|4|
Ten rozdział to bałagan.
Po mieszkaniu roznosił się nieznośny zapach tanich, truskawkowych perfum i nieuprzątniętej kociej kuwety.
Uderzył w nozdrza Franka od razu, gdy tylko przekroczyli próg. Sprawił, że chłopak momentalnie pozieleniał na twarzy, czując, jak każdy zjedzony tego dnia posiłek, podchodzi mu do gardła. Był jednak dobrze wychowanym młodzieńcem i starał się nie dawać niczego po sobie poznać.
— Jak chcesz zwiać, to to jest ostatnia szansa. — uprzedził go Way, ściągając swoją wysłużoną kurtkę i zawieszając ją obok dwóch cienkich, wzorzystych płaszczy, które z całą pewnością nie należały do niego.
— Nie po to dałem ci w mordę, żeby się teraz wycofać. — oświadczył pewnie, co przywołało zadziorny uśmieszek na wąskie wargi Gerarda — Zaprosisz mnie do środka, czy mam stać tu jak idiota?
Gerard fuknął na niego, nadal nieco rozbawiony. Frank nie miał pojęcia, ile było w tym sztuczności. Tak naprawdę, wnętrzności czerwonowłosego chłopaka skręcały się ze stresu. Nadal bił się z myślami, usiłując przekonać samego siebie, że zrobił dobrze, przyprowadzając tu Franka, bo wiedział, że choć na razie wszystko szło po jego myśli, ta urojona idylla mogła ulec nieodwracalnemu zniszczeniu w jednej chwili, która musiała w końcu nastąpić.
— Gerard?
Frank wzdrygnął się, gdy zdał sobie sprawę, że nie są tam sami. Głęboki, przyjemny dla ucha głos, dobiegł do ich uszu z większego pomieszczenia, które, jak zdążył wydedukować, pełniło rolę salonu w tym maleńkim, z lekka zapuszczonym mieszkaniu.
— Frank, proszę cię... — syknął nagle Way, chwytając nadgarstek Franka w żelazny uścisk, zbliżając się do niego na odległość tak niewielką, że przytłoczyła niższego chłopaka, burząc jego sferę prywatności — Nawet, jeśli to wszystko wyda ci się dziwne, proszę, na boga, bądź dla niej miły. Jest wspaniała, sam to stwierdzisz, jeśli tylko lepiej ją poznasz, ale na razie... Błagam, daj jej szansę. Zasługuje na nią. — wyszeptał gorączkowo, owiewając zziębnięty policzek Franka ciepłym oddechem. Iero kątem oka przyuważył jego rozgorączkowane spojrzenie i poczuł się niesamowicie niekomfortowo. Nie miał pojęcia o co chodziło, dla kogo miał być miły ani czemu Gerard zdawał się aż tak przerażony zaistniałą sytuacją.
Zanim zdążył o to zapytać, Way puścił jego nadgarstek i skinął głową, wskazując, by przeszedł za nim do salonu.
Panował w nim półmrok, bo pomimo, że na zewnątrz było już całkowicie ciemno, nikt nie zapalił górnego światła. Jedynym jaśniejącym punktem, była mała, biurkowa lampka, ustawiona na staromodnej, białej etażerce, którą ktoś upchnął w ciasny kąt pomiędzy masywną sofą, a wysłużonym fotelem na biegunach. Owa kanapa przykryta była wzorzystym, różnokolorowym pledem, który od razu skojarzył się Frankowi z ciepłymi kocykami, które w dzieciństwie dziergała mu mama. Jakby to wydawało się za mało komfortowe, na siedzeniu rozłożone było całe mnóstwo poduszek w różnorakich rozmiarach i kształtach.
Wzrok Franka powędrował wyżej, na prawdopodobnie kremowe ściany, które ledwo wyzierały spod całej masy przeróżnych zdjęć i obrazów. Tu również nikt nie postarał się o jedną, spójną estetykę; czarno-białe fotografie mieszały się z kolorowymi, w niekiedy krzywo zawieszonych, tanich, plastikowych ramkach. Reprodukcje obrazów Moneta ostro kontrastowały z sąsiadującymi, abstrakcyjnymi maziajami, które trudno było podejrzewać o przedstawianie czegokolwiek konkretnego.
W oczy rzuciła mu się również niesamowita mnogość różnych gatunków roślinności - od malutkich, kolorowych kwiatuszków, powsadzanych w ozdobne wazoniki, przez uśmiechające się do niego, z lekka uschnięte słoneczniki, ciekawsko wystawiające swoje żółte główki ze szklanego wazonu, aż po dużo większe drzewka, które pięły się prawie na wysokość samego Franka.
Dominującym elementem dekoracyjnym były jednak liczne bibeloty - mniej lub bardziej kiczowate, poustawiane na każdej możliwej powierzchni płaskiej, powciskane nawet pomiędzy grzbiety książek, rozstawione na parapetach, dziwaczne figurki, z których niektóre zdawały się posyłać Frankowi diaboliczne uśmieszki, czy nawet pokazywać obraźliwe gesty swoimi komicznie maleńkimi łapkami.
Nagle zasłona, która zakrywała przeszklone drzwi na taras, została odsunięta, a Frankowi ukazała się postać tak niesamowicie dziwaczna i przerysowana, że momentalnie przestał się dziwić ekstrawaganckiemu wystrojowi mieszkania.
Kobieta w podeszłym wieku, niesamowicie wychudła i wysoka, z zaskoczeniem przyglądała się Frankowi. Nie był jej dłużny; przez chwilę naprawdę zastanawiał się, czy faktycznie patrzy na prawdziwego człowieka, czy może jest to jedynie iluzja, której doznał w wyniku szoku.
Jej twarz na pierwszy rzut oka, wydała się Frankowi wręcz małpia - zapadnięta, z wysuniętą szczęką, podkreślona makijażem tak ostrym i wyrazistym, że zdawał się wręcz teatralny, przejaskrawiony na potrzeby sztuki, choć, co dziwne, nałożony z olbrzymią precyzją. Najbardziej przerażające wydały mu się oczy, które nawet w półmroku zdawały się być martwe i mętne, jak u złowionej przed chwilą ryby. Okalały je grube, niebotycznie długie, sztuczne rzęsy, które rzucały cień na mocno wypudrowane policzki. Wąskie, zaciśnięte wargi, muśnięte były czerwoną, wyrazistą szminką, która nadawała im wygląd cienkiej, czerwonej linii.
Kościste, pomarszczone ciało okrywała długa do kolan sukna, uszyta z lejącego materiału w kolorze gnijących liści. Do tego, na ramionach nieznajomej zwieszała się smętnie wzorzysta chusta z długimi frędzlami, nijak mająca się do reszty stylizacji.
Kropkę nad i stanowił jednak swego rodzaju turban, chusta, zawinięta precyzyjnie wokół jej głowy, przewiązany tak ciasno, że nie wyłonił się z niego ani jeden kosmyk włosów.
Po chwili wzajemnego wpatrywania się w siebie, dziwaczna kobieta uśmiechnęła się delikatnie.
— To jest Frank? — zapytała z dziwnym, rażącym akcentem, w którym charakterystyczne było od razu słyszalne, mocno akcentowane "R" — To o nim mi tyle opowiadałeś?
Gerard parsknął śmiechem, po czym dość niezręcznie, poklepał Franka po plecach.
— We własnej osobie. Frank, Christiane. Christiane, tak, to właśnie ten podły dupek, który sprowadza mnie na złą drogę.
Iero rzucił mu krótkie, zszokowane spojrzenie, jednak Gerard zdawał się totalnie je olać i opuścić go, samemu rozkładając się na kanapie.
Christiane natomiast podeszła do niego krokiem tak żwawym, że aż zdawał się nienaturalny dla jej aparycji. Zanim jednak Frank zdążył coś jeszcze na ten temat pomyśleć, zamknęła go w krótkim, przyjaznym uścisku, który całkowicie zbił go z tropu.
— Nareszcie odważył się pokazać ci nasze skromne mieszkanie! Od razu mu mówiła, Gerard, nie możesz zaprzepaścić tak obiecującej relacji, ale on zawsze udaje mądrzejszego niż jest! No, ale cieszę się, że... GERARD, CO TY MASZ NA TWARZY?
Momentalnie opuściła skonfundowanego Franka i rzuciła się w stronę Gerarda, ujmując jego bladą twarz w swoje smukłe, obwieszone błyskotkami dłonie. Zwróciła przerażone spojrzenie na jego rozkwaszony nos, po czym odsunęła się od niego, biegając spojrzeniem od Franka do Waya, który zdawał się całą sytuacją mocno rozbawiony.
— Kto wam to zrobił?! Któryś z chłopców z osiedla? A tyle razy mówiłam, żebyś nie szlajał się po nocach, Gee!
— To nic takiego. Chcieli nas skroić, ale nie miałem przy sobie ani grosza, więc skończyło się na tym. Wielkie rzeczy, nawet mi go nie złamali. Coś słabo im szła ta bójka. — wyjaśnił, ukradkiem posyłając Frankowi zadziorny uśmieszek — Nie masz się co martwić, umyję twarz i nie będzie po tym ani śladu.
Christiane posłała mu karcące spojrzenie, po czym westchnęła cicho.
— Nie znoszę tej hołoty, naprawdę. — mruknęła pod nosem, kręcąc głową — Czepiają się nas, jakbyśmy mieli jakikolwiek wpływ na to, jacy się rodzimy. Trudno im przetłumaczyć, że gdybyśmy to my decydowali, to już dawno wyhodowałabym sobie piękne, kształtne piersi, a nie brodę, jeśli akurat zdarzy mi się to zaniedbać. — zaśmiała się cicho, po czym dość chwiejnie podniosła się z kanapy.
— Wzięłaś lekarstwa? - zapytał Gerard, przyglądając się jej z uwagą — Zostawiłem ci rano przy łóżku, doktor kazał brać trzy pastylki w stałym wymiarze czasowym...
Christiane uciekła od niego spojrzeniem, dość niepewnie kiwając głową.
— Tak, Gerard, nie jestem dzieckiem. Po prostu jestem zmęczona, chyba powinnam się już położyć i dam wam czas sam na sam, co? — zapytała, mrugając do Franka, na co ten poczuł oblewającą go od stóp do głów falę wstydu - No, to życzę wam miłego wieczoru chłopcy. Nie budźcie mnie, no chyba, że mieszkanie stanęłoby w płomieniach. — poprosiła, po czym już nieco wolniejszym i niepewnym krokiem, udała się w stronę domniemanej sypialni — Ah! Ty, Frank, możesz oczywiście zostać na noc, jeśli masz ochotę. - dodała enigmatycznie, po czym zniknęła za drzwiami.
— Gerard... Co to było? — zapytał cicho, nadal będąc na tyle sparaliżowanym mieszaniną uczuć, że nie był w stanie ruszyć się z miejsca — Kim ona jest? To... To twoja krewna? — zapytał nieśmiało.
— Chciałbym. — sarknął Way, z trudem podnosząc się z wygodnej kanapy. Przeciągnął się leniwie, strzelając stawami — Poczekasz tu chwilę? Obmyję się i porozmawiamy, obiecuję. Odpowiem na każde pytanie, które mi zadasz. Proszę tylko o dziesięć minut. — wyszeptał, zupełnie poważnie.
Frank przytaknął i chwilę później został już sam, targany masą sprzecznych uczuć. Nareszcie znalazł w sobie siłę, by się poruszyć i spocząć na fotelu bujanym, który zatrzeszczał złowieszczo, odchylając się w tył.
Frank przymknął oczy, wzdychając cicho. Cała ta sytuacja była dla niego niesamowicie niekomfortowa. Przez cały czas czuł się obco, jakby los dawał mu znaki, że tak naprawdę nigdy nie powinien tu być ani odkrywać tak głęboko skrywanych tajemnic Gerarda. No i, przede wszystkim, zżerały go palące wyrzuty sumienia. Doskonale wiedział, że niepotrzebnie dał się ponieść skrajnym emocjom.
— Ej, nie śpij. — burknął Gerard, pochylając się nad nim. Pachniał świeżo i słodko, jak polne kwiaty. — Nie możemy tracić czasu na twoje wylegiwanie się. Miałeś rację, nie powinienem cię okłamywać. Chcę pogadać, szczerze.
Frank rozchylił zmęczone powieki, by ujrzeć delikatną twarz Gerarda, na której nie znajdowała się już nawet maleńka kropelka krwi. Jedynym śladem walki, pozostała sina plama rozlewająca się na jego drobnym, lekko opuchniętym nosie.
— Przepraszam. Jestem strasznie skołowany. — mruknął, niechętnie podnosząc się z fotela.
Mimowolnie ogarnął ukradkowym spojrzeniem sylwetkę czerwonowłosego, który zdążył się już przebrać. Zamiast jasnej, splamionej krwią koszulki, miał na sobie luźny, czarny podkoszulek, który odsłaniał jego kościste ramiona, na których...
Iero zatrzymał się na chwilę, wbijając tępe spojrzenie w szerokie, bladoróżowe szramy, które przecinały ramiona chłopaka. Nie wyglądały na ślady po samookaleczeniu; były zbyt nieregularne i szerokie. Przypominały ślady po zadawanych na oślep ciosach.
Gdy tylko Way zauważył błądzące w oczach Franka wahanie, szybko sięgnął po leżący na oparciu szlafrok i zarzucił go na swoje ramiona. Blizny zniknęły chłopakowi z oczu, lecz ich obraz natrętnie krążył w jego myślach, powodując skręcanie się wnętrzności.
— Chodź na taras, nie palimy w środku. — wyjaśnił, ignorując zaistniałą przed chwilą sytuację.
Chwilę później siedzieli już na małym, zagraconym tarasie. Było im komfortowo, głównie dzięki miękkim pledom, którymi starannie się owinęli. Ich twarze owiewał chłodny, jesienny wietrzyk, który starali się ignorować. Pomiędzy wąskie, malinowe wargi Gerarda, wetknięty był papieros. Frank zrezygnował, bo nadal czuł nieprzyjemne kłucie w żołądku, które powodował wciąż pojawiający się przed jego oczami widok dziwnych blizn.
— Zaczynaj wywiad, pani redaktor. — nieudolnie zażartował Way, wpatrując się w blade lico unoszącego się na niebie księżyca — Dobra, na poważnie. Pytaj.
Frank odchrząknął cicho, nerwowo dźgając językiem kolczyk w dolnej wardze. Wiedział, że musi się poważnie zastanowić, by nie zrazić Gerarda już na samym początku. Nie w chwili, w której ten nie zbywał go sarkastycznymi komentarzami, obelgami, czy czymkolwiek innym, równie Gerardowym.
— Uciekłeś z domu, zgadza się? — przemówił, z lekka zachrypniętym głosem— Dlaczego?
Gerard zastanowił się przez chwilę, po czym zgasił niedopałek papierosa o metalowy podłokietnik krzesła, na którym siedział. Odrzucił go przez odrapaną barierkę, po czym nareszcie poświęcił Frankowi pełnię swojej uwagi.
— Poznałeś moją mamę i brata, nie? Był tam ktoś jeszcze?
— Mężczyzna, nieco... Grubszy, z siwą brodą. Kim on jest?
— To mój ojczym. — odparł Way, po krótkiej chwili zastanowienia — Zanim mój tata zginął, przyjaźnili się. Obaj służyli w Marines, wiesz, wojna w Wietnamie i te sprawy. Williamowi udało się tę służbę ukończyć, mojemu tacie już niestety nie. — wyjaśnił, wbijając wzrok w dal — To Will nas o tym powiadomił. Mama odchodziła od zmysłów, nie przychodziły do niej żadne listy i chyba wszyscy spodziewali się najgorszego. Ale nie ona. Codziennie pisała i wysyłała nowe wiadomości, aż pewnego dnia w naszych drzwiach stanął pierdolony William Price, nadal w mundurze galowym. Nie mam pojęcia, o czym konkretnie gadali, ale pamiętam, jak głośno zaczęła krzyczeć, gdy przeszedł do meritum. — głos zadrżał mu delikatnie, ale ciągnął swój wywód — Ponoć tata poprosił go kiedyś, by w razie najgorszego się nami zajął. Jak widać, wziął to sobie do serca. Pierdolony skurwysyn. — sarknął Gerard, odpalając kolejnego papierosa.
— Gerard, ja...
— Nie, Frank, nie mów proszę, że ci przykro. Ja byłem wtedy mały, ledwo co pamiętam. Daj mi dokończyć. — poprosił, po czym zaciągnął się, wypuszczając z ust obłok szarawego dymu — Na początku było okej, zdawał się być naprawdę miły i troskliwy, przez co zbałamucił naszą mamę do tego stopnia, że za niego wyszła. No i wtedy zaczął wprowadzać swoje chore reguły. Z dnia na dzień było coraz gorzej, ale apogeum nastąpiło, gdy zacząłem dorastać. Wtedy sprawił mi to. — powiedział, po czym, ku przerażeniu Franka, zsunął z ramion koc, a następnie szlafrok.
W bladym świetle księżyca, blizny wyglądały jeszcze gorzej. Choć zdawały się już zasklepione, Frank wzdrygnął się mimowolnie, gdy Gerard przesunął po nich swoim smukłym palcem. Na całe szczęście, dość szybko ponownie owinął się w koc.
— To... dlaczego? Dlaczego aż tak? Wyżywał się na tobie za to, co przeżył na wojnie?... To ten... Ten syndrom, czy coś? — zapytał nieśmiało Frank, unikając przeszywającego spojrzenia Gerarda.
— Nie, tego jestem pewien. Albo jest socjopatą, albo po prostu szaleńcem, ale sądzę, że jeśli potrąciłby kogoś autem, to pojechałby dalej. Miał inny powód, taki szczegół, co wyjątkowo mu u mnie przeszkadzał. — odparł enigmatycznie.
— Co to takiego? W sensie, okej, jesteś czasem wkurwiający, ale... — Frank zamyślił się, lecz nic konkretnego nie przychodziło mu do głowy.
— Serio się nie domyślasz? — zapytał Gerard. Na jego ustach pojawił się grymas, który w zamyśle miał przypominać sarkastyczny uśmieszek — Przez ten cały czas nie przyszło ci do do głowy?
Iero zmarszczył brwi, wbijając w niego skonsternowane spojrzenie swoich miodowych oczu. Gerard zdawał się świetnie bawić, trzymając go w niepewności. Tyle, że była to jedynie gra pozorów; gdyby w tamtej chwili ktoś postanowił wyjść na taras, mógłby zostać ścięty z nóg przez samą siłę wytwarzającego się pomiędzy rozmówcami napięcia.
— No?
— Gerard, kurwa, nie wiem! To miał być twój wieczór szczerości, a nie cholerny quiz dla mnie! — burknął, ostatecznie decydując się na podwędzenie czerwonowłosemu odpalonego papierosa. Zaciągnął się idealnie w momencie, gdy Way nie dał rady dłużej trzymać w sobie tej ciążącej tajemnicy.
— Jesteś tępy. Nie wierzę, że muszę mówić ci o takich sprawach, to żenujące... — Gerard westchnął cicho. Zbierał się w sobie przez naprawdę długi czas, aż w końcu ponownie przemówił — Trochę mu przeszkadzało, że prędzej miałby zięcia, niż synową. Taki szczegół.
Frank zachłysnął się wciąganym właśnie dymem. Poskutkowało to ataku donośnego, histerycznego kaszlu. Łzy nabiegły mu do oczu, gdy wykasływał maleńkie obłoczki, z trudem wciągając do płuc olbrzymie hausty powietrza.
Gerard, choć do tej pory pozornie rozbawiony, teraz wpatrywał się we frankową twarz z wyrazem czystej powagi i oczekiwania, widocznym w jego skupionym spojrzeniu. Doskonale wiedział, że wspominając o tym fakcie, stawia na szali ich przyszłą relację, lecz postanowił zaryzykować. I, pierwszy raz tego dnia, kompletnie nie żałował; czuł, jak opuszcza go ogromny ciężar, który przygniatał go od dnia pamiętnej rozmowy.
— Jaja sobie ze mnie robisz, ty pizdo. — wykrztusił w końcu Frank, przecierając zaczerwienione, wilgotne oczy — Gerard, kurwa, powiedz, że robisz sobie ze mnie jaja. — dodał już nieco ciszej, przypominając sobie o śpiącej w pokoju obok Christiane.
— Trochę chujowy temat do żartów, nie? — odparł Gerard, opatulając się dokładniej kocem. Błądził wzrokiem po zagraconym tarasie, byle tylko nie skrzyżować spojrzeń z Frankiem. To mogłoby być dewastujące.
Umysł Franka pracował na tak wysokich obrotach, że chłopak był w stanie wyczuć nadchodzącą migrenę.
Dowiedział się czegoś, co, jasne, kilka razy przeszło mu przez myśl, ale nigdy nie sądził, iż może okazać się prawdą. Przez cały ten czas łudził się, iż jego przeczucia uwarunkowane są jedynie ogólnie przyjętymi stereotypami na temat homoseksualistów - ich konkretnego ubioru, zachowania, zwyczajów... Zawsze sądził, że to wszystko to czcze brednie dla ludzi takich, jak kobiety z kółek kościelnych. Bo czy sam nie został przez nie uznany za satanistę, tylko ze względu na małą, metalową ozdobę w wardze? No właśnie.
Okazało się jednak, że przeczucia go nie myliły. Rugał się w myślach za odpychanie ich od siebie, bo może, ale to tylko przypuszczalnie, byłby w stanie zareagować inaczej, gdyby wcześniej się na to przygotował? Może nie musieliby teraz siedzieć w ciszy?
— Powiesz coś? — zapytał cicho Gerard.
Zza wzorzystego koca wystawały mu jedynie czujne, błyszczące oczy i poczochrane kosmyki czerwonych włosów. Z uwagą wyczekiwał werdyktu przyjaciela, drżąc coraz mocniej z każdą, przeciągającą się sekundą. Nie mógł już znieść tej ciszy. Czuł, jak go zabija, jak podsuwa same straszne, niechciane myśli, od których chciało mu się wymiotować.
Nawet nie zauważył, gdy z jego oczu popłynęły wąskie strumyczki łez, bezwiednie sunące po bladych policzkach, ostatecznie spadające w gruby materiał pledu, gdzie też po chwili znikały, pozostawiając na wzorzystej tkaninie jedynie maleńkie, mokre punkciki.
— Gerard? — wyszeptał Frank, ze zdumieniem zauważając, jak ten kompletnie się przy nim rozkleił.
Frank zdał sobie sprawę, że dopiero w tym momencie zniknęła maska, za którą skrywał się prawdziwy Gerard Way. Maska, dająca pozór silnego, niezależnego chłopaka, który nie obawiał się niczego i nikogo, który kpił sobie z innych ludzi, uważając ich za gorszych od siebie. Maska tak podobna do tej, której nadal nie pozbył się Frank. Taka, która za swą na pierwszy rzut oka zupełnie nieprzejrzystą powłoką, skrywała zagubionego, delikatnego dzieciaka, którego jedynym pragnieniem w życiu była zaledwie odrobina zrozumienia i czułości. Nie sądził, że kiedykolwiek będzie miał okazję poznać tę wersję Waya.
— Gerard... — powtórzył już dużo ciszej, łagodniej — Przestań, błagam cię. — poprosił ze spokojem, o który sam siebie nie podejrzewał.
Ten jednak pokręcił głową, kuląc się i jak nietrudno było zauważyć, drżąc na całym ciele. Łzy nadal lały się z jego oczu, a jedyny dźwięk, jaki z siebie wydawał, to ciche pociąganie nosem. Zatopił twarz w materiale, unikając wzroku swego przyjaciela, odgradzając się od niego niczym przerażone zwierzę, które chce się zaciągnąć na rzeź.
Iero nagle poczuł się jak najgorsze ścierwo. Jak mógł tego wszystkiego nie zauważyć?
— Gerry... — spróbował po raz trzeci, podnosząc się z niewygodnego krzesła i przeciskając się przez wąską przestrzeń, by ostatecznie przykucnąć przy Gerardzie — Naprawdę uważasz, że skreśliłbym cię tylko z tego powodu?... — zaczął, powodując tym samym, że czerwonowłosy wzdrygnął się niespokojnie, odsuwając materiał ze swojej napuchniętej od płaczu twarzy. Frank uznał, że dostał swoją szansę — Nie rozumiem tego, co robisz, czujesz, czy jak to jest. Obstawiam, że cholernie ciężko. — wyjaśnił, jednocześnie czując, jak jakaś niewidzialna siła zaciska palce na jego krtani. Mimo to, wstrzymał nadciągające wzruszenie — Ale powiedz, kim ja jestem, żeby cię za to nienawidzić? Chyba nawet jakbym chciał, to bym nie potrafił. Kurwa, stary, jesteś moim przyjacielem!
Ostatnie słowa wypowiedział z mocą, która zaskoczyła nawet jego samego. Zazwyczaj ciężko szło mu wyrażanie uczuć.
Gerard natomiast wpatrywał się w niego ogromnymi, przekrwionymi oczami, przypominając groteskową sowę. Oddychał ciężko, spazmatycznie, z trudem łapiąc powietrze.
— Ale mówiłeś...
— Mówię czasem różne głupoty, jakbyś nie zauważył. — zaśmiał się cicho, chcąc choć trochę uspokoić roztrzęsionego chłopaka — Nie skreślę cię, nie ja tu jestem od oceniania tego, jak żyjesz. — dodał po chwili ciszy.
Po chwili, która zdawała się wiecznością, Gerard zaczął z trudem gramolić się z oplatającego go, grubego materiału. Udało mu się to tylko częściowo, jednak wystarczająco, by zarzucić Frankowi ręce na na szyję i wtulić się niczym ufne dziecko, które stęskniło się za matką.
Iero zamarł. Gerard zawsze zaburzał jego strefę komfortu, jednak dziś miało to całkiem odmienny kontekst.
Chciał jednak, by jego wcześniejsze oświadczenie miało jakiekolwiek potwierdzenie w rzeczywistości. Dlatego też oplótł go ramionami, gładząc kojąco po skrytych pod szlafrokiem plecach, szepcząc uspokajająco, pomagając mu wyrównać roztrzęsiony oddech. Ciałem Gerarda nadal wstrząsały spazmatyczne dreszcze, które z czasem ustały zupełnie. Dopiero wtedy Frank poczuł, że może się odsunąć.
— Mam jeszcze jedno pytanie, Gerard. — wyszeptał, ogarniając jego opuchniętą twarz zatroskanym spojrzeniem — Christiane. Czemu sądziłeś, że chciałbym być dla niej niemiły? W jakiś sposób ją skrzywdzić?
— Frank, to... To za dużo na jeden wieczór. Chciałbym, chciałbym ci powiedzieć, ale...
— Gerard. — przerwał mu Frank spokojnie, lecz stanowczo — Dam radę. Dziś miałem dowiedzieć się wszystkiego, prawda? — zapytał, choć zdawało mu się, iż zna już odpowiedź. — Christiane. Christian Goodwill. Christian to męskie imię, prawda?
Gerard opuścił głowę, po chwili zastanowienia przełamując się co do odpowiedzi.
Twierdząco pokiwał głową, wzdychając cicho. Frank wyczuł w tym westchnieniu czystą ulgę.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro