Rozdział 6
Mijały dni, tygodnie a później, nawet miesiące.
Wciąż byłem bardzo odtrącony od grupy rówieśników i nic nie wskazywało na to by moja pozycja miała się jakkolwiek zmienić. Pomimo upływu czasu, wciąż pozostawałem obiektem licznych żartów, nie tylko ze strony uczniów, ale nawet nauczycieli i opiekunów do których zdążyły dopłynąć już rozsiewane przez Mary, w większości zakłamane plotki. Od tego czasu i oni poniżali mnie przed całą klasą, zmuszając do wyrywkowych odpowiedzi na środku Sali, każdą błędną odpowiedź srogo, zazwyczaj bardzo boleśnie karając.
Liczba moich lat rosła, podobnie zresztą jak zresztą ilość okalających moje ciało ran. Lubiłem je. Posmak wylewającej się z ust krwi, oraz uderzenia celowo skierowane w nabyte już wówczas blizny, jako jedyne mogły skierować mnie do gabinetu siostry Sue, zwyczajowo nazywanego przeze mnie domem. Tylko tam bowiem mogłem szczerze opowiedzieć o smutnych, ale i szczęśliwych chwilach obecnego życia, których to pomimo niewielkiej ilości, starałem się doszukiwać nawet w najdrobniejszych rzeczach. Sue mówiła, że jestem wielkim optymistą, jednocześnie błagając bym nigdy tego w sobie nie zabił. Przysięgałem jej wtedy, że już nigdy się nie zmienię. Nigdy nie na gorsze.
W mojej pamięci jednak najbardziej pozostał pewien nieszczęsny dzień, w którym to liczba lat mojego życia, dumnie przeskoczyła na jakże pięknie i pełnie wyglądającą ósemkę.
Były to moje pierwsze urodziny w sierocińcu, gdyż o tych siódmych, z racji przeżywanej wówczas żałoby, najzwyczajniej w świecie zapomniałem. Bardzo żałowałem tej decyzji, gdyż dopiero po nie całym miesiącu, doszło do mnie, jak z niby błahego powodu, ominęło mnie najlepsze (oczywiście zaraz po bożym narodzeniu) i zarazem jedyne takie, święto w roku.
Była wyjątkowo mroźna sobota, więc wszyscy tradycyjnie spędzali czas w tutejszej świetlicy, ciesząc się wyczekiwaną cały tydzień wolnością. Podszedłem wtedy do pełniącej dyżur pani Mary, by po raz kolejny w tym tygodniu, spróbować przebłagać ją na chociaż niewielkie przyjęcie, jakie to mogły zorganizować inne dzieci.
- Ale ty nie jesteś inni. – odrzekła standardowo, odwracając się na pięcie.
- Ale ja mam dzisiaj urodziny ! – podniosłem głos by powtórnie zwrócić jej uwagę.
Kobieta przewróciła oczami.
- wszyscy koledzy z klasy mogli zorganizować sobie przyjęcie...dlaczego tylko ja nie ?
- bo oni są grzeczni...
- ja też jestem grzeczny ! – skrzyżowałem ręce.
- a po za tym, i tak nikt by nie przyszedł. Myślałam że zdążyłeś się już z tym pogodzić.
- ale na imprezę przyjdą...Wiem to.
Staruszka uklękła by dokładnie spojrzeć w moje duże, błagające oczy szczeniaka.
- a jak jednak nie będziesz miał racji..?
- to nie możliwe...musze mieć ! Niech pani mi zaufa ! – dla większej wiarygodności posłałem opiekunce szeroki uśmiech.
Dyżurna jedynie westchnęła ciężko.
- Dobrze...zrobię ci małe przyjęcie i może wspólnie przekonamy się jak wyjdzie...- czułem jak moje ręce dosłownie drżą z ekscytacji – jeśli jednak ci się nie uda, i zostaniesz całkowicie sam, wiedz że to ostania wyprawiona przeze mnie impreza. – seniorka zmarszczyła brwi – masz jedyną, i ostatnią szansę.
Po usłyszeniu tej nowiny mało nie wybuchłem z radości !
Cały późniejszy dzień spędziłem na rozmyślaniach dotyczących mojej imprezy urodzinowej, oraz wszystkich związanych z nią aspektów. Rozmarzałem o pysznym jedzonku, wesołej muzyce, oraz rzecz jasna składających mi życzenia przyjaciołach. Nie wierzyłem pani Mary, gdyż pomimo świadomości mojej roli w klasie, po prostu nie dochodziło do mnie jak można olać urodziny drugiego człowieka, nawet jeśli byłby on twoim największym wrogiem.
Pamiętam jak po długich godzinach oczekiwania, ubrany w wyczekujący na właściwą okazję, elegancki mundurek, w końcu mogłem zasiąść przy skromnie zastawionym stole, w oczekiwaniu na gości. Mimo że w tle nie grała żadna muzyka, nikt nie raczył nadmuchać ani jednego balona, a jedzenie ograniczało się tylko i wyłącznie do marnej, przystrojonej ledwo świecącą świeczką, babeczki oraz do połowy zapełnioną szklanką przeterminowanego soku pomarańczowego, nie posiadałem się z radości. Czułem jak serce w mojej klatce piersiowej tańcuje do jakiejś skocznej muzyki, a oczy nie mogą oderwać wzroku od drzwi, w których to lada moment mieli pojawić się przyjaciele.
Niestety, mijały kolejne dłużące się wieki, minuty, a po chwili nawet i godziny. Zapałka zdążyła już całkowicie wygasnąć, a mój niemal przyklejony do twarzy uśmiech, zaczął zamieniać się w coś w rodzaju wywołanego znudzeniem grymasu. Czułem jak idealnie wyprasowany strój, gniecie się zbyt długim siedzeniem w przygarbionej pozycji, a przeterminowany napój który to z powodu dużego pragnienia zdążyłem wypić, odzywa się w żołądku nieprzyjemnym kłuciem.
Nie wierzyłem że przyjdą. Byłem tego po prostu pewny.
Bowiem łzy powoli moczące i tak opadłe już ciasto, nie płynęły w cale od święcie przekonanego co do swoich racji mózgu, a jedynie powoli tracącego nadzieję, serca. Serca, które już od początku zdawało sobie z tego sprawę. Serca, odgórnie skazanego na milczenie.
Oh jak wielka była moja radość, gdy po równych trzech godzinach oczekiwania, salę na nowo rozświetliły światła, a ciszę zagłuszyło radośnie śpiewane przez rówieśników sto lat.
Wiedziałem że przyjdą ! Czułem to !
Moje oczy dosłownie tryskały radością, gdy uwaga wszystkich w okół skupiona była tylko i wyłącznie na w końcu nie ocenianym mnie.
Pociągnąłem nosem, po czym dumnie poprawiłem lekko przechylający się kołnierzyk mundurka.
- wszystkiego najlepszego Tommy ! – jako pierwszy postanowił odezwać się mój główny prześladowca – Adrien Nilson.
Szczęśliwy z jego zdawać by się mogło pozytywnych zamiarów, z dużym uśmiechem na ustach zajrzałem do ofiarowanej przez niego laurki.
Dobrze widziałem rozbawienie na twarzach wszystkich przybyłych, gdy słone krople powoli zaczęły skapywać na kurczowo trzymaną w trzęsących się dłoniach kartkę, jednocześnie powoli rozmazując wyraźnie widoczny na niej napis :
Zabij się.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro