Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

|13|

Frank poszedł z Vicky na randkę.

Pomimo wielogodzinnych rozmyślań, które doprowadzały go na skraj rozpaczy, zrobił to. Zabrał dziewczynę do urokliwej kawiarenki, której z własnej woli nigdy by nie odwiedził. I pomimo mdłości, które poczuł gdy tylko przekroczyli próg dusznego lokalu, wytrwał. Głównie dlatego, że Victoria zdawała się oczarowana wystrojem i specyficzną atmosferą. Zachwycała się bluesem, który sączył się melancholijnie z radia, tapetami z kwiecistymi ornamentami, a nawet filiżankami w kształcie kocich łapek. Początkowo sądził, że jego plan nie wypali - miał mieszane odczucia względem dziewczyny i jej usposobienia. Z jednej strony zdawała się mu być mroczną i wampiryczną, z zamiłowaniem do gotyckiej literatury, z którą za jej poleceniem sukcesywnie się zapoznawał, z drugiej zaś, z namaszczeniem traktowała wszelkie przejawy subtelności, delikatnego romantyzmu i kiczu. Frank uważał, iż jest to mieszanka doskonała. Sam w końcu (rzecz jasna, potajemnie), zaczytywał się w tanich romansidłach swojej matki, jednocześnie ubóstwiając najstarsze albumy Misfits. Miłował wszystko, co wzajemnie się wykluczało. Dokładnie tak, jak Victoria.

— Frank? — dziewczyna pstryknęła palcami tuż przed oczami chłopaka — Znów odpływasz.

Momentalnie spąsowiał, opuszczając wzrok na rozmiękłe pianki, leniwie dryfujące po powierzchni zdecydowanie przesłodzonej gorącej czekolady.

— Wybacz. Kiepsko sypiam.

— Tak? A co zajmuje cię nocami? Powinnam być zazdrosna?

Frank parsknął wymuszonym śmiechem, zerkając na nią znad parującego napoju.

Wyglądała pięknie. Czarne, lśniące włosy ściągnęła w kucyk, wypuszczając luźno jedyne kilka kosmyków, spływających na jej zakryte koronkowym materiałem ramiona. Postawiła na nieco mocniejszy, podkreślający bladoniebieskie oczy makijaż. Nigdy nie widział jej tak eleganckiej. Jedynym, co zdradzało jej faktyczne usposobienie, były krótkie, poobgryzane paznokcie.

— Zdecydowanie nie.

Pokiwała głową, zajmując się rozgrzebywaniem resztek sernika na swoim talerzu.

Frank czuł się jak ostatni idiota. Wiedział, że stres na pierwszej randce nie był niczym nadzwyczajnym. Ot, chwilami brakowało im tematów do rozmowy. Ściślej rzecz ujmując, Frank nie potrafił jej niczym zainteresować. Wcześniej, na kilka dni przed spotkaniem, często zagadywali do siebie na szkolnych korytarzach. I choć wtedy również nie było łatwo, miał w zanadrzu kilka tematów, na które mógł zagaić. Problem w tym, że wszystkie już wyczerpał.

— Swoją drogą... — odezwała się w końcu, pochylając ku niemu — Wiesz już, co z Gerardem? Czemu wtedy nie przyszedł?... Cohen nadal mnie o to męczy, a ja już nie wiem, co mówić...

Frank poczuł, jak wnętrzności podchodzą mu do gardła. Nie chciał jej okłamywać. Nie zasłużyła na to. Wiedział jednak, że jeśli kolejna osoba pozna tajemnicę jego przyjaciela, reszta potoczy się lawinowo.

— Pochorował się. — odparł, zaciskając dłonie pod blatem — Poszła mu krew z nosa, pewnie że stresu. Pobrudził koszulę i stwierdził, że to olewa.

Vicky przyglądała mu się przez dłuższą chwilę z nieodgadnionym wyrazem twarzy.

— Dziwne. — odparła, delikatnie zaciskając szczękę — Nie wygląda na kogoś, kto stresował by się taką głupotą.

Chłopak wzruszył ramionami.

— Może i nie wygląda, ale taki jest. Uczuciowy i delikatny. Za to go lubię, potrafi zaskakiwać. Pamiętam, jak kiedyś, nie dalej jak miesiąc temu, gdy razem...

Vicky zaśmiała się cicho, unosząc brew. Frank momentalnie skamieniał.

— Jesteście ze sobą bardzo blisko, co?

Nagle zapadła pomiędzy nimi niezręczna cisza. Frank poczuł niejednostajny rytm własnego serca, które zdawało się pompować krew z szaloną częstotliwością, sukcesywnie roztrzaskując jego żebra przy każdym kolejnym uderzeniu. Czy właśnie się przed nią skompromitował? Wygłupił? A może przyszła tu dla żartu?...

— Co masz na myśli?

— Nic takiego. — odparła, ocierając usta chusteczką — Po prostu ożywiasz się tylko wtedy, gdy rozmowa schodzi na jego temat. To urocze.

— Daj spokój. Po prostu...

— Mówiąc szczerze, gdy zauważyłam was na początku tego roku, to uznałam, że jesteście parą. Dlatego nie zagadywałam. — wyjawiła, zagryzając dolną wargę — Ale później sam na mnie trafiłeś... No i proszę, jesteśmy tutaj.

— Parą? Ja i ten dupek? — zapytał, parskając śmiechem — Po pierwsze, jest facetem. Po drugie, ten palant jest całkowicie niereformowalny, dziecinny...

— "Uczuciowy i delikatny"... — dokończyła, cytując wypowiedź Franka sprzed kilkunastu sekund. Uśmiechnęła się tajemniczo, widząc jego zażenowany uśmiech.

— To też. Czasami. Ale żadna z nas para. Mówiąc szczerze, mam kogoś innego na oku. — wypalił nagle, klnąc się w myślach za tę zuchwałość.

Victoria opuściła wzrok, rumieniąc się delikatnie. Na jej ustach błądził cień subtelnego uśmiechu.

— Mam nadzieję, że wiem, o kim mówisz... — wymamrotała, rozgrzebując widelczykiem resztki ciasta.

Frank odetchnął z ulgą.

— Myślę, że całkiem dobrze ją znasz.

Dokończyli swoje zamówienie w przyjemnej ciszy. Po raz pierwszy od kilku godzin, które spędził w jej towarzystwie, ta cisza całkowicie mu nie przeszkadzała.

*

— Gerard? Wziąłem ci na wynos!

Frank, nie robiąc sobie nic z istnienia zasad kultury, bez pukania wparował do mieszkania Christiane. Ku jego zdziwieniu, panowała tam ciemność. Lekki zarys mebli i ścian był w stanie dojrzeć jedynie dzięki nikłej poświacie latarni ulicznej.

— Gerard jest pokłócony ze światem. — zabrzmiał znajomy głos — Nie zabij się o buty i przejdź do kuchni.

Rozpoznając mocny akcent Christiane, wykonał polecenie. Ciężko było mu się poruszać w całkowitej ciemności, jednak dał radę przemieścić się do kuchni, nie ponosząc zbytnich obrażeń.

Jedynym co ujrzał, był tlący się papieros i zarys twarzy przyjaciółki Gerarda.

— Siadaj. — poprosiła szeptem, odsuwając dla niego krzesło — I wybacz mi ten mrok, to dla dobra Gerarda. Okrutnie się spił i dostał migreny. — wyjaśniła, zaciągając się.

— Pił? Sam? — zapytał Iero, niepewnie siadając na chyboczącym się meblu — Coś się stało?

— On jeden wie. — odparła, drżącą dłonią podpalając przekrzywioną świecę, która do tej pory stanowiła jedynie wątpliwą dekorację. Ich twarze zalało ciepłe, żółtawe światło — Wyszedł, niby do szkoły, ale po godzinie wrócił z plecakiem wypełnionym butelkami. Brzęczały już od progu. Myślał, że nie słyszę. Najpierw jakoś się krył, popijał w kubeczku, ale z czasem zrobił się bardziej zuchwały. Na moich oczach opróżnił pół butelki wina. Na raz. Nie pytałam, bo znam go jak własną kieszeń. I tak by nic nie powiedział. — wyjaśniła, wzruszając ramionami.

Frank chciał odpowiedzieć. Otwierał już usta, gdy z salonu dobiegł ich odgłos torsji.

— Mój dywan... — wyszeptała ze zgrozą.

— Ja pójdę.

Jak powiedział, tak zrobił. Zgarniając odpaloną przez Christiane świecę, wolną ręką podtrzymując się ściany, przeszedł do salonu. Od progu poczuł, jak i jemu robi się niedobrze.

Odór alkoholu i tego, co Gerard właśnie z siebie wyrzucił, sprawił, że atmosfera w pokoju była nie do zniesienia. Ignorując mamroczącego pod nosem przyjaciela, Frank pootwierał wszystkie trzy okna i drzwi na taras. Do salonu wtargnęło mroźne, zimowe powietrze.

— Kto to?...

Frank wywrócił oczami. Ostrożnie podszedł do kanapy, na której spoczywał pozornie odcięty od świadomości Gerard. Przykucnął, niespokojnie rozglądając się po posadzce. Ostatnim czego chciał, było wdepnięcie w jego wymiociny.

— Duch Święty. Co ty ze sobą zrobiłeś? — zapytał, z obrzydzeniem odgarniając mu z twarzy zlepione kosmyki — Na jeden dzień zostawić cię samego...

— I-Iero? Jak tam randka?...

— Spodziewałem się innego finału. — odparł, wzdychając ciężko — Dasz radę się podnieść?

— A po co?

— Po to, że muszę tu posprzątać i naszykować ci miejsce do spania. Mam nadzieję, że nie obrzygałeś kanapy.

Gerard powoli uchylił powieki, marszcząc brwi.

— Po co tu przylazłeś?... — wymamrotał, widocznie niezadowolony — Miało cię dziś nie być...

— Miało. — odparł, ustawiając świecę na etażerce — Wstawaj. — burknął, zaciskając palce na ramieniu chłopaka.

Z trudem, ignorując liczne wyzwiska i niezbyt wyszukane słownictwo przyjaciela, Frank zdołał podnieść go do siadu. Na tym zakończyły się jego sukcesy.

— Czekaj. Niedobrze mi.

Więcej nie trzeba było mówić. Gerard odchylił głowę, opierając się o zagłówek kanapy. Westchnął cierpiętniczo.

— Idioto, do dołu! Po udusisz się własnymi rzy-

— Frank, nie pomagasz. — przerwał mu, przymykając oczy — Jak było na... Na randce?

— To chyba nie jest najlepszy moment na...

— Lepszego nie będzie.

Frank westchnął, zerkając na pobladłe lico przyjaciela.

— Dobrze. Chyba. Najpierw ciężko nam się gadało, ale później poszło już z górki...

— Co masz na myśli? — zapytał Gerard, otwierając jedno oko, którym, niczym zapijaczony pirat, łypał na Iero — Poszedłeś z nią do łóżka?

— Oszalałeś?! Mam na myśli, że rozmowa poszła z górki!

— Ah... No tak, cholerny świętoszku. Toż to nie po bożemu, żeby tak na pierwszej randce...

— Gerard, zaklinam cię...

— Chrześcijanie znają czary? — wymamrotał, czkając cicho.

— A ty? Jak ci minął wieczór? — zapytał Frank, chcąc jak najprędzej zakończyć niewygodny temat — I czemu doprowadziłeś się do takiego stanu?

— A wiesz, bardzo miło. Ja i butelka wina. W przeciwieństwie do ciebie i tej cnotki, poznaliśmy się dogłębnie.

Frank zacisnął szczękę. Nie uderzył go tylko i wyłącznie dlatego, że Gerard do rana by o tym zapomniał. A powinien pamiętać.

— Zaprowadzę cię do łazienki. — oznajmił ozięble, po czym dużo mniej delikatnie niż wcześniej, szarpnął za ramię chłopaka, pomagając mu wstać.

Gerard niezbyt przejął się jawnym użyciem siły. Nadal mamrotał pod nosem wyrwane z kontekstu zdania, grzecznie podążając za Frankiem. Choć zataczał się przy co drugim kroku, udało im się przejść przez korytarz.

— Dasz sobie z nim radę?... — zapytała wsparta o kuchenną framugę Christiane.

Frank chciał już oznajmić, że przydałaby mu się jej pomoc, lecz szybko porzucił ten pomysł. Nie potrzebował światła, by dojrzeć jak słania się na nogach.

— Poradzimy sobie. — zapewnił, uśmiechając się ciepło — Możesz odpocząć. Położę go spać, żeby już nie rozrabiał.

Pokiwała głową, odprowadzając ich zatroskanym spojrzeniem. Do jej nóg łasiła się zaalarmowana Madame, przejmująco pomiaukując.

Gdy tylko przekroczyli próg łazienki, Frank bez wahania nacisnął włącznik światła. Gerard jęknął płaczliwie, mrużąc oczy.

— Zgaś to! Boli mnie głowa! — wrzasnął z wyrzutem, opierając się o ścianę.

— Drzyj się głośniej, na pewno przestanie. — odparł zjadliwie, sięgając po krzykliwie czerwoną szczoteczkę do zębów. Wycisnął na nią kapkę pasty, po czym podał Gerardowi — Szoruj. — zarządził.

O dziwo, chłopak posłuchał. Choć nadal krzywił się i marudził na mocne światło, zdołał poradzić sobie z umyciem zębów. Frank byłby się wzruszył, gdyby nie jego wcześniejsze komentarze. Przez nie jedyne, na co było go stać, to pozbawiona uczuć obserwacja.

— Prysznic załatwiasz sam. — oznajmił Frank, rzucając w niego czystym ręcznikiem — Jak skończysz, to zawołaj. Albo sam przyjdź do salonu. Pościelę ci na kanapie.

Gerard nie skomentował jego wypowiedzi. Jedynie przytaknął, po czym zaczął niezgrabnie zdejmować sweter. Frank uznał to za dobry moment, by się ulotnić.

Frank zatrzasnął za sobą drzwi, wzdychając ciężko. Dopiero po chwili zauważył, że Christiane nie ruszyła się z miejsca. Światła wjeżdżającego na parking auta rzuciły poświatę na jej rozoraną zmarszczkami twarz. Chłopak po raz pierwszy widział ją bez makijażu i przestał się dziwić, czemu zazwyczaj nakłada go tak wiele. Bez różu, sztucznych rzęs i krzykliwych cieni, faktycznie ciężko byłoby na pierwszy rzut oka uznać ją za kobietę, którą przecież od zawsze się czuła.

— Czemu się nie położysz?...

— Martwię się o tego dzieciaka... — wyszeptała, splatając ramiona na płaskiej piersi — Dawno już nie doprowadził się do podobnego stanu. Ba, ostatnio tak pijany był kilka miesięcy temu, gdy wprowadzał się do mnie na stałe.

— Widocznie coś go gryzie. Pogadam z nim o tym, ale najpierw musi wytrzeźwieć.

— Był niemiły? Co ci naopowiadał?

— Nieistotne. Mimo to łatwo wywnioskować, że przyda mu się długi, spokojny sen i butelka wody przy łóżku.

— I miska. — przytaknęła Christiane — Zaraz przyniosę.

Frank przeszedł do salonu, od razu włączając stojącą przy kanapie lampkę. Miał już szczerze dość słabego blasku świecy, który zmuszał go do mrużenia oczu.

Pobojowisko, jakie mógł nareszcie w pełni dojrzeć, sprawiło, że załamał ręce.

Pomimo gruntownego wietrzenia, jakie przeprowadził tam kilka minut wcześniej, odór wymiocin nadal mieszał się z zapachem taniego wina, uniemożliwiając normalne oddychanie. Kanapa, na której wcześniej osiadł Gerard, stanowiła istne pobojowisko — za przykrycie służyła jej kolorowa mieszanina pledów oraz niegdyś puszystych poduszek. Na oparciu znajdowała się niechlujnie porzucona skórzana kurtka. Z jej kieszeni wypadły pojedyncze, nieumiejętnie poskręcane papierosy oraz saszetka z tytoniem, który rozsypał się po całej powierzchni kanapy i na dywanie, dodatkowo splamionym krwistoczerwonym winem, które powolnie sączyło się z niedokręconej butelki.

"Co za świnia" — pomyślał Frank, kręcąc głową.

Z małą pomocą Christiane, zaprowadził w salonie względny porządek. Pozbyli się niezdatnego do odratowania dywanu oraz kilku opróżnionych do ostatniej kropli butelek, po czym pobieżnie odkurzyli kanapę. Za uszykowanie Gerardowi wygodnego miejsca do spania odpowiadał już jedynie Frank, gdyż zdołał odesłać osłabioną Christiane do łóżka. Zadowolony ze swych działań, czekał na przyjaciela, mając nikłą nadzieję, że ten zdołał choć trochę otrzeźwieć.

I nie przeliczył się.

Gerard, choć nadal zmarnowany, zdawał się powrócić do zdrowych zmysłów. Unikał spojrzenia Franka aż do chwili, gdy z ulgą przysiadł na wyszykowanym przez przyjaciela posłaniu. Dopiero wtedy odgarnął z twarzy mokre kosmyki, wzdychając ciężko, jakby na piersi zalegał mu olbrzymi ciężar. Resztki czerwonej farby odznaczały się na jego policzkach, czole i karku. Wyglądał, jakby stoczył z kimś poważną bójkę.

— Frankie...

— Gerard. Stop. — poprosił Frank, układając mu dłoń na kościstym ramieniu. Delikatnie zacisnął palce — Pogadamy o tym jutro, gdy...

— Nie, Frank. Pogadamy o tym dzisiaj. Kiedy indziej nie będę w stanie powiedzieć wszystkiego, co należy.

Iero zmarszczył brwi, jednak nie odezwał się ani słowem. Pewne spojrzenie wwiercających się w jego czaszkę bystrych oczu, odbierało mu zdolność mowy. Gerard dominował go psychicznie, sprawiając, że Frank stawał się potulną owieczką. Jeszcze pięć minut wcześniej wszystko było na odwrót...

— A co należy?

W pomieszczeniu zapadła nieznośna cisza, przerywana jedynie miarowym tykaniem zegara. Frank nie odwracał wzroku od twarzy przyjaciela, zaś Gerard wbijał wzrok w swoje złączone na kolanach dłonie. Gryzł dolną wargę tak zapamiętale, jakby naprawdę chciał wyrządzić sobie krzywdę.

— Słuchaj, stary, robi się już późno, a...

Nagle poczuł na swoim policzku dłoń o nieco rozwartych, smukłych palcach. Przez jego głowę przeleciała niedorzeczna myśl, jakoby Gerard go uderzył. Nie poczuł jednak bólu, a jedynie przyjemny chłód i lekką wilgoć. Nim zdążył spojrzeć Gerardowi w oczy i zapytać, co też ten wyprawia, został delikatnie uciszony.

Ich usta spotkały się dokładnie w chwili, w której ze starodawnego, niemieckiego zegara wyskoczyła drewniana kukułka, swoim ochrypłym wołaniem obwieszczając wybicie pełnej godziny. Dźwięk ten zdawał się gwałtem wnikać do uszu skonfundowanego Franka, czyniąc go niezdatnym na odbiór jakichkolwiek innych bodźców. Zmysły wróciły do niego dopiero w chwili, gdy nieświadom wagi swoich działań, delikatnie rozchylił wargi.

Obydwaj zastygli w bezruchu. Kciuk Gerarda musnął okolicę górnej wargi chłopaka, nim ten poczynił pierwsze kroki ku pogłębieniu pocałunku. Naparł na usta Franka tak pewnie, że ten poczuł lekki, metaliczny posmak. Zadrżał. Kukułka wrzeszczała przeraźliwie, gdy Gerard wplatał swoje długie palce w starannie ułożone włosy towarzysza. Dłonie Franka znajdowały się na wilgotnych ramionach Gerarda, sunąc po nich niespiesznie, niepewne ruchu, które powinny wykonać.

Aż nagle zegar ucichł.

Frank odskoczył od zaskoczonego Gerarda jak poparzony, z trudem łapiąc oddech.

— Czy ty, kurwa, oszalałeś?... — syknął z niedowierzaniem — Gerard, do jasnej cholery...

Gerard nie odezwał się ani słowem. Jego niespokojny wzrok sunął po twarzy Franka, której wyraz nadal pozostawał nieodgadniony. Obydwaj bladzi niczym zjawy z powieści Charlse'a Dickensa, nie potrafili dobrać słów, by wyrazić to, co pomiędzy nimi zaszło.

— Frank...

— Jesteś chory. — Frank zamrugał szybko, wybuchając nerwowym śmiechem, któremu bliżej było raczej do skrzeku — Jesteś kurewsko chory, Way... Takich jak ty powinno się leczyć, kurwa, w zakładach zamkniętych...

Gerard zacisnął szczękę, nareszcie będąc w stanie odwrócić wzrok. W jego oczach wzbierały łzy, które tamował jedynie siłą woli. Nie mógł stracić resztek honoru, nie na oczach Franka. Nie teraz.

— Jeśli chcesz wyjść...

— Oczywiście, że chcę wyjść! — wrzasnął Frank, praktycznie zeskakując z kanapy — Wyjść, a najlepiej nigdy już tu nie wrócić! Kurwa, co też ci przyszło do głowy...

Nie był w stanie patrzeć na Gerarda. Nie potrafił. Zamiast tego, zamaszystym krokiem opuścił salon, przedostając się do przedpokoju. Szarpnął za klamkę, spodziewając się widoku pogrążonej w mroku klatki schodowej. Szybko wyszło na jaw, że bardzo się przeliczył.

Napotkał martwe, jasnoniebieskie tęczówki. Olbrzymie oczy, obwiedzione czarną kredką, łypały na niego obojętnie spod opadających na czoło kruczoczarnych kosmyków. Na ustach Briana pojawił się zadziorny uśmieszek.

— Oh, Franuś, już wychodzisz? Wielka szkoda.

Frankowi przeszło przez myśl, by go uderzyć. Pobić. Zmasakrować tak, by ani Gerard, ani Christiane nie byli w stanie rozpoznać jego gadziej facjaty. Zaciskał już pięść, gdy nagle kątem oka przyuważył słomiane, rozczochrane włosy i skryte za grubymi oprawkami oczy, które były mu jakby znajome...

— Mikey Way?








Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro