. Upił łyk, po czym kontynuował — Myślałem, że przestałaś działać charytatywnie i w końcu zajęłaś się sobą. Wiesz, nowotwór to nie są przelewki. Powinnaś być dla siebie priorytetem.
Christiane posłała Brianowi dziwne, ostrzegawcze spojrzenie, po czym odezwała się głosem tak przesłodzonym i nienaturalnym, że nawet Frank wyczuł w nim napięcie.
— Frank tu nie mieszka, jest gościem Gerarda. — odparła, uśmiechając się sztucznie — Ale gdyby zechciał zamieszkać, również nie miałabym z tym najmniejszego problemu. To bardzo miły chłopiec, sam byś się przekonał, gdybyś...
— Właściwie, to powinienem już wracać. Rodzice pewnie się niepokoją, nie mówiłem, że nie wrócę na noc. — wciął się nagle Frank, zupełnie jakby wyczuł narastający konflikt — Bardzo dziękuję za kawę, Christiane. — dodał, po czym ściągnął z siebie pled i podał go Gerardowi.
— Odprowadzę cię. — zaproponował od razu Gerard, również podnosząc się z miejsca — Postaram się wrócić na obiad. Weź leki, dobrze? — poprosił, zwracając się do Christiane.
Obaj ubrali się w ekspresowym tempie, nie wymieniając ani słowa. Dopiero gdy wyszli z kamienicy, Gerard głośno wciągnął powietrze, po czym wypuścił je przez zaciśnięte zęby.
— Pierdolony, ćpuński dupek. Przysięgam, jeszcze raz zobaczę go w tym domu, to wyrzucę na zbity pysk.
— Nie wyglądało, jakbyś miał takie zamiary. — odparł Frank, obmacując się po kieszeniach. Zupełnie zapomniał, że jego papierosy uległy wcześniej totalnemu zniszczeniu. — Kurwa. — sarknął, kopiąc leżącą mu pod nogami, pogniecioną puszkę po piwie — Kto to w ogóle był?
— Brian. — odparł Gerard, idąc przed siebie tempem, które zakrawało już o trucht — Kiedyś mieszkał z Christiane. I... — zaczął, jednak zanim zdążył dokończyć myśl, zarumienił się intensywnie, opuszczając wzrok na buty.
— I? — zapytał Frank, unosząc brew — Nieelegancko jest tak urywać myśli, Gerard.
— Stare dzieje.
— Chyba jednak nie takie stare. — zauważył Iero.
Gerard zatrzymał się, zwracając poirytowane spojrzenie na Franka.
— Mam ci powiedzieć ze szczegółami, co razem robiliśmy, czy o co ci chodzi? — zapytał, ściągając brwi — Nie mam zamiaru, bo mógłbym się przez przypadek zrzygać, a szkoda mi tej kawy, bo była za dobra. W dużym skrócie, jedyną, dobrą rzeczą w naszej znajomości było to, że zapoznał mnie z Christiane. Gdyby nie to, teraz byłbym bezdomnym alkoholikiem.
Frank zacisnął szczękę. Miał zamiar jeszcze coś dodać, jednak skapitulował. Dwie kłótnie podczas dwóch dni, to było zdecydowanie za dużo na jego głowę.
— Stary, nie chciałem. — mruknął po chwili, lekko dźgając go łokciem w bok — No już, złość piękności szkodzi. Nie zapominajmy, że nie masz czym szastać.
Gerard parsknął śmiechem, zwracając na niego rozbawione spojrzenie.
*
Z Gerardem rozstali się dopiero w połowie drogi prowadzącej do domu Franka.
Way napomknął jedynie, że nie chce zbliżać się za bardzo do swojego domu rodzinnego, tłumacząc, że nie chciałby przypadkiem wpaść na mamę czy brata. I choć Frank uważał jego zachowanie za nieco egoistyczne względem wspomnianej dwójki, przystał na jego prośbę i resztę drogi pokonał sam.
Szedł powoli, dlatego gdy wślizgnął się do domu, dochodziło już południe.
Ściągnął kurtkę i buty, po czym miał zamiar niepostrzeżenie przemknąć po schodach na górę, do swojego pokoju. Rzecz jasna wiedział, że jego plany spaliły na panewce, gdy tylko ujrzał rozeźloną twarz swojej matki, która zmierzała w jego kierunku szybkim, nerwowym krokiem.
Jej otwarta dłoń spotkała się z jego policzkiem przy akompaniamencie głośnego trzaśnięcia i następującego po nim pieczenia, które poczuł. Rozmasował obolałe miejsce, patrząc z wyrzutem na kobietę, która wydała go na świat.
— Nie musiałaś aż tak mocno, wiesz? — burknął.
— Jak śmiesz, smarkaczu! — wrzasnęła, blednąc z wściekłości — Cały dzień i noc cię w domu nie było, do jasnej cholery! Co ty sobie wyobrażasz, Frank?! Odchodziliśmy z ojcem od zmysłów, właśnie mieliśmy jechać na komisariat i zgłaszać twoje zaginięcie, dzieciaku! — wyrzuciła z siebie na jednym wdechu — Gdzieś ty w ogóle był?!
Frank, choć wcześniej gotował się już do kłótni, nagle spokorniał. Matka faktycznie miała rację, przecież u Christiane był telefon, mógł po prostu wykręcić numer i powiadomić rodziców, że nie wraca. Był jednak zbyt zaaferowany Gerardem, by w ogóle o tym pomyśleć.
— Przepraszam, mamo. — odparł, głosem zmiękczonym i pełnym poczucia winy — Ćwiczyłem z kolegą, do tego występu, co mamy w szkole. Nie patrzyliśmy na zegarek, a później zasnęliśmy przy filmie i...
Nie zdążył dokończyć, bo przerwał mu dobiegający z salonu, skrzekliwy krzyk.
— U kolegi! Kolegi! — usłyszał głos znienawidzonej babki — Gówniarz znów kłamie, jak najęty! Ta młodzież, im tylko jedno i to samo w głowie! Poczekaj no tylko, Linda, jak ci przywlecze jakiegoś bachora do domu! Wtedy wspomnicie, co ja wam mówiłam — nagle jej drobna, zgarbiona osoba, pojawiła się w przedpokoju — Trzeba było go krótko trzymać, ot co! Rozpieszczaliście, to teraz macie! A będzie coraz gorzej, Linda, mówiłam, czuję to w powietrzu! — dodała, po czym nadal szepcząc jeszcze pod nosem, udała się do kuchni.
— A ta co tu robi?... — wyszeptał Frank, wzdychając ciężko. Pojawienie się babki zawsze oznaczało problemy. Głównie dla niego.
Linda wywróciła oczami, wzruszając przy tym ramionami.
— Zapytał ojca. Zaprosił ją, no to mamy. Ponoć tylko na weekend, ale znając życie, nie pozbędziemy się jej przez miesiąc. — odparła zmęczonym, poirytowanym szeptem — Radziłabym ci pójść na górę i siedzieć tam do wieczoru, dopóki nie skończy. Naprawdę, Frank, nie mam ochoty wysłuchiwać jej pretensji przez kolejne godziny. Ledwo przyjechała, a ja mam już zaczątki migreny.
Frank skinął głową, po czym poprawił plecak na ramieniu i faktycznie udał się do pokoju.
Zamknął drzwi na klucz, po czym wyczerpany padł na łóżko, powstrzymując się, by nie jęknąć z ulgi. Gdyby to zrobił, babka pewnie posądziłaby go o masturbację i zaczęła odprawiać egzorcyzmy.
Chciał zasnąć, jednak nie potrafił. Natłok informacji, które napłynęły w tak krótkim czasie, skutecznie mu w tym przeszkadzał, sprawiając, iż chłopak wiercił się jak szalony, nie potrafiąc znaleźć dla siebie miejsca.
Cała sytuacja była pokręcona i nigdy, ale to nigdy nie pomyślałby, że wplącze się w coś podobnego, w dodatku z własnej, nieprzymuszonej woli!
Nigdy nie pomyślałby również, że wygłodniały wzrok, jakim Brian obdarzał dziś połowicznie odsłonięte ciało Gerarda, będzie pojawiał się w jego myślach aż tak często.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro