|2|
Frank i Gerard wprawili dyrektora w ogromne zdziwienie, gdy oznajmili mu, że z wielką przyjemnością udźwigną całe przedsięwzięcie na swoich barkach.
Rzecz jasna nie wspomnieli słowem o tym, że początkowo uformowanej grupie najzwyczajniej brakowało talentu, bo nie oszukujmy się, dużo lepiej wypadali wykazując się własną inicjatywą. I nawet jeśli dyrektor nie był zachwycony faktem, iż jego siostrzeniec zaczął włóczyć się z tym Wayem, to postanowił pozostawić wszelkie zmartwienia jego rodzicom, bo przecież w żadnym wypadku nie miał czasu na pochylanie się nad problemem jednostki, podczas gdy musiał mieć na oku kilkaset równie zbuntowanych i problematycznych młodziaków.
Jeśli natomiast chodzi o samych chłopców, ich relacja poczęła rozwijać się podejrzanie szybko i bezproblemowo. Każdy niezależny obserwator zwiastował jej niechybny koniec, lecz ani Frankowi, ani Gerardowi nie przychodziło na myśl pozbycie się siebie nawzajem. Wręcz przeciwnie, każdą wolną od szkoły i nauki chwilę spędzali razem, włócząc się po okolicy i uskuteczniając niespecjalnie legalne procedery. I choć żaden z nich do tej pory nie powiedział tego na głos, naprawdę czuli tę dziwaczną więź, przyciąganie, które działało w obydwie strony, pomimo całego mnóstwa różnic, które teoretycznie powinny ich dzielić. Właściwie, jeśli zastanowiliby się nad tym poważniej, łączył ich jedynie (całkiem dobry) gust muzyczny. Obydwaj z równą czcią traktowali Michale Gravesa z Misfits, Billy'ego Corgana z The Smashing Pumpkins i... Morrisseya. Tak, nawet oni potrzebowali czasami chwil wytchnienia od ciągłego nawijania o trupach, mordercach i wampirach. Pomijając już zupełnie fakt, iż Morrissey w tamtym okresie stanowił swego rodzaju ikonę środowisk gejowskich. Gerard, prowadzony niesamowicie silnym instynktem i stosem podejrzeń, postanowił w końcu zadać Frankowi to teoretycznie niewinne, acz istotne pytanie.
— Chcesz mi powiedzieć, że nigdy nie myślałeś o kutasach w... Ten sposób? — zapytał, unosząc swoje nienagannie wypielęgnowane brwi w górę. Wlepiał w swojego przyjaciela spojrzenie tak wyczekujące, a przy tym zaszokowane, że zdawało się wypalać dziury w twarzy wyprowadzonego z równowagi Iero — Nigdy?
Frank, nieświadomie przygryzając filtr palonego właśnie papierosa, prychnął cicho.
— To aż takie szokujące? — zapytał, głosem do cna przesłodzonym, choć przy tym ewidentnie poirytowanym. Iero naprawdę nie sądził, że Gerard może go aż tak zdenerwować jednym, prostym pytaniem — Starzy są jacy są, ale zdołali wpoić mi niektóre zasady, których mam zamiar się trzymać. — wyjaśnił, po czym wyciągnął papierosa spomiędzy warg i zgasił niedopałek o pokryty graffiti murek — To, co robią pedały, jest ohydne. To wykolejeńcy, są jak wrzody na organizmie zdrowego społeczeństwa. Robią te swoje parady, wyginają się jak tanie dziwki, zamiast oddać się na jakieś profesjonalne leczenie. Powinieneś pomyśleć, zanim zapytasz mnie o coś podobnego po raz drugi. — powiedział, zarzucając plecak na plecy i wzdychając cicho — Skąd ci to w ogóle przyszło do głowy? — zapytał, mrużąc oczy.
— Stary, jarasz się Morrisseyem i znasz na pamięć jego teksty. W życiu nie znałem bardziej pedalskiego muzyka. — wyjaśnił, przywołując na swą nagle pobladłą twarz cień uśmiechu, który zdawał się raczej bolesnym grymasem. Nie patrzył na Franka, nie zwracał także uwagi na leniwie tlący się pomiędzy jego długimi palcami papieros. Zdawał się niesamowicie zaabsorbowany czymś, co nawiedziło czubki jego butów. Frank również zerknął na owe miejsce, ale nie dostrzegł tam niczego interesującego. Odchrząknął cicho, lecz w dalszym ciągu nie zdołał zaskarbić sobie uwagi Waya.
— Kategoryzujesz jak moja babka. Morrissey może sobie być kim chce, bo jest przy tym prawdziwym geniuszem. On ma immunitet. — uśmiechnął się delikatnie, wbijając wzrok w przyjaciela — Palisz jeszcze? — zagaił po dłużącej się chwili ciszy.
Gerard wzdrygnął się, jakby właśnie wyrwany z głębokiego snu. Nieprzytomnie popatrzył na niedopalony papieros, który nadal tkwił pomiędzy jego palcami, po czym anemicznie pokręcił głową. Zanim zdążył pomyśleć, wypuścił go na wilgotną trawę, po czym swoim ciężkim, skórzanym butem, zgasił niedopałek.
— To co? Wracamy do szkoły?
— Ty idź. Ja pójdę do domu, chujowo się czuję. — wyjaśnił czerwonowłosy, zagryzając dolną wargę.
— Hej, co się dzieje? Coś cię boli? Może cię odprowadzę? Właściwie i tak nie spieszy mi się na angielski, nie napisałem eseju...
— Dam sobie radę, Frankie, nie martw się. — odparł, uśmiechając się przepraszająco. Podszedł o krok bliżej, wyciągając przed siebie ramiona, zupełnie jakby chciał go objąć, lecz po chwili zrezygnował z owego pomysłu. Pokracznie wycofał się, unosząc dłoń, by pomachać mu na pożegnanie, co również wypadło niesamowicie niezręcznie, gdyż wzrokiem wciąż uciekał od towarzysza — To... Ten. Trzymaj się. — mruknął pod nosem, po czym wyminął skonfundowanego Franka.
Syn pastora odprowadzał wzrokiem przyjaciela, który niezgrabnie przedzierał się przez krzaki, raz po raz odgarniając od siebie nagie gałęzie, które przywodziły na myśl wysuszone ramiona nieboszczyków z jakiegoś taniego horroru. Po kilkunastu sekundach, czerwona czupryna zniknęła Frankowi z pola widzenia.
Frank westchnął cicho, kątem oka wyłapując kontur budynku szkoły. Uznał, że nie stanie się nic strasznego, jeśli odpuści sobie tę jedną lekcję. Potrzebował jedynie kilku chwil, by utwierdzić się w tym przekonaniu. Zadowolony z obecnego stanu rzeczy, ułożył plecak pod rzeczonym wcześniej murkiem i usiadł na nim, nie chcąc zabrudzić spodni rozmiękłym piaskiem.
Wyciągnął z kieszeni swojej jeansowej kurtki pogniecioną paczkę czerwonych Marlboro i wsunął jednego pomiędzy swoje spierzchnięte wargi.
Pomimo, że Gerard teoretycznie wyjaśnił powód swojej ciekawości co do orientacji seksualnej Franka, jego słowa cały czas huczały w głowie bruneta. Nie był w stanie uwierzyć, iż sprowokował go jedynie ekscentryczny gust muzyczny Franka, bo przecież Gerard słuchał dokładnie tych samych wykonawców, a Iero nigdy nie podejrzewałby go o coś tak... Ohydnego, jak spółkowanie z innymi facetami. Przeciwnie, czerwonowłosy dziwak jawił mu się raczej jako urokliwy kobieciarz, w końcu w ciągu tych kilku miesięcy, Frank nie raz widywał go radośnie gawędzącego ze ślicznymi dziewczynami. Zawsze znajdował sposób, by zagaić do kogoś, kto przyciągnął jego uwagę - i, co najlepsze, nigdy nie został z góry spławiony. No, przynajmniej nie na oczach Iero. Chłopak nadal zadawał sobie pytanie, czy to przez tę jego elokwencję i mnogość tematów na jakie był w stanie prowadzić ciekawą dyskusję, czy też...
Jasne, Gerard był nieziemsko atrakcyjny i zapewne właśnie to przyciągało do niego płeć przeciwną. Frank, pomimo, że sam był facetem, potrafił mu to przyznać; niesforne, czerwone kosmyki, opadające na olbrzymie, szmaragdowe oczy, które okalały rzęsy tak długie i ciemne, że z łatwością można by pomyśleć, iż oblepia je gruba warstwa tuszu. No i uśmiech... Ten uśmiech był po prostu zaraźliwy. I niezwykle urokliwy, lecz tego Frank nie przyznałby na głos, choćby wzięli go na tortury.
Nim zdążył pomyśleć po raz kolejny o czymś równie głupim, zgasił do połowy niedopalonego papierosa i z cichym stęknięciem podniósł się na nogi, zarzucając plecak na ramię. Zdecydował, że skryje się gdzieś w szkole, tłumacząc samemu sobie, iż jest mu za zimno. Mówiąc szczerze, miał zamiar zgarnąć jakiś przypadkowy tomik poezji i zaszyć się w ciemnym kącie zatęchłej szkolnej biblioteki, tak, by nikt nie zdołał go dostrzec. Na przykład pierdolony Charlie McFly.
***
Gerard zniknął.
Od dnia, gdy nastąpiła jego niekomfortowa rozmowa z Frankiem, czerwonowłosy bałagan ani raz nie pojawił się w szkole. Olewał nawet próby, które, jak kiedyś zdradził, były dla niego ciekawą odskocznią od codziennej monotonii.
Dla reszty jego rówieśników nie była to nowość; każdy, kto przynajmniej kojarzył Waya, przyzwyczaił się już do jego kompletnego braku zainteresowania edukacją. Nikt nie przejął się więc jego tajemniczym zniknięciem (które, swoją drogą, trwało już trzeci tydzień), zbywając sprawę machnięciem ręki. Ale nie Frank.
Syn pastora poczuł się nagle tak, jakby oderwano mu część osobowości. Od miesiąca dosłownie wszędzie włóczył się z Gerardem, przywykł już do jego przepełnionych emocjami monologów i zastraszającej ilości papierosów, którą potrafili pochłonąć w zaledwie jeden dzień szkolny. Ciężko było mu teraz znosić całkowitą ciszę, samotne spacery na palarnię i totalny brak kontaktu z chłopakiem, którego w myślach mianował już swoim pierwszym, prawdziwym przyjacielem. Bo tak, choć zapewne brzmiało to żałośnie, Frank nigdy wcześniej nie poznał osoby, na której naprawdę by mu zależało. Jasne, miał całe mnóstwo znajomych, z którymi w razie nudy mógłby wyskoczyć na piwo czy do kina, ale gdzieś wewnątrz czuł, że jeśli jakimś cudem urwałby się im kontakt, niezbyt by się tym przejął. Jeśli zaś chodziło o Gerarda, już po pierwszym dniu bez jego obecności, Frank odczuł silną potrzebę skontaktowania się z nim. Tyle tylko, że było to niemożliwe do zrealizowania.
Trudno byłoby zliczyć ilość godzin, które Frank poświęcił na klęcie samego siebie w myślach, lecz warto wspomnieć, iż była to ilość zastraszająca. Okazało się bowiem, że nie posiadał żadnych, nawet szczątkowych informacji o życiu prywatnym swojego, o ironio, przyjaciela. Nie miał pojęcia, gdzie mieszka czerwonowłosy, jaki numer powinien wykręcić, by się do niego dodzwonić, ani gdzie zazwyczaj przebywa. Nic, zero. Iero nie miał pojęcia, jakim cudem dopuścił do takiego niedopatrzenia - w końcu spędzali ze sobą dosłownie każdą wolną chwilę przez ostatni miesiąc!
Pech chciał, że ich spotkania zazwyczaj polegały na zażartych dyskusjach (a co za tym idzie, kłótniach), na temat nowych albumów muzycznych, filmów (na które także zawsze chodzili razem), czy nawet książek. Wtedy ich głosy unosiły się, gestykulacja stawała się bogatsza, latały niezliczone wyzwiska, czy żartobliwe przycinki. Nie trwało to jednak przez cały czas - bywało, iż woleli po prostu siedzieć w ciszy, palić, czy pić taniego szampana, gdy akurat nie znaleźli w sobie siły na pojawienie się w szkole. Wtedy panowała pomiędzy nimi cisza, przerywana jedynie kaszlnięciami, czy głębokimi oddechami, gdy płucom brakowało już siły na przyjęcie kolejnej dawki nikotyny. Żaden z nich nie narzekał na te momenty — przeciwnie, jeśli mieliby wybrać, właśnie ta cisza podobała im się najbardziej. Obydwaj zdawali się zatapiać w swoich myślach, wiedząc przy tym, że jeśli staną się one zbyt uciążliwe, mogą podzielić się nimi z przyjacielem.
A teraz? Teraz to wszystko skończyło się równie szybko, co zaczęło.
— Frank, przydałbyś się na coś, do jasnej cholery! — echo tubalnego głosu pastora dotarło do uszu wylegującego się na kanapie Franka. Chłopak jęknął boleśnie, będąc zmuszonym do podniesienia się z wygodnego leża; doskonale wiedział, że jeśli ojciec unosi głos, lepiej go jeszcze bardziej nie rozsierdzać — Rusz się!
Poczłapał do przedpokoju, gdzie nonszalancko oparł się o futrynę i splótł ramiona na piersi. Ogarnął ojca przeciągłym, znudzonym spojrzeniem.
Mężczyzna wyczyniał jakieś niestworzone cuda z ich telefonem. Choć Frank zupełnie się na tym nie znał, doskonale zdawał sobie sprawę, że jeśli urządzenie wcześniej było jeszcze do uratowania, teraz traciło ostatnie szanse — mówiła mu o tym liczba osieroconych śrubek, które rozrzucone były po całej powierzchni wzorzystego dywaniku, choć urządzenie zdawało się na pierwszy rzut oka być już w pełni skręcone.
— Nie umiem naprawiać telefonów, wiesz?
— Wiem! — odparł pastor, głosem przepełnionym poirytowaniem — To pieprzone pudło znów nie działa, a powinienem zadzwonić do kobiet z kółka kościelnego i odwołać jutrzejsze spotkanie. Przejdziesz się po sąsiadach? To tylko kilka domów, bodajże najbliżej będą Farewellowie, pani Castaway, Donna Way i ta... Ta od Benjaminów... Jak jej? Rose? — zapytał, marszcząc brwi — Wszystkie adresy są w moim notatniku, leży na stole w salonie.
Frank, rzecz jasna, początkowo chciał odmówić. Wcale nie uśmiechało mu się bycie pieskiem na posyłki własnego ojca, zważając na fakt, że te wszystkie dewotki z jego sekty patrzyły na Franka krzywo od momentu, gdy zrobił sobie kolczyk w wardze i zaczął nieco inaczej ubierać. Dałby sobie rękę uciąć, że to one rozpuściły w mieście plotkę, że zaczął włóczyć się z satanistami.
Wystarczyło jednak jedno nazwisko, by momentalnie zmienił swoją postawę.
— Donna Way? Ma syna Gerarda?
— Boże, Frank, skąd do cholery mam wiedzieć? Możliwe. Chyba ma nawet dwójkę dzieci, ale nie wiem, wszystkie te kobiety mi się mieszają. — wyjaśnił, ocierając pot z czoła i ponownie pochylając się nad urządzeniem, które zaczął od nowa rozkręcać — Radziłbym ci iść już teraz, bo matka wpadnie w szał, jeśli spóźnisz się na kolację. — zauważył, nadal nie odrywając wzroku od telefonu.
Tak więc zrobił.
*
Najpierw obszedł domy wszystkich nieznajomych, by mieć te niezręczne dyskusje jak najszybciej za sobą. Jako ostatni, zostawił sobie (prawdopodobnie, dodał w myślach), dom Gerarda.
Gdy tylko przeczytał adres z notatnika ojca, musiał kilka razy sprawdzać, czy na pewno dobrze widzi. Szybko skojarzył, że podana przez pastora ulica i numer domu, jasno wskazywały na tę jedną, konkretną dzielnicę, na którą Frank starał się nigdy nie zapuszczać i bynajmniej ze względu na złą opinię. Właśnie tam znajdowała się "Wylęgarnia Dupków", jak czasem nazywał ją w myślach. Innymi słowy, strzeżone osiedle, pełne pięknych domów, idealnie przystrzyżonych trawników i kolorowych ogrodów. To tam znajdował się ten lepszy sort Belleville.
"Cholerna elita." - pomyślał, gasząc niedopałek papierosa
Musiał pohamować odruch wymiotny, gdy mijał dom Charliego McFly, czy też innych bezmózgich jełopów, którzy należeli do jego bandy. Gdyby nie chodziło o Gerarda, Frank już dawno wycofałby się i oznajmił ojcu, żeby sam załatwiał swoje sprawy, a nie wysługiwał się jego strudzonym, nastoletnim istnieniem. Mimo to brnął dalej, czując, jak pierwsze powiewy jesiennego wiatru smagają jego delikatną skórę, sprawiając, że na całym ciele wykwitła mu gęsia skórka. Naprawdę, planował już wyzwiska, jakie pośle w stronę czerwonowłosego, wyliczając mu, jakie trudności musiał przejść, by odwiedzić jego schorzały tyłek w tej wylęgarni idiotów. Nawet bezdomne koty umykały po kątach, odczuwając jego nienawistną aurę.
Ostatecznie dotarł pod dom, na którego widok poczuł dziwne, uzasadnione wątpliwości. Nie wierzył, że Way wychował się w takim miejscu — podobnym innym, równie wymuskanym domom, tak idealnym, że aż napawały obrzydzeniem. Białe mury, oblepione skrętami bluszczu, spowite kolorowymi kwiatami, pokłady maleńkich, mieniących się w zachodzącym słońcu kamyczków, które wytyczały krawędzie podjazdu. Naprawdę, Frank nigdy nie pomyślałby, że ten wiecznie niechlujny, bałaganiarski Gerard, którego poznał, mógłby przebywać w podobnym miejscu więcej niż godzinę i nie dostać migreny.
Stanął przed drzwiami, na których przybita została tabliczka z wygrawerowanym nazwiskiem. "Way". Czyli faktycznie musiał dotrzeć we właściwe miejsce.
Uniósł zaciśniętą w pięść dłoń i zapukał, wzdychając ciężko. Oby to nie była jakaś niezręczna pomyłka...
Nie dalej niż kilkanaście sekund później, drzwi otwarły się z cichym skrzypnięciem i pojawiła się w nich sylwetka wychudłej, wysokiej kobiety. Jej platynowe włosy upięte były w nienaganny kok, tak ścisły, że zdawał się ściągać skórę na całej jej twarzy. Ubrana była w elegancki, dopasowany kombinezon, który podkreślał jej szczupłą sylwetkę. Wszystko w jej wyglądzie zdawało się dopięte na ostatni guzik — fryzura, ubranie, buty na niebotycznie wysokim obcasie. Zupełnie, jakby szykowała się właśnie na jakąś galę. Jedynym niepasującym do wszystkiego elementem, zdawały się żywe, nieco zbyt roziskrzone, szmaragdowe oczy, podkreślone wachlarzem sztucznych rzęs, które kojarzyły się Frankowi z drogimi, porcelanowymi lalkami.
— Uhm... Pani Donna Way?... — zapytał, nerwowo ściskając w dłoni notatnik ojca — Przysłał mnie pastor... To znaczy się, tata... Niestety zmuszony jest odwołać jutrzejsze zebranie kółka kościelnego. Zepsuł nam się telefon, dlatego... No, dlatego przyszedłem. — zakończył niezgrabnie, odchrząkując. Uniósł wzrok na kobietę, której pomalowane krwistoczerwoną szminką wargi, wykrzywiły się w przyjaznym uśmiechu.
— W takim razie miło mi, że nas odwiedziłeś. To spory kawałek drogi. — zauważyła, ogarniając przeciągłym spojrzeniem frankowe jestestwo — Może napijesz się herbaty? Pewnie nieźle się zaziębiłeś...
W innym wypadku odmówiłby, znajdując średnio wiarygodną wymówkę. W wypadku, którym nie chodziłoby o Gerarda. Dlatego też wszedł za kobietą do przedpokoju.
Już na wejściu pomyślał, że jeśli sam przedpokój urządzony jest z takim przepychem, to bał się wnioskować, co działo się w reszcie domostwa. Od razu zauważył obrazy w złoconych ramach, drogie, skórzane kurtki na wieszakach, kilka par butów od najwybitniejszych kreatorów mody, które ustawione były jak od linijki, w równiusieńkim rzędzie. Jednak tym, co najbardziej przykuło uwagę chłopaka, były zdjęcia rozwieszone na ścianie, prowadzące w stronę schodów. Było ich całe mnóstwo. Przedstawiały różne postacie, niektóre w mundurach wojskowych, z tą samą, nieodgadnioną miną, jaką na początku zaprezentowała mu Donna. Niektóre z nich były jednak świeższe, kolorowe. To na nich wychwycił kątem oka postać, której w ostatnich dniach tak bardzo mu brakowało.
Na większości z nich, Gerard zdawał się dużo młodszy — jego włosy nie były płomiennie czerwone, a raczej kruczoczarne, nienagannie ułożone, gdy pozował z medalami, dyplomami, przyodziany w dobrze skrojony garnitur. Jedyną rzeczą, która się nie zgadzała, był całkowity brak uśmiechu, tego charakterystycznego grymasu, który od razu przyciągnął oko Franka, gdy tylko się poznali.
— Proszę pani... — zapytał, nadal podążając za kobietą wgłąb domu — Jest może Gerard? Ostatnio ponoć nie czuł się najlepiej, nie przychodzi do szkoły, więc pomyślałem...
I nagle na raz stało się kilka dziwnych rzeczy.
Kobieta zatrzymała się, a jej postawa momentalnie stała się jeszcze bardziej spięta, niż uprzednio. Mniej więcej w tym samym momencie z pomieszczenia, które w domyśle było kuchnią, coś donośnie huknęło i zza drzwi wyłonił się cherlawy młodzieniec, które na frankowe oko nie mógł mieć więcej, niż piętnaście lat.
— Ty wiesz, gdzie jest Gee?
Franka wryło w ziemię. Wodził nerwowym spojrzeniem od kobiety, która nadal nie odwróciła się w jego kierunku do chłopaka, który wpatrywał się w niego ogromnymi, przerażonymi oczami. Z dłoni kapała mu krew, lecz zdawał się nie zwracać na to uwagi.
— Przepraszam, ale chyba niezbyt rozumiem... — odparł Frank, czując, jak jego serce przyspiesza, praktycznie rozsadzając żebra — On tu nie mieszka? Myślałem, że... Przepraszam, zerknąłem na zdjęcia i...
Jego tłumaczenie przerwało pojawienie się trzeciej postaci, z której prezencji wcześniej nie zdawał sobie sprawy. Wysoki, przysadzisty mężczyzna, z imponującą brodą, ubrany w przyciasną koszulę i garniturowe spodnie. Zmierzył Franka oceniającym spojrzeniem.
— Już nie, chłopcze. Tu go nie znajdziesz.
— William! —zaskomlała kobieta, zwracając się do eleganckiego mężczyzny — Przestań, do jasnej cholery! Może on wie, gdzie jest Gerard...
— Nawet jeśli wie, to nic nam z tego. Chciał spróbować samodzielności, to niech sobie radzi, ja go tu spraszał nie będę. A ty, chłopcze, lepiej już się zbieraj. Dość narobiłeś zamieszania. — burknął, po czym zwrócił się do blondyna, który nadal z nadzieją wpatrywał się z Franka — Dłoń ci krwawi, Mikey. Lepiej idź i uprzątnij ten bałagan, którego narobiłeś. — nakazał.
— Tak, ja... Już się zbieram. Przepraszam za kłopot, naprawdę nie chciałem. — odparł Iero, powoli, na drżących nogach wycofując się z tego dziwacznego domu.
— Wcale nie musisz iść... Proponowałam ci herbatę...
— Donna, skończ tę szopkę. Idź na górę. — zwrócił się do niej mężczyzna, tonem tak oschłym i przeraźliwym, że faktycznie wykonała jego polecenie. Z lekka chwiejnym krokiem udała się po schodach na górę, a chwilę później doszedł stamtąd głośny huk zatrzaskiwanych drzwi.
Nie odwracając się za siebie, Frank pokonał drogę do wyjścia. Odetchnął dopiero w chwili, gdy wciągnął do płuc pierwszy haust zimnego powietrza.
Zdawało się, że nogi same niosą go z dala od tego dziwnego miejsca. Mózg zdawał się pracować na zbyt wysokich obrotach, by przetrawić wszystkie, świeżo zdobyte informacje. Chłopak oddalał się coraz szybciej, krokiem, któremu od zwykłego chodu, bliżej było do nerwowego truchtu.
— Czekaj!
Usłyszał za sobą krzyk, który dopiero po dłużej chwili zmusił go do zatrzymania się. Odwrócił się przez ramię by zobaczyć, że biegnie ku niemu ten dziwny chłopak z rozciętą dłonią. Zdawało się, że nie zasznurował nawet butów, bo jego ruchy były pokraczne. Iero od razu zauważył, że dzieciak nawet nie zarzucił na siebie kurtki.
— Ty... Ty znasz Gerarda? — wydyszał, ocierając pot z czoła.
— Ze szkoły. — odparł Iero, lustrując zaciekawionym spojrzeniem cherlawą sylwetkę chłopaka. Nie zauważył tego na pierwszy rzut oka, lecz teraz widział wyraźnie, że rysy jego oszpeconej trądzikiem twarzy, nieco przypominają te Gerarda.
— Po-powiedz mu... Powiedz mu, że tęsknimy. Ja, mama, pewnie nawet William. On się czuje winny, na pewno, bo przecież... Nieważne. Powiesz Gerardowi, żeby wrócił? Albo chociaż zadzwonił... Tęsknimy za nim. Powiedz mu, dobra? — powtórzył drżącym z zimna głosem, po czym niespodziewanie odwrócił się na pięcie i pognał w stronę domu.
Zostawił Franka samego, szarganego sprzecznymi uczuciami i niezdolnego do ruchu w którymkolwiek kierunku.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro