Rozdział 4 łzy
Nie musiałem zbyt długo czekać, by uświadomić sobie że podjęta przeze mnie decyzja zdecydowanie nie należała do grona tych mądrych.
Chwilę później (na skargę jednego z kujonów) do świetlicy weszła znana mi już od momentu nieszczęsnego wywiadu, a zarazem początku mojej traumy– pani Mary. Była wysoka i bardzo chuda. Jej nogi oplatała długa spódnica w bordowe kropki, oraz głośno stukające czółenka.
- Dzień dobry pani Mery. – chórem odrzekły wciąż otaczające mnie dzieci.
- wyjaśni mi ktoś może co tu się stało ? – kobieta stanęła nad rannym chłopcem, groźnie krzyżując ręce.
- ten nowy go uderzył...rzucił w Adriena drewnianym klockiem.
Nauczycielka kaszlnęła, po czym wolnym krokiem podeszła do sparaliżowanego, wciąż leżącego na tej przeklętej pufie, mnie.
Wiedziałem że każdy się na mnie gapi. Teraz jednak, obchodziła mnie tylko ona.
- jesteś tu ledwo dwa tygodnie, a już musisz się naprzykrzać ?
Chciałem się jakoś wybronić, lecz jedyne co potrafiłem, to usilnie hamować łzy i ewentualnie sprawnie unikać kontaktu wzrokowego.
- bo ja...
- już od początku wiedziałam że będą z tobą problemy...
Mary siłą podniosła mnie za tył koszuli, po czym gwałtownie popchnęła w swoją stronę. Nawet nie starałem się stawiać oporu.
- Idziemy. – warknęła – Mathew, zaprowadź proszę Adriena do pielęgniarki.
Dokładnie czułem moc kontroli, jaką to postać wywiera na moje szamotane niczym starą zabawkę ciało.
Jak bezwładnie ciągnie mnie na oczach większości zamieszkujących ten dom sierot, jednocześnie odbierając wszelkie nadzieję na zostanie kimś więcej, niż tym jednym odrzuconym dzieckiem, odgórnie skazanym na zatracenie.
Jak włóczy mnie po kolejnych obskurnych korytarzach tego budynku, co chwilę mocniej zaciskając obejmującą moją dłoń rękę, by sprawić mi chodź trochę należytego bólu więcej.
Ostatecznie znowu wylądowałem w małym acz niemalże całkowicie pustym, obklejonym starą i pozrywaną tapetą pokoju; Bardzo podobnym do tych, w których to miałem okazję znaleźć się już wiele razy. W których to od momentu odejścia rodziców, miałem okazję znajdować się każdego dnia.
Wychowawczyni podeszła do stojącej w rogu sali szuflady, by bez słowa grzebać w mieszczących się w niej rzeczach. Oczywistym było, że czegoś szukała. Że nie będzie to dla mnie nic dobrego.
- wiesz że zachowałeś się bardzo brzydko chłopcze ? - Kobieta odeszła od szafy, by wpatrując się prosto w przerażone oczy, uraczyć mnie swoim lodowatym, zawsze wprawiającym w dreszcze głosem.
Jedynie posłusznie kiwnąłem głową.
- wiesz, że będziesz musiał ponieść karę...prawda ?
Czułem jak moje malutkie wargi drżą.
- nic nie zrobiłem...śmiali się ze mnie.
Starałem się bronić, lecz gdzieś w głębi wiedziałem że nie mam szans. Nie, gdy mój głos był pewny przegranej.
- uważasz mnie za ślepą ?
Pociągnąłem nosem
- Nie pracuje tu od dzisiaj, i uwierz mi, znam wielu nieposłusznych bachorów; żaden jednak nie posunął się aż tak daleko już na samym początku swojego pobytu w domu dziecka, nie mówiąc nawet o bezczelnym rzucaniu kłamstw swojej nowej matce prosto w oczy. – staruszka jeszcze mocniej zmarszczyła brwi – nie będziesz miał tu łatwo...musisz się z tym pogodzić.
Nowej matce...?
Nie chciałem nowej matki. Nie chciałem by była nią akurat ona. Ta okrutna kobieta, powoli wyciągająca z za pleców duży skórzany pas z metalową klamerką. Ta wredna postać patrząca na mnie oczami pełnymi nienawiści, jednocześnie gwałtownie zamachując się trzymanym w rękach przedmiotem.
Matka by tak nigdy nie zrobiła. Nie swojemu dziecku.
Jedyne co wówczas słyszałem, to głuche jęki, jakie to wydawały moje niekontrolowane struny głosowe, oraz współgrany dźwięk uderzania grubego materiału o delikatną, dziecięcą skórę.
Starałem się zakrywać by chodź trochę zmniejszyć palącą agonię, lecz jak się chwilę później okazało – ręce również nie były wystarczająco silne. Zwyczajnie słabe.
Czułem jak do błagających o litość ust, napływają kolejne słone krople łez.
Jak oczy błądząc po całym pokoju, zawsze docierają do tego samego punktu kulminacyjnego, jakim to była delikatna dłoń okrutnej oprawczyni.
Jak krew powoli przesiąka przez idealnie białą koszule mundurka, powoli skapując na granatowe spodnie, kończąc dopiero na brązowych trzewiczkach.
Jak wszystko dookoła mnie powoli zabiera ponura ciemność, przy życiu zostawiają jedynie, wciąż obijający się o obolałe uszy głos:
Przepraszam cię Tommy...tak bardzo cię przepraszam.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro