Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

~44~

No i ostatnia część.

Pędziłam autostradą jak szalona. Teraz liczył się dla mnie tylko czas. Tyler spodziewa się mnie za około 10 godzin, więc im szybciej tam dojadę, tym większy będzie element zaskoczenia. No wiecie, wyskoczę mu zza rogu ze spluwą, a on powie "Już? tak szybko?". Po czym strzelę mu w łeb i wszyscy zdążymy jeszcze obejrzeć wieczorynkę. No plan idealny.

A tak całkiem serio, to nie miałam pojęcia, co mam robić. Między zmienianiem biegów i trąbieniem na zbyt powolnych kierowców, myślałam jak to rozegrać, żeby nikt nie zginął. Nawet Tyler. Mam nadzieję, że Fury zamknie go gdzieś głęboko w najbardziej strzeżonym miejscu na świecie. Gdy się spędza czas z superbohaterami, człowiek zaczyna inaczej postrzegać życie. Avengersom pewnie nie spodobałaby się plama krwi w salonie.

Wracając do mojego planu, to gdy dojeżdżałam do Nowego Jorku, to nadal miałam pustkę w głowie. Nie mogłam przygotować się na każdą możliwą ewentualność, gdyż ten człowiek jest nieobliczalny. Tak więc pozostało mi improwizować. Łatwizna.

~~*~~

Zauważyłam, że na ulicach miasta jest pełno glin. Im bliżej Avengers Tower, tym więcej. Już wiedziałam, że to nie może oznaczać nic dobrego. Podjechałam najbliżej jak się dało. Zaparkowałam. Przeszłam kilka metrów i stanęłam naprzeciwko wieży.

-Ojej...- jęknęłam. Cała wieża była otoczona przez mundurowych. Najwyraźniej Tyler musiał nieźle narozrabiać. Niestety, dzięki temu utrudnił mi zadanie. Jak niby miałam dostać się do środka? Spojrzałam po pobliskich budynkach. Nie ma szans, żebym wskoczyła z któregoś z nich, każdy był zdecydowanie za niski. Jednak jeden budynek zbudowany został w miarę blisko. I to od strony tego śmiesznego, podniebnego podjazdu dla Tony'ego. Wpadł mi do głowy tylko jeden pomysł. I już wiedziałam, że będę tego bardzo żałować.

~~*~~

-Nie patrz w dół, tylko nie patrz w ten cholerny, zasrany dół...- mówiłam sama dom siebie. Miałam rację. Pożałowałam tego pomysłu, w chwili, gdy weszłam na pierwszy szczebel drabiny. Oto mój plan. W wielkim skrócie. Weszłam na dach tego budynku. Z doniczką. Dość dużą doniczką. Następnie "zrobiłam" sobie drabinę, która zaczepiła się na prętach mojego budynku oraz na prętach siedziby Mścicieli. Nie było łatwo zmusić roślinę do tego, żeby nie opadła w dół, ale w końcu się udało.

Mocno trzymałam się zielonych szczebli mojej drabiny, aż ręce zaczynały mi się pocić. Zresztą nie tylko ręce. Modliłam się do wszystkich bogów, by nic się nie zerwało. Albo chociaż żebym przeżyła upadek. Byłam w połowie drogi, kiedy spojrzałam w dół.

-Jasne cholera.- mruknęłam przerażona. Z całą pewnością, nie miałam ochoty spaść. Na dole zebrała się już grupka gapiów, którzy obserwowali każdy mój ruch.- Dupki.- powiedziałam, po czym splunęłam w dół, choć podejrzewam, że nic do nich nie doleciało.

Szłam dalej. Chociaż w sumie to bardziej się wspinałam. Moje brązowe kłaki, smagane wiatrem, leciały mi na twarz, co jeszcze bardziej utrudniało zadanie. Byłam już prawie na miejscu...tylko kilka metrów. Trzy metry. Dwa metry. Metr. Dotknęłam zimnego kamienia podestu.

-Jestem super.- wydyszałam sama do siebie, wdrapując się na stały grunt. Położyłam się na chwilę na kamieniu. Potrzebowałam krótkiego odpoczynku. Zabawa moją mocą oraz mordercza wspinaczka wśród wieżowców, zupełnie mnie wykończyła. Tyler nieźle to rozegrał. Punkt dla niego.

W końcu wstałam i podeszłam do szklanych drzwi. Za nimi znajdował się nasz salon. Z bijącym sercem, otworzyłam drzwi i weszłam do środka. Pomieszczenie wyglądało tak jak zwykle. Dopiero po chwili zorientowałam się co jest nie tak.

W pierwszej minucie go nie zauważyłam. Ale tam był. Spał na kanapie, zawinięty w koc. Koc Clinta. Co za bezczelny dupek. Nie miałam pewności, że spał, ale miał zamknięte oczy i równy oddech, więc tylko to przyszło mi do głowy.

Zaczęłam do niego podchodzić. Moje serce wyrywało się z piersi. Skarciłam sama siebie w myślach, żeby tak głośno nie oddychać. Najmniejszy szelest, mógł go obudzić. Podeszłam do niego i wyciągnęłam ze spodni pistolet. Uwierał mnie dzisiaj niesamowicie, ale jednak dobrze, że go zabrałam. Przystawiłam broń do głowy mężczyzny i odbezpieczyłam. Kliknięcie pistoletu, sprawiło, że Tyler otworzył jedno oko.

-Wiedziałem, że przyjedziesz wcześniej.- powiedział spokojnie z uśmiechem. Cóż, nie takiej odpowiedzi się spodziewałam.

-Wstawaj.- powiedziałam. Ten ani drgnął.

-Bo co? Zastrzelisz mnie?- zaśmiał się i założył ręce za głowę.- Drugi raz mnie już nie zabijesz.

-A to niby czemu?- niemal warknęłam i mocniej ścisnęłam pistolet.

-Zmiękłaś.- wzruszył ramionami.- To oni cię tak zepsuli. Bohaterowie. Oni i ich wartości. Może i są coś warci, ale są zdecydowanie za słabi. Nie potrafią pociągnąć za spust, kiedy to konieczne. Ty kiedyś byłaś silna. Byłaś zdolna mnie wysadzić. A teraz? Teraz pewnie nie mogłabyś mnie nawet uderzyć.

-Nie bądź tego taki pewien. Tym razem przynajmniej upewnię się, że nie oddychasz.- powiedziałam. Mężczyzna wstał i usiadał przy barku. Wciąż się uśmiechał, jakby zaraz miała być ofiarą jakiegoś przezabawnego kawału. Wcale mi się to nie podobało. Mój pistolet wciąż za nim podążał.

-Skoro tak twierdzisz.- powiedział.- Ale skoro musisz dziś kogoś zabić, to napewno nie będę ja.

Jak na zawołanie, otworzyła się winda. Wyjechało z niej trzech zbirów, każdy pchał wózek inwalidzki. Wstrzymałam oddech. Po raz kolejny dzisiaj. Na wózkach siedzieli Clint, Tony i Steve.

-Musiałem ich wszystkich uśpić.- wyjaśnił Tyler.- Pan Ameryka dostał potrójną dawkę, tak na wszelki wypadek.- rzeczywiście, każdy z nich miał kroplówkę, która zapewne miała ich utrzymać w stanie śpiączki.

-Jesteś chory.- powiedziałam patrząc na bezbronnych przyjaciół.

-Możliwe.- wzruszył ramionami, nie odrywając wzroku od Avengerów.- Musiałem użyć mnóstwa ich zabawek, żeby dali się złapać i wierz mi, nie było wcale tak łatwo. Na szczęście Thor gdzieś przepadł, więc było o jedną głowę do odstrzału mniej. Ale teraz nie o tym. Twoje zadanie polega na tym, że musisz wybrać, które z nich zginie. Pistolet już masz, więc teraz już tylko z górki.

-Nie zabije żadnego z nich.- powiedziałam, na co mężczyzna zacmokał rozczarowany. Wyciągnął z kieszeni mały detonator.

-Jeśli tego nie zrobisz, zginą wszyscy w szpitalu trzy kilometry dalej. No i oczywiście każda osoba w promieniu 200 metrów. Tylko nie próbuj celować we mnie. W razie czego moi ludzie wysadzą więcej niż jeden budynek. W tym także ten. - pomachał detonatorem.- Twój wybór.

Spojrzałam na przyjaciół, którzy spali w wózkach obok mnie. Terroryści zatrudnieni przez mojego przybranego barat, już zniknęli. Jak mogłabym zabić któregoś z nich? Ale czego chcieliby oni? Napewno znienawidzili by mnie, gdybym pozwoliła umrzeć tym wszystkim cywilom. Mój wzrok wędrował od Bartona, po Starka aż zatrzymał się na Rogersie.

W sumie, to on już swoje przeżył...Nie! Nawet tak nie myśl.

Nie miała pojęcia co robić. Znalazłam się w sytuacji bez wyjścia. A za to, że podświadomie zaczęłam rozważać, czyja śmierć byłaby dla mnie najmniej druzgocząca, będę się nienawidzić do końca życia.

-Zegar tyka.- upomniał mnie Tyler.- Jeśli się nie pospieszysz, sam dokonam wyboru.

-Jak przeżyłeś?- spytałam nagle. Brunet też wyglądał na zdziwionego moim pytaniem.

-Co?- spytał oszołomiony.

-Spytałam jak udało ci się przeżyć.- powtórzyłam spokojnie.

-W ostatniej chwili uniknąłem zawalającej się ściany i wyskoczyłem przez okno. Połamałem wtedy wiele kości. Zbyt wiele.- powiedział zamyślając się.- Ale co to ma do rzeczy? Strzelaj wreszcie!

-Jak sobie życzysz.- powiedziałam i przystawiłam sobie lufę do skroni. Zamknęłam oczy.




KONIEC DZIECIACZKI!

Pewnie mnie znienawidzicie za ten koniec, ale musicie wiedzieć, że ja Was kocham 😂❤

Do zaczytania ;)

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro