Rozdział 8 Przyjaciel
Mimo że po smutnym finale moje emocje nie zdały się zbytnio opaść, po ostatniej imprezie urodzinowej, Mary nie pozwoliła mi zrobić kolejnej. Nigdy również nie pofatygowała się łożyć mi życzeń, ani nawet ofiarować torby z cukierkami, które to mógłbym rozdać wciąż dokuczającym mi znajomym. Tak na dobrą sprawę, jedyną pamiętającą o tym święcie osobą, była zawsze stojąca po mojej stronie, najbliższa mi siostro Sue. Moja jedyna przyjaciółka.
Zdawać by się nawet mogło, że przez niecałe cztery lata spędzone w sierocińcu matki Mary, zdążyłem całkowicie zapomnieć jak to jest mieć prawdziwych kolegów z klasy. Rówieśników, z którymi mógłbym się bezgranicznie bawić, lub też śmieszkować z każdej możliwej, niezrozumiałej dla innych sytuacji. Przy których w końcu czułbym się dobrze i bezpiecznie. Którym ufał bym, i pomimo żartobliwych wyzwisk lub też młodzieńczych przepychanek, szanował najbardziej na świecie. Którzy byli by najlepszymi kompanami do wielkich przygód i wycieczek, które mogły by pozostawić moje przykre dzieciństwo, we w końcu barwnym i kolorowym świetle. Przy których po prostu byłbym sobą.
Tego wieczoru, wszystko zapowiadało się wyglądać normalnie.
Siedziałem wtedy sam na opuszczonej świetlicy, układając z drewnianych klocków nie wielką wieżę. Na Sali było dość ciemno, gdyż jedyną oddającą światło rzeczą, była do połowy zepsuta, irytująco pukająca lampa jarzeniowa, a w tle można było usłyszeć puszczoną z pokoju obok, wesołą piosenkę urodzinową, grająca zapewne z okazji przyjęcia mojego brata, na które to oczywiście nie zostałem zaproszony. Nie przejmowałem się tym zbytnio. Przecież wciąż mogłem podrygiwać do przebijających się przez ściany bitów, a nawet złożyć Lucasowi szczere życzenia, za które ten (co prawda bardzo oschle) podziękował. Należało mu się. W końcu miał już pełne szesnaście lat, co oznaczało zaledwie dwa do wyczekiwanej możliwości opuszczenia placówki. Cieszyłem się jego szczęściem, oraz tym jak bardzo (w przeciwieństwie do mnie) ułożył sobie życie w tym miejscu. Lubiłem radować się z czyjegoś powodu. Swoich zbytnio nie miałem.
Nie musiałem zbyt długo czekać, aż pozorny spokój postanowiło zakłócić nagłe pojawienie się blond włosego prześladowcy.
Jeden z przybyłych z Adrienem dzieci, podszedł do mnie gniewnym krokiem, po czym kopnął tak starannie budowaną przeze mnie wierzę. Nawet nie zdążyłem jej dokończyć.
- twój braciszek nie zaprosił cię na urodzinki...? - zaczął piegowaty
- ojeju...mój ty biedaczku...chętnie się z tobą pobawimy ! – wtórował mu drugi.
Podniosłem wzrok, po czym podjąłem pierwszą próbę podniesienia się z ziemi.
- gdzie się wybierasz...nawet nie zaczęliśmy !
Jasno włosy popchnął mnie do tyłu, bym powtórnie upadł na porozrzucane na ziemi klocki. Jęknąłem boleśnie.
- Idźcie sobie ! – zmarszczyłem brwi, jednocześnie sięgając po najbliższy element byłej budowli.
- jakoś nam się nie spieszy...
Z całej siły cisnąłem w oponenta kurczowo trzymanym w ręku przedmiotem, by chwilę później z bólem obserwować chybienie.
Wysoki brunet cmoknął nerwowo.
- teraz moja kolej ! – oznajmił rozbawiony.
Nie był jedyny. Po chwili wszyscy członkowie gangu dzierżyli te nieszczęsne zabawki, po kolei dobijając skulonego mnie.
- dobrze się bawisz ?
- jesteście strasznie nie mili ! czemu mi to robicie ?
Czułem jak o moje posiniaczone ręce obijają się coraz to cięższe, nie ograniczające się już tylko i wyłącznie do klocków przedmioty. Kątem oka widziałem jak dotąd mocno zawiązany bandaż, powoli luzuje się, odkrywając mocno krwawiące rany.
- ktoś musi. Ty nadajesz się idealnie !
Pomimo że owa sytuacja nie była dla mnie niczym niecodziennym, czułem jak wszystkie negatywne emocje kumulują się we mnie, zapowiadając zbliżający się wybuch. To nigdy nie oznaczało niczego dobrego.
Nagle, do moich zdawać by się mogło głuchych na pozostałe sygnały uszów, dobiegł mocny, dziecięcy głos.
- zostawcie go !
Chwilę później zza dobrze znanych mi sylwetek oprawców, wyłoniła się całkiem nowa, widziana pierwszy raz.
Chłopiec był ode mnie trochę wyższy i na oko może z rok starszy. Jego skóra była ciemna, natomiast włosy, czarne i mocno kręcone. Po świeżym mundurku oraz odwadze z jaką pędzi mi na ratunek, śmiało mogłem wyznać że był tu nowy.
- bo co nam zrobisz ?
Nowy zatrzymał się w miejscu, po czym mocno zacinał pięść.
- jeszcze nie wiem...- szepnął cicho.
Z ust Adriena wydobył się sztuczny śmiech.
- dobrze że my wiemy co zrobić z takimi jak ty – przeciwnik szturchnął wyższego kolege.
- proszę nie róbcie mu krzywdy ! – poprosiłem żałośnie, w zamian otrzymując jedynie pogardliwe spojrzenie.
Oh jak okropnie musiałem się czuć, bezsilnie skazany na obserwowanie losu jaki to spotkał tak dzielnie broniącego mnie kolegi.
Nie mogłem patrzeć na dobrze znane mi już tortury, tym razem wymierzone w człowieka który przecież chciał im zapobiec. Który przejął je na siebie.
Byłem wściekły że potencjalny kandydat na przyjaciela, już zawsze zapamięta obraz mnie jako osobę głownie odpowiedzialną za piekło które wówczas przechodził.
W końcu ja w pewien sposób też go skrzywdziłem.
Zabrałem mu wszelkie szanse na znalezienie sobie znajomych, oraz tym samym szacunek wszystkich bywalców sierocińca, z nauczycielami i opiekunami włącznie.
Obsypałem jego ciało licznymi ranami, jakby te zajmujące moje były niewystarczające.
Nie byłem więc wściekły na okrutny gang oprawców, a siebie samego.
To właśnie dlatego targany wyrzutami sumienia, tak szybko popędziłem do finalnie zostawionego w spokoju chłopca.
---------------------- Tony -----------------------
- Nic ci nie jest ?
Czułem jak moje obolałe powieki powoli wysuwają się do góry, ukazując z początku nie wyraźny obraz stojącego nade mną człowieka.
- nie...naprawdę...– odparłem boleśnie, starannie przetwarzając zebrane dotychczas informacje.
Moim oczom po raz pierwszy ukazała się ta drobna sylwetka, z współczuciem obserwującego mnie chłopca.
Doskonale widziałem każdy szczegół jego bladej niczym najjaśniejsza porcelana, twarzy. Miał w niej coś, przez co po prostu nie mogłem obojętnie odwrócić wzroku, gdyż ten za każdym razem pędził w tą samą stronę.
Każda, choćby najmniejsza część ciała dziecka, pokryta była licznymi ranami oraz sporymi siniakami, co jakiś czas zakrytych powoli odpadającymi, brudnymi plastrami.
Jego oczy były czysto niebieskie, a ich wnętrze zdawało się mówić więcej niż milion najdziwniejszych historii razem wziętych. Stanowiły wręcz idealny kontrast z czarnymi niczym smoła, lekko kręconymi, opadającymi na tą piękną i delikatną twarz, włosami.
Zdawało mi się nawet, że widzę anioła.
- na pewno... - Jego głos był niepewny, mimo że emanowała w nim wyczuwalna nutka szczęścia.
- tak...chyba tak...po prostu chciałem być bohaterem, ale tak jakoś...
- oczywiście że jesteś – przerwał mi entuzjastycznie– jesteś MOIM bohaterem. Uratowałeś mi życie.
Na mojej od dawna pogrążonej w żałobie twarzy, po raz pierwszy pojawił się szczery uśmiech
- nie przesadzaj...to przecież nic wielkiego..
- poświęciłeś się dla mnie ! - sierota skrzyżowała poharatane ręce – i taki dzielny !
- chyba troszkę przesadziłem z tą dzielnością... - Spróbowałem wstać podpierając się prawą ręką, lecz na wskutek nagłego przypływu bólu jaki w niej odczułem, powtórnie padłem na posadzkę.
- no coś ty...super bohaterzy nigdy nie przesadzają z dzielnością !
Jego śmiech był taki pogodny i beztroski, jakby wszystkie okalające jego ciało blizny pojawiły się od tak, z całkowitego przypadku.
- jestem Tommy ! – chłopiec podał mi nieszczelnie obwiązaną bandażem dłoń.
- ja Tony...- oznajmiałem nie co mniej pewnie, za jego pomocą podnosząc obolałe mięśnie do pozycji stojącej.
- nie przejmuj się nimi... - przyjaciel złapał mnie za ręce, po czym radosnym wzrokiem spojrzał w należące do mnie ślepia. – oni zawsze tacy są.
- Chyba masz rację...Na początku wydawali się w porządku, ale jak widać nie wszystko piękne co się błyszczy.. – spuściłem wzrok na rozklejone, czerwone trampki Tommy'ego – teraz czuje się już trochę lepiej...dziękuje za to że mi pomogłeś.
- pomogłem...? – jego ciemne acz cienkie brwi, delikatnie powędrowały na dół.
- tak...w sumie to jako jedyny... - z przyzwyczajenia zacząłem mamlać dolną wargę – moja mama zawsze mówiła że ,,najlepszych przyjaciół poznaje się w biedzie" czy jakoś tak...
Widziałem jak jego ręce zaczynają drzeć, a twarz rozpromienia chyba najszczęśliwszy, obserwowany przeze mnie uśmiech.
- przyjaciół...?
- mhm – znacząco pokiwałem głową – myślałem że możemy zostać...
- Mam przyjaciela ! – krzyknął głośno, po czym wybuchnął szczerym i aż nad entuzjastycznym śmiechem – Mam przyjaciela ! – powtórzył jeszcze raz, tym razem wskakując mi na nie przygotowane ramiona.
- Tak, ja.....
Próbowałem przerwać mu spokojnie, lecz wiszący na mojej szyi chłopak zdawał się tracić nad sobą panowanie, powoli mocząc mój nowy mundurek, dumnie skapującymi łzami szczęścia.
- W końcu mam przyjaciela...Mam przyjaciela...!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro