Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

|3|

Gerard zaszczycił szkołę swą obecnością już na drugi dzień po dziwacznym incydencie, jakiego doświadczył Frank w jego domu rodzinnym.

Gdy syn pastora dojrzał sylwetkę swego przyjaciela, który machał do niego już z drugiego końca korytarza, początkowo miał ochotę rozszarpać go na strzępy. Jednakże, gdy Gerard zaczął zbliżać się w jego stronę, przez umysł chłopaka zaczęły przewijać się różnorakie, skrajne odczucia. Ostatecznie stwierdził, że za wcześnie na wybuch. Na początku postanowił poznać tę historię z perspektywy czerwonowłosego, a jeśli ten skłamie, w ostateczności zamiast samych bluzgów, użyć pięści.

   Cześć, jędzo. Stęskniłeś się?   zapytał Gerard, zamykając drobne ciało Franka w mocnym, przyjacielskim uścisku. Gdy tylko nieco się odsunął, boleśnie poklepał go po plecach Bo ja bardzo. Nie nabroiłeś, jak mnie nie było? zapytał, po czym obaj bez wcześniejszego uzgadniania, zwrócili się w stronę wyjścia, a co za tym idzie, palarni.

Gdzie ty w ogóle byłeś, dupku? - burknął Frank, skrywając wiedzę, którą posiadł w domu Wayów Dostałeś sraczki jak McFly? Przysięgam, niczego ci nie dosypałem... No, chyba, że znów mi się pokręciło.

Gerard wybuchnął szczerym śmiechem, wyciągając z kieszeni nowiutką paczkę Marlboro. Zerwał z niej folię, po czym wysunął kartonowe pudełeczko w stronę Iero.

  Nie, przeziębiłem się. Gorączkę miałem taką, że czułem się jak na fazie. odparł z powagą, nie zauważając zaciskającej się z nerwów szczęki Franka No, poza tym ciekło mi z nosa i spuchłem jak jakiś pierdolony balon. Matka chciała wieźć mnie do szpitala, ale na szczęście przemówiłem jej do rozsądku. Poleżałem i czuję się jak młody bóg. wyjaśnił, po czym, dla potwierdzenia swoich słów, zakręcił się tanecznie, wyrzucając ręce do góry.

Iero miał ochotę sprzedać mu porządnego kopniaka prosto w jaja, lecz powstrzymał się ostatkiem sił. Uznał, że złapie go na kłamstwie w ten sposób, by to Gerard sam się wkopał. Problem w tym, że nie było to tak łatwe, jak się spodziewał.

Spędzili ze sobą calutki dzień, na robieniu zupełnie niczego. Zerwali się z kilku lekcji, zjedli razem obiad, wypalili papierosy Gerarda i rozmawiali, jakby zupełnie nic się nie stało. Tylko, że się stało, lecz wiedział o tym tylko Frank. I mimo najróżniejszych podchodów, rozpoczynania niewygodnych tematów, Gerard nie puścił pary z ust. Zbywał pułapki słowne Franka, bądź lawirował w odpowiedziach tak bardzo, że Iero gubił się i zmuszony był porzucić temat.

Gdy kilkukrotnie musieli rozstać się na czas nielicznych lekcji, na których postanowili się pojawić, Frank cały czas myślał. Rzecz jasna nad tym, jak może zdemaskować przyjaciela, nie stawiając to przy tym w ogniu pytań, bo, jak zgadywał, postawiłoby to na szali ich świeżą (lecz intensywnie rozwijającą się) przyjaźń.

Na myśl nasuwało mu się tylko i wyłącznie jedno rozwiązanie, które (choć było dość oczywiste), nie pojawiło się od razu w jego zagmatwanym umyśle.

Nie chciał nazywać tego śledzeniem, nie tak wprost. Gdyby Gerard jakimś cudem przyłapał go i usiłował wyegzekwować odpowiedzi, Frank zaprzeczyłby bez wahania. Bo to nie tak, że był jakimś psychopatą, który pragnie nachodzić go w nocy i obserwować, jak ten smacznie śpi. Nie, chodziło o coś innego. O cholerne zaufanie, które Gerard naruszał ciągłym mąceniem i lawirowaniem między prawdą a kłamstwem. Poza tym, ten dzieciak, który wybiegł wtedy za Frankiem... Syn pastora uznał, że musiał być naprawdę zdesperowany, jeśli postawił się tamtemu wąsatemu tyranowi. Bo kto wie, jaka kara go za to spotkała?

Gdy zadzwonił ostatni dzwonek, Iero już wiedział, że podjął dobrą decyzję.

Jako pierwszy opuścił klasę, gnając na ślepo w kierunku szatni. Wpadł tam niczym pustoszący wszystko huragan. Histerycznie rozejrzał się po porozwieszanych na wieszakach kurtkach. Nie szukał jednak swojej. Wiedział, że to co robi jest okropne i nienawidził się za to, lecz postanowił postawić na "większe dobro". Chwycił przypadkową, kraciastą kurtkę, której nigdy nie zakupiłby z własnej woli i wyleciał z szatni, jakby goniło go sto diabłów.  Gdy znalazł się na dziedzińcu, narzucił na głowę kaptur i czekał, aż na horyzoncie pojawi się ognista czupryna tego kłamliwego dupka.

Nie musiał czekać długo; już z daleka ujrzał, jak smukła sylwetka przyjaciela pojawia się w tłumie wylewającej się z budynku młodzieży. Przez chwilę stał w miejscu, rozglądając się po ludziach, najwidoczniej usiłując wyszukać wzrokiem Franka. Nie udało mu się, co było dla Iero dobrym znakiem jeśli wmiesza się w ludzi i zachowa odpowiednią odległość, Way może wcale nie zorientować się o całej akcji i to on będzie miał przewagę. Gorzej, jeśli...

Przełknął ślinę, wzdychając drżąco. Wiedział, że jeśli coś pójdzie nie tak, konsekwencję mogą być tragiczne.

Słońce zaczynało już powoli zachodzić, igrając ostatnimi, zimnymi promieniami na dachach samochodów uczniowskich, zaparkowanych na zamierającym w ciszy parkingu. W miarę, jak Frank coraz bardziej skracał dystans pomiędzy sobą, a nieświadomym niczego Gerardem, niebo zasnuła krwistoczerwona łuna, swym wzniosłym pięknem piętnując powagę sytuacji, w którą wplątał się nastolatek.

Martwe, kolorowe liście trzaskały, miażdżone ciężkimi butami Franka, gdy podążając za Gerardem, szerokim łukiem omijał osiedle, na którym w gruncie rzeczy powinien znajdować się Way. Powinien. Powinien wrócić do matki, która wypłakiwała sobie za nim oczy, do brata, który wpadał w coraz większą panikę z każdym dniem, gdy jego ukochany, starszy brat nie dawał znaku życia, zaszywając się w miejscu, w którym nikt nie był w stanie go odnaleźć. Nikt oprócz Franka, dla którego już zaczynało brakować odwrotu od tej całej, tajemniczej sytuacji. I choć jeszcze nie zdawał sobie z tego sprawy, właśnie w tamtej chwili wywracał własne życie do góry nogami.

Szli bardzo długo i z każdą upływającą minutą, spędzoną na chowaniu się za ścianami budynków, czy samochodami, strach ogarniał go coraz bardziej. Gotów był uciekać za każdym razem, gdy Gerard zatrzymywał się, by zawiązać but, czy odpalić kolejnego papierosa. Nic nie wskazywało jednak, by zdawał sobie sprawę z obecności drobnego chłopaka, który dzielnie przemierzał za nim coraz to bardziej obskurne uliczki, o których nie pamiętał już żaden szanujący się obywatel Belleville. Rzecz jasna, oprócz tych dziwacznych typów, którzy mimo wszystko postanowili się tam osiedlić.

Gdy byli już prawie u celu, Frank odniósł wrażenie, iż przeniósł się do innego wymiaru.

Choć nie było mu dane dorastać na willowych osiedlach, gdzie z każdego podwórza łypałyby na niego świeżo wymyte szyby wymuskanych samochodów, nigdy nie musiał narzekać na brak pieniędzy. Jego rodzina należała do klasy średniej i choć nie miał środków na spełnianie każdej swojej zachcianki, nie żyło mu się najgorzej; rodzice, choć w ostatnich latach nastawieni do niego raczej ozięble, starali się zapewnić dobry byt swemu jedynemu synowi. Nigdy nie zaznał nędzy i być może dlatego widok owego osiedla wprawił go w dziwaczny smutek.

Stojące w małych odległościach kamienice, sprawiały wrażenie, jakoby zapomniał o nich sam pan Bóg; powybijane szyby, nieudolne grafitti, jeszcze bardziej szpecące szare, smętne mury budynków, z których grubymi płatami odpadał tynk, okalane były  przez wymarłe na jesień, olbrzymie drzewa, których pnie zżerały od środka różnorakie gatunki robactwa. Z godnością podtrzymywały one jednak swą egzystencję, pnąc się dumnie nad zaśmieconymi chodnikami, nad olbrzymimi kontenerami na śmieci, z których, niczym lawa, wylewały się całe tabuny paskudnie śmierdzących śmieci.

Frank wzdrygnął się na głośny, przeciągliwy jęk, który wydała z siebie naznaczona rdzą huśtawka, zakołysana niespokojnym podmuchem wiatru. Dopiero za jej sprawą Frank odkrył, iż tu i ówdzie, bez najmniejszego ładu i składu, porozstawiane są sprzęty do zabaw dziecięcych, uformowane w niesamowicie bezmyślny i niezachęcający plac zabaw. Stara karuzela, od której jacyś chuligani poodrywali metalowe siedziska, wyglądała jak wydarty z grobu nieboszczyk, nieporadnie rozkładający ramiona, a jej cichutkie, niewyraźne skrzypnięcia, zdawały się błagalnie skomleć o litość i zakończenie swej męki. Iero zadrżał niespokojnie, gdy tylko o tym pomyślał

I mniej więcej wtedy zdał sobie sprawę, iż echo kroków Gerarda ucichło.

Uniósł zaskoczony wzrok, by napotkać przenikające ciemność, wiercące dziury w jego czaszce, wrogie spojrzenie szmaragdowych tęczówek.

Napatrzyłeś się już? wysyczał to pytanie niczym wąż gotujący się do ataku. Frank nigdy jeszcze nie słyszał, by mówił w ten sposób.

  Gerard... O co w tym do cholery jasnej chodzi?

A o co chodzi z tym, że śledzisz mnie od samej szkoły, aż tu? zapytał, powoli sunąc w jego stronę Jaki, kurwa, jest twój cel? Kto cię wysłał na przeszpiegi? Gadaj! ostatnie słowo wykrzyczał, powodując tym samym, że Frank skulił się, jakby właśnie otrzymał cios prosto w brzuch Teraz ci kurwa zabrakło języka w gębie?! Mów! Dyrektor? Cohen? Kto, kurwa, gadaj!

  Nikt mnie nie wysłał, psycholu! odszczeknął się, również zbliżając się o kilka kroków do Gerarda Może po prostu się martwiłem, pomyślałeś o tym?! Byłem u ciebie w domu, do jasnej cholery! Bo wiesz, chciałem odwiedzić swojego przyjaciela, który ponoć od kilku tygodni wygrzewa się w łóżeczku i wiesz, co zastałem?! Twoja matka i brat prawie zeszli na zawał, jak tylko wspomniałem twoje imię! Jak możesz sypiać z czystym sumieniem, wiedząc, że im też nie dajesz znaku życia?!

Oczy Gerarda rozszerzyły się w czystym przerażeniu, które w ułamki sekund przeistoczyło się w prawdziwą, szaleńczą furię. Zanim Iero zdążył jakkolwiek zareagować, Gerard pchnął go tak mocno, że Frank niebezpiecznie zachybotał się na własnych nogach, w ostatniej chwili łapiąc równowagę.

O co ci chodzi, Gerard?! ryknął, mimowolnie robiąc kilka kroków do tyłu. Nie przeszkodziło to Gerardowi, który z każdą sekundą zbliżał się do niego To ja powinienem być wściekły, rozumiesz?! Nic mi nie mówiłeś, przez ten cały czas! Odchodziłem od zmysłów, bo nagle zniknąłeś bez słowa, nie zostawiając mi nawet numeru, pod który mógłbym zadzwonić! tłumaczył naprędce, aż nagle napotkał przeszkodę na swej drodze, zderzając się plecami o metalowy kontener na śmieci. Jęknął żałośnie, teraz patrząc już prosto w rozeźloną twarz przyjaciela.

A od kiedy to mam ci się spowiadać, co? Nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek do czegoś się zobowiązywał! warknął, po czym nagle odsunął się nieco i zupełnie niespodziewanie, roześmiał się szczekliwie, przechylając głowę na bok, niczym ciekawski szczeniak. W jego oczach igrało już czyste szaleństwo Oj, Frankie, Frankie... O to chodzi? Malutki chłopczyk się stęsknił... Tatuś byłby dumny, że na swoich pięknych kazaniach wychował taką pizdę.

Reszta wydarzyła się w przeciągu kilku sekund.

Frank odbił się zwinnie od metalowego kubła, po czym niespodziewanie rzucił się na Gerarda, powodując tym samym, iż obydwaj runęli do tyłu, podrywając w powietrze olbrzymi tuman kurzu. Iero nie patrzył, gdzie uderza; słyszał tylko protesty Gerarda, czuł niesamowity, paraliżujący ból w pięści, która raz po raz zderzała się z twarzą człowieka, którego jeszcze kilka godzin temu, gotów był nazwać przyjacielem. Nagle histeryczne ciosy ustały. Jego nadgarstki zostały prawie zmiażdżone przez żelazny uścisk, w którym ścisnął je ledwo przytomny Way. Ich pozycje momentalnie zmieniły się; teraz to Gerard górował nad Iero, przytrzymując jego dłonie nad głową, zwieszając się nad nim, owiewając twarz Franka rozgrzanym, cuchnącym dymem papierosowym oddechem, gdy niespokojnie błądził po nim wzrokiem. Wyraz jego twarzy znów przypominał ten normalny, przesycony troską i sympatią, jakby wszystkie negatywne emocje nagle z niego wyparowały. Jakby zapomniał, co przed chwilą miało miejsce.

  U-uspokoiłeś się, idioto?...  wydyszał Spójrz na mnie!

Frank czuł, jak jego serce powoli zwalnia, a oddech wyrównuje. Z trudem wciągnął powietrze nosem, nadal nie będąc w stanie spojrzeć w oczy czerwonowłosego.

Jeśli cię puszczę, a ty mnie uderzysz, to cię zabiję, rozumiesz?... zapytał cicho, po czym stopniowo zaczął luzować uścisk na jego nadgarstkach, aż puścił całkowicie. Mimo to, nadal przygniatał go, siedząc okrakiem jego biodrach. Teraz jego spojrzenie zdawało się przysłonięte jakąś dziwaczną mgłą, która spowodowana mogła być jedynie bólem. Dopiero po dłuższej chwili Frank zdał sobie sprawę, iż z nosa Gerarda obficie wycieka krew, powoli skapująca na materiał jego jasnej koszulki Po co byłeś w moim domu? zapytał spokojnie.

— Bo ojciec mnie wysłał! I...

— Nie drzyj się.

  ...Twoja matka należy do kółka kościelnego. Usłyszałem nazwisko i pomyślałem, że zapytam, co u ciebie. Martwiłem się, dupku. Nie było cię już długo i myślałem, że stało się coś złego.

  I chodziło tylko o to? Nikt cię tu nie wysłał? - dodał cicho, lustrując Frankową twarz nieodgadnionym spojrzeniem — Nikt nie kazał ci mnie szukać? — dopytał, jakby za wszelką cenę chciał udowodnić samemu sobie, że Frank skłamał.

— Nikt. Wiesz, ludzi troszczą się o siebie bez żadnej korzyści, która może z tego spłynąć. — burknął Iero — Złaź ze mnie. — nakazał.

Gerard faktycznie zsunął się z jego bioder i padł na piach, unosząc dłonie do swojej twarzy. Po chwili przyjrzał się im, niezbyt zdziwiony faktem, iż całe uwalane są świeżą krwią.

— Nie mogłeś po prostu zapytać? - wyszeptał po dłużej chwili.

— Nie udawaj, że byś mi odpowiedział. — odparł, po czym sięgnął do kieszeni kradzionej kurtki, by wygrzebać z niej paczkę papierosów. Jego próby spełzły jednak na niczym, bo zdał sobie sprawę, że podczas bójki cała się pogniotła. Nie znajdowało się w niej już nic, co dałoby się odratować. — Kurwa... — jęknął boleśnie, otrzepując tytoń z dłoni i odrzucając pomięte, kartonowe pudełeczko jak najdalej od siebie.

— Nie rozrzucaj śmieci, dupku. Dzieci się tu bawią.

— Chyba tylko te, co są równie popierdolone jak ty.

Zerknęli na siebie, po czym obaj, jak na komendę, ryknęli śmiechem. Rozłożyli się na piasku, wbijając rozweselone spojrzenia w księżyc. Zachowywali się tak, jakby zupełnie nic złego nie miało miejsca. Jakby było to jedno z ich zwyczajnych, codziennych spotkań.

Przyjemną ciszę przerwał w końcu Gerard, podnosząc się i otrzepując spodnie.

— Na ile mogę ci zaufać, psycholu? — zapytał, odgarniając za ucho zlepiony krwią kosmyk — Czy jeśli ci coś pokażę, mam pewność, że dochowasz tajemnicy?

— Tylko mi nie mów, że jesteś jakimś cholernym wampirem, mordercą, czy pedofilem, bo od razu pognam, gdzie będzie trzeba.

— Mówię poważnie, Frank. — odparł, wsuwając dłonie w kieszenie. Dopiero wtedy Frank zdał sobie sprawę, że i jemu jest już strasznie zimno — Bo chciałbym ci zaufać, naprawdę, ale nie wiem, czy po tym co stało się dzisiaj, jeszcze będę potrafił. — wyszeptał, po czym wyciągnął ku niemu dłoń, by pomóc mu wstać.

— Znamy się kilka tygodni, a spędzamy ze sobą prawie każdą wolną chwilę. Więc, jak myślisz? — zapytał, celowo pomijając fakt wcześniejszych kłamstw Gerarda. Nie chciał przypadkowo znów go rozjuszyć, bo, mówiąc szczerze, zdał już sobie sprawę, że nie miał z nim szans w walce — Jeśli chcesz mi coś powiedzieć, powiedz mi dziś. Nie wydaje mi się, żeby spotkała nas jakaś dogodniejsza okazja.

Gerard uśmiechnął się smutno, po czym westchnął, jednak tak dziwacznie, jakby zbierało mu się na płacz.

— To chodź. — poprosił, po czym, nie odwracając się na Franka, zaczął powoli kuśtykać w stronę jednej kamienic. Ich droga trwała zaledwie kilkanaście sekund, gdy Gerard nagle zatrzymał się, powodując tym samym, że rozkojarzony Iero zderzył się z jego plecami. Ten nastomiast, zdawał się tego nie zauważyć — Frank, czekaj. Zanim tam pójdziemy, musisz wiedzieć, czemu nie mówiłem ci całej prawdy. — wyszeptał, opuszczając wzrok na swoje buty — Powiedz mi, jak silne są twoje uprzedzenia?

Powiedział to tak niewyraźnie, głosem tłamszonym przez szalejące w nim emocje, że początkowo Frank nie dosłyszał. Poprosił, by czerwonowłosy powtórzył, co ten po chwili zrobił.

— O czym ty mówisz?

— O naszej rozmowie w lasku. Gdy zapytałem, czy faktycznie nie interesują cię faceci.

— No... Uważam, że homoseksualizm jest nienaturalny. Od dziecka o tym słucham, Gerard. Trudno, żebym myślał inaczej. Po cholerę o to pytasz?

— Jak byś się zachował, gdybyś poznał taką osobę? — dopytał niepewnie, zerkając na niego przez ramię — Byłbyś w stanie ją skrzywdzić tylko ze względu na to, jaka się urodziła?...

Frank wzruszył ramionami.

— Jezus kazał przebaczać, tak mówi ojciec. Sam nie wiem, nigdy nikogo takiego nie poznałem. Nie wiem, jakbym zareagował.

Gerard zamyślił się przez chwilę.

— Obiecasz mi, że jej nie skrzywdzisz?

— Co ty...

— Obiecaj.

Ton jego głosu zdawał się być równocześnie niesamowicie pewny, jak i zdesperowany. Iero potrzebował chwili, by ostatecznie przytaknąć. Nie oznaczało to jednak, że nagle stał się choć trochę mniej zagubiony w tej całej historii.

Gerard skinął głową, po czym (ponownie bez słowa), ruszył przed siebie. Frank wyrównał z nim krok, w momencie, gdy stanęli przed niezbyt zachęcającym wejściem do jednej z kamienic. Rzecz jasna, nie było tam żadnych istotnych zabezpieczeń, dlatego Gerard po prostu pchnął drzwi, które ustąpiły mu z głośnym zgrzytem.

— Gdzie idziemy?

Dokładnie tak, jak się spodziewał, nie uzyskał żadnej, konkretnej odpowiedzi. Uznał więc, że powinien dać Gerardowi święty spokój i pozwolić mu pobyć sam na sam z własnymi myślami.
Zamiast irytować Gerarda, Frank postanowił zająć się ukradkową obserwacją miejsca, w w którym się znaleźli.

Na klatce czuć było niezidentyfikowany odór, coś pomiędzy przetrawionym, tanim alkoholem, a najzwyczajniejszym w świecie, smrodem moczu. Zdawało mi się, że czuje również aromat świeżo gotowanego posiłku, lecz jego lekka, przyjemna nuta, była całkowicie dewastowana przez inne, odpychające zapachy. Frank pierwszy raz w życiu czuł, jak sama czynność oddychania sprawia, że ma ochotę zwymiotować.

— Zanim tutaj wejdziemy, chcę wiedzieć. Chcesz mnie naprawdę poznać, Frank? Bez tajemnic, naciąganych prawd i niedomówień?

Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że stoją przed białymi, odrapanymi z farby drzwiami. Roiło się na nich od czerwonych liter, które ktoś bezskutecznie usiłował zamalować. Na jego nieszczęście, część haseł nadal dało się odczytać, bo z uporem wyzierały na światło słabej, wygasającej jarzeniówki, niczym kłamstwa, którymi do tej pory Gerard raczył Franka.

"Pedały!"

"Śmierć pederastom"

"Ćpuńska nora"

"Bóg was nienawidzi!"

Poczuł nieprzyjemny dreszcz, który przeszedł przez całe jego ciało. Uniósł wzrok nieco wyżej, na tabliczkę z imieniem i nazwiskiem potencjalnego właściciela. Wygrawerowane było na niej "Christian Goodwill". Na pierwszy rzut oka zauważył jednak, że ktoś włożył wiele siły we własnoręczne wydrążenie "e" przy imieniu. Christiane.

Ta sprawa wydawała mu się z sekundy na sekundę coraz dziwniejsza. Lecz przy tym, wręcz niezdrowo intrygujące.

Powoli odwrócił głowę w stronę Gerarda i skrzyżował ich spojrzenia. Przez dłuższą chwilę panowała między nimi cisza, która po raz pierwszy nie była ani trochę komfortowa.

— Pytasz, czy na pewno chcę się z tobą przyjaźnić? — wyszeptał Iero.

Gerard uśmiechnął się delikatnie, lecz jego oczy pozostały smutne, bez wyrazu. Frank zdał sobie sprawę, że nie potrafi patrzeć na niego w tym stanie - z zaschniętą pod nosem krwią, która mieszała się ze świeżą, wciąż płynącą, z oczami, które nagle straciły swój naturalny blask, z uśmiechem tak wymuszonym, że wydawał się aż bolesny. Zanim przemyślał swoje postępowanie, zbliżył się do niego i zamknął w szczelnym, czułym uścisku. Poglaskał go delikatnie po potarganych bardziej niż zwykle włosach, wplatając w nie opuszki palców, przeczesując je uspokajająco. Dopiero gdy poczuł, jak ramiona Gerarda zaczynają drżeć, odsunął się. Nie wiedziałby, jak go pocieszyć, gdyby ten zaczął płakać.

— Uznaj to za odpowiedź twierdzącą, dupku. — dodał Frank, nie spuszczając z niego wzroku.

Gerard odetchnął z ulgą, po czym nacisnął klamkę.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro