Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział XXXVII ''Koszmary przeszłości''

Mimo ran Maeli, to na niej wróciła na Smoczą Skałę. Nie mogła sobie pozwolić na długie podróże, chciała trzymać rękę na pulsie i podejmować wszystkie ważne decyzje. Gdy wróciła panował już zmrok, ale żołnierze pełniący wartę ją rozpoznali. Chcieli odprowadzić ją chociażby do zamku, ale kazała im kontynuować obchód.

Kiedy była już w środku zdjęła rękawiczki i trzymała je w jednego dłoni, idąc przez w dużej mierze puste korytarze zamku. Dopiero w pobliżu jej komnaty złapał ją jakiś głos zza pleców.

— Wasza Miłość? Już z powrotem?

Nie zatrzymała się, ale zwolniła kroku i spojrzała przez ramię.

— Ser. — normalnie pewnie zapytałaby go czy w ogóle kiedyś śpi, ale nie była w humorze i widziała też, że musiała go obudzić, bo między innymi jego włosy były zmierzwione i nie miał miecza przy pasku, a trzymał go w dłoni. 

— Mam obudzić Missandei, Wasza Miłość?

— N-nie, nie trzeba, nie ma takiej konieczności. Sam też możesz wracać do łóżka, poradzę sobie ze wszystkim sama. — odparła, wymuszając na sobie uśmiech, ale przejrzał jego fałsz, jednak nic nie powiedział. Jeśli potrzebowała zostać sama, to niech tak będzie. Skinął głową i zostawił ją.

Weszła do swojej komnaty i zamknęła za sobą drzwi, od razu poczuła jak jej przestronność znowu ją przytłacza. Zignorowała to i rzuciła rękawiczki gdzieś na komodę, i zaczęła się rozbierać. Złożyła ubranie i położyła na krześle przy biurku, tylko płaszcz rozwiesiła na oparciu. Podniosła koszulę nocną z łóżka i wciągnęła na siebie. Z ulgą przyjęła lekki materiał po długim czasie w swoim dziennym ubraniu.

Już siedząc na łóżku rozplotła włosy, na stolik nocny odkładając wszystkie rzeczy, które podtrzymywały jej fryzurę.
Odetchnęła głęboko i w końcu zamknęła oczy, kładąc się na miękkim materacu i dopiero po kilku chwilach bezczynności przykrywając kołdrą.

Na granicy snu w końcu mogła odpocząć. Spokój, nikt ani nic nie zaprzątało jej głowy, żadne widma przeszłości ani przyszłości, żadne ponure myśli.
Przewróciła się na bok i przykryła bardziej kołdrą. Nawet nie wyobrażała sobie, że jakieś ciepłe, silne ramiona tulą ją do snu, dają poczucie bezpieczeństwa, odgradzając od okrutnego świata. Teraz była sama i czuła się dobrze w tej swojej samotności.

Do czasu...

Była na jakichś trybunach, w Królewskiej Przystani, to na pewno. Wokół niej było pełno ludzi. W środkowej części trybun była loża, w której nie widziała kto siedział, bo osłaniał ją czerwony materiał.
Zwróciła swój wzrok na arenę, na której walczyli ze sobą dwa mężczyźni. Szybko udało jej się ich rozpoznać i krew niemal zastygła w jej żyłach. Poczuła stres ściskający jej gardło, zupełnie jakby nie znała finału tej walki.

Oberyn Martell walczył z Gregorem Cleganem.

Nie... Nie, nie, nie, nie, nie... Nie chcę tu być...

Odwróciła wzrok, ale ten co chwilę wracał na arenę. W szczególności, gdy słyszała co wykrzykuje Oberyn.

— Zgwałciłeś ją! Zabiłeś ją! Zabiłeś jej dzieci!

Włócznia jej wuja co i rusz zderzała się z mieczem Góry, za każdym razem powodując u niej drgnięcie, wstrzymanie oddechu. Obawiała się zobaczyć cios, który go zabił. Nie potrafiła sobie wmówić, że to tylko sen, że to już się wydarzyło, że już przeżyła informację o jego śmierci.

Skoro to pojedynek Oberyna z Górą, to znaczy, że w loży siedzą Lannisterowie. Na pewno, bo kto inny? Visenya powoli podniosła się ze swojego miejsca na trybunach i zaczęła przeciskać się między ludźmi, by dotrzeć do loży.

Tywin Lannister, który odebrał mi rodzinę i dzieciństwo, Cersei Lannister, która zajmuje mój tron, Jaime Lannister, który próbował mnie zabić, muszę ich zobaczyć.

— Zabiłeś ją! — w tej chwili włócznia Oberyna zraniła Górę w nogę. — Zabiłeś jej dzieci! — wrzasnął jeszcze głośniej, podbiegł i skoczył na niego, wbijając mu włócznię w brzuch.

Może jednak wygra? Chociaż w moim śnie...

Na trybunach trwało poruszenie, ludzie krzyczeli i wymieniali się między sobą różnymi spostrzeżeniami, wszyscy czekali na kończący cios, który nie następował.

— Umierasz? Już? Nie... Nie, nie możesz jeszcze umrzeć. Najpierw musisz się przyznać. — Oberyn wyciągnął swoją włócznię z jego brzucha. — Powiedz. — zaczął chodzić wokół Góry, leżącego na ziemi. — Powiedz jej imię. Elia Martell. Zgwałciłeś ją. Zabiłeś jej dzieci. Elia Martell. Kto wydał ci rozkaz? — wskazał na trybuny. — Kto wydał ci rozkaz?! Powiedz jej imię! — powtarzał swoje zarzuty jak w amoku, a Visenya była coraz bliżej loży.

Wystarczyło jeszcze kilka kroków i stanęła przed niewzruszonym Tywinem.

Ty wydałeś rozkaz. — powiedziała, mimo iż nie mógł jej słyszeć. — Ty wydałeś rozkaz, kazałeś zabić ją i niewinne dzieci... — łzy złości zbierały się w jej oczach. — Tylko mnie kazałeś pozostawić przy życiu... T-ty... Ty...

— Ty potworze! — krzyknęła to równocześnie z Oberynem. Tylko że Oberyn w tym momencie upadł na ziemię, przewrócony przez Górę.

— NIE! — wrzasnęła i chciała się rzucić w stronę wuja, jego jedynej rodziny, tego, kto zawsze o nią walczył. Ale ktoś złapał od tyłu za jej ramiona. Nie odwróciła się nawet by zobaczyć kto to, najważniejszy w tym momencie był Oberyn, mimo iż sylwetka walczących zaczęła jej się rozmywać przez łzy.

— Elia Martell. Zabiłem jej dzieci. Potem ją zgwałciłem. A potem zmiażdżyłem jej głowę, właśnie tak! — i w tym momencie, Góra, zaciskając ręce na głowie Oberyna, wciskając kciukami jego oczy w czaszkę zmiażdżył mu głowę.

Nie sądziła, że potrafi tak głośno krzyczeć. Widziała śmierć, próbowano ją zabić, wykorzystać, skrzywdzić... Ale to było coś straszniejszego.

Tej nocy miały jej się śnić tylko koszmary.

Miała wrażenie, że mdleje, że tego już za dużo. Ale upadła jakby w czyjeś ramiona. Kiedy obtarła łzy z oczu, wciąż przerażona i rozdygotana zorientowała się, że opiera się o bok... Selarii. Były w jakiejś komnacie w Czerwonej Twierdzy. Chwila... Jej komnacie. Spojrzała na swoją byłą służącą i zobaczyła, że przyciska do siebie jakieś małe zawiniątko, dziecko. Cała się trzęsła, patrząc przed siebie. Wyglądała, jakby marzyła o zniknięciu stąd, łzy zalewały jej twarz, na siłę trzymała otwarte oczy.

To... To ona była tym dzieckiem.
Jej koszmarny sen się nie kończył. Na podłodze leżały ciała dwójki dzieci, jej rodzeństwa. Tak, to była jej komnata... Kiedy po śmierci Roberta zawieźli ją do Królewskiej Przystani, kazali jej mieszkać w komnacie, w której zginęła jej matka i rodzeństwo.

Skuliła się obok Selarii widząc to, o co jeszcze przed chwilą oskarżał Górę Oberyn. Widziała, jak Góra gwałci jej matkę, a ta krzyczy i błaga, by przestał. Jej krzyki mieszały się z jękami bólu - nie tylko fizycznego, ale też po stracie dzieci.
Przytuliła się do Selarii, tak jak kiedyś, kiedy była dzieckiem. Zamknęła oczy i błagała ją, by coś zrobiła, by zabrała ją stąd, by uratowała jej mamę. Trwała tak, ściskając mocno za jej ubranie, dopóki silna ręka nie złapała za szyję i podniosła.

To był Góra. Nie mogła złapać tchu, kiedy uniósł ją, ściskając mocno za gardło. Rzucił ją na łóżko, obok zwłok jej matki, na zakrwawioną pościel. Zamierzał... Zamierzał...

Było blisko tego, by strach ją sparaliżował, ale udało jej się zsunąć z łóżka, zanim ją złapał, ale nie wylądowała na podłodze.

Zostało jeszcze jedno miejsce. Jeszcze jedna rzecz, do której zobaczenia zmuszał ją los.

Jej ubranie od razu zrobiło się mokre, ale nie od samej wody. Było przesiąknięte krwią, czerwone. Kilka rubinów zatrzymało się na jej ramieniu zanurzonym w płytkiej wodzie. Prawie że leżała na brzuchu, ostatkiem sił zmuszając się do podpierania się ramionami.

Drżała, rozpaczliwie pragnęła, by ktoś przygarnął ją do piersi i trzymał tak długo, aż wszystko poukłada jej się w głowie, aż emocje poluzują swój ucisk na niej. Zimna woda w żaden sposób nie pomagała, szczególnie że spodziewała się, co zaraz zobaczy.
Czuła, że musi się z tym zmierzyć, inaczej ten koszmar nigdy się nie skończy, nigdy się nie obudzi. Powoli podniosła się do klęczek, wciąż mając wzrok wbity w wodę przed sobą, w rubiny i krew, które płynęły niesione nurtem.

Spróbowała wziąć głęboki wdech, ale drżał on jak każdy inny oddech, który brała. Nigdy nie byłaby na to gotowa, więc nie miała na co czekać. Obróciła głowę, spoglądając na tego, kto leżał niemal tuż obok niej.
Był bez życia, puste oczy, srebrne włosy uciekały spod hełmu. Zbroja na klatce piersiowej zmiażdżona przez broń poprowadzoną silną ręką.

— Tato... Mamo... — powiedziała to bardziej do siebie niż kogokolwiek innego.

Wyciągnęła dłoń, by dotknąć rany na jego piersi, zniszczonej zbroi, ale w tym momencie coś innego zwróciło jej uwagę. Sztylet przy pasie jej ojca. Coś jakby poprowadziło jej rękę do niego. Cierpiała, dotykając zwłok swojego ojca nie mniej, niż gdy Góra rzucił ją na łóżko obok jej martwej matki. Ale wyciągnęła sztylet z pochwy. Jego ostrze nie było zwykłe, wyglądało, jakby coś było na nim wyryte.

— Z... Z mojego... memu... mojej? — próbowała przeczytać, ale znaki były bardzo niewyraźne, może dałoby się zrobić coś, żeby dało się przeczytać to zdanie?

Nie dowie się, bo ktoś wyrwał z jej ręki sztylet i ostatnim co widziała przed przebudzeniem był młot wojenny, który bardzo szybko zmierzał w stronę jej twarzy.

Z krzykiem poderwała się na łóżku, zaciskając ręce na kołdrze, by zaraz nie zacisnąć ich na włosach i ich sobie nie wyrwać.
Jej krzyk nie przeszedł bez echa, bo drzwi do komnaty otworzyły się gwałtownie i wbiegł przez nie Ser Arthur, z dobytym już mieczem.

— Wasza Miłość? — podbiegł do niej, ale widząc w jakim jest stanie schował miecz. Nie groziło jej żadne niebezpieczeństwo, nie ze strony niczego, przed czym mógłby ją obronić.

Nawet nie spojrzała na niego, załzawiony, acz pusty wzrok nie skupiał się na niczym konkretnym, a dłonie powoli puściły kołdrę i zacisnęły się na jej ramionach, gdy próbowała sama sobie dać komfort, obejmując się.

Na początku nie wiedział co zrobić. Wyjść? Nie, nie mógł jej przecież zostawić w takim stanie. Zawołać kogoś? Ale kogo? Poza tym wtedy musiałby wyjść, a czuł, że nie powinien jej teraz zostawiać. Czuł się trochę jak po śmierci Ser Barristana, wtedy, kiedy niespodziewanie sama się do niego przytuliła, szukając ukojenia.

Powoli usiadł na łóżku. Wyciągnął ręce w stronę jej ramion i uwolnił je z uścisku jej własnych dłoni, który był tak mocny, że zostawił ślad na jej skórze. Jej dłonie zacisnęły się na jego, gdy tylko je ujął. Odwzajemnił uścisk, ale nie tak mocno. Siedzieli tak, dopóki jej dłonie w końcu przestały przestały mocno ściskać te jego. Wtedy też w końcu na niego spojrzała.

— Widziałam ich... Ich śmierć... — wyszeptała.

Znowu zamilkła. Głos uwiązł jej w gardle. Powoli zaczynała odzyskiwać władzę nad własnym ciałem, lecz wciąż z wielką ulgą przyjęła to, jak Arthur przyciągnął ją do piersi i mocno przytulił. Zamknęła oczy i skupiła się na biciu jego serca, jakby był to najcudowniejszy dźwięk, jaki można usłyszeć.

Byli blisko, łapali się czasem za rękę, ale nie przytulali. To była wyjątkowa chwila, kiedy trzymał ją w swoich ramionach tak, jakby była jego córką, jakby chciał ją ochronić przed całym złem tego świata i cierpiał, że nie może tego zrobić. Czas w tym momencie nie istniał, była tylko ta bliskość między nimi, ten komfort, jaki dawała jej jego obecność, tak blisko.

Chciałaby móc wyrazić jakoś swoją gonitwę myśli, wszystko to, przez co przechodziła wewnątrz. Ale jedyne myśli, jakie potrafiła uformować to te, mówiące o zemście. Niestety, większość osób już dosięgła śmierć. Nie mogła sama wymierzyć im kary, uciekli od sprawiedliwości.
Ale wciąż żył ktoś, kto zasługiwać na wszystko co najgorsze, komu życzyła śmierci. Oddałaby koronę jeśli oznaczałoby to, że będzie mogła patrzeć, jak umiera w cierpieniach.

— Gregor Clegane. Chcę, by cierpiał, by zginął. — wyszeptała, podnosząc nieznacznie głowę, by spojrzeli sobie z Arthurem w oczy. — Przysięgnij mi. Przysięgnij mi, że go zabijesz. Tego chcę. To przyniesie mi ukojenie. Tylko to. Przysięgnij. 

Łzy zdążyły zaschnąć na jej twarzy, ale wciąż była bliska kolejnej fali płaczu. Potrzebowała tego,  by jej to teraz obiecał, potrzebowała tego, by móc dojść do siebie. Niech obieca jej zemstę za jej matkę i rodzeństwo, za jej wuja, wtedy ta myśl będzie pchała ją do przodu, pomoże jej się zebrać w sobie, by dążyć do wyznaczonego celu. 

Jedno słowo, przysięgam, pomoże jej posklejać się na tyle, by działać przez następne dni, tygodnie, miesiące, lata, bogowie - o ile istnieją - wiedzą ile aż do momentu, gdy dostanie swoją upragnioną zemstę.

— Przysięgam, moja Królowo. — odpowiedział, przeczesując delikatnie jej rozpuszczone włosy, zanim z powrotem przytulił ją do siebie, opierając podbródek na jej głowie.

Też czuł wagę tych słów. To była obietnica. Taka, której z radością dotrzyma. Elia Martell i jej dzieci nie zasłużyły na nic z tego, co je spotkało. Z przyjemnością wbije miecz w gardło, brzuch, głowę, pierś - cokolwiek, co jest częścią ciała Gregora Clegane'a i doprowadzi do jego śmierci, albo chociaż krok bliżej niej.

***

Jeszcze zanim Visenya nad ranem opuściła swoją komnatę do wyspy przybił Theon Greyjoy wraz z tymi, którzy przeżyli starcie z Żelazną Flotą Eurona. Nie mogła nawet chwilę odpocząć, bo nastąpiło duże... Powiedzmy, że poruszenie, kiedy Theon na swojej drodze do zamku trafił na Robba.

Jakby mało było tego, że od samego rana dopadł do niej Varys i mieli kilka spraw do omówienia, to teraz jeszcze jakiś hałas przy wejściu. Nie mogła tego zignorować, więc siłą rzeczy to tam skierowała swoje kroki, a za nią szli Varys i Ser Arthur. Zatrzymała się w bezpiecznej odległości, żeby może coś podsłuchać, ale głosy się ściszyły.
Theon się nie bronił, wyglądał na tak samo złamanego jak podczas ich pierwszego spotkania, w Meereen. Nie protestował, nie rzucał się, kiedy Robb trzymał go za koszulę i mówił coś, czego nie mogła usłyszeć. Nie wiedziała co się między nimi wydarzyło, ale wyraźnie to Theon czuł się czegoś winny.

Westchnęła. Nie miała na to siły. Nie po ciężkiej nocy. Z początku chciała poprosić Ser Arthura by delikatnie ich rozdzielił, a ona poszłaby dalej, ale jest Królową, nie może sobie ignorować czegoś tylko dlatego, że jej się "nie chce". Tym bardziej jeśli coś dzieje się pod jej dachem.

Zatem odchrząknęła głośno, zwracając tym na siebie uwagę. Na szczęście sama jej obecność sprawiła, że Robb go puścił.

— Nie mam pojęcia co między wami zaszło i obecnie nie mam ochoty zawracać sobie tym głowy, ale życzę sobie, byście pod moim dachem nie rozwiązywali swoich prywatnych zatargów, bynajmniej nie w taki sposób. Nie chciałabym, żeby komukolwiek coś się tu stało. W przeciwnym razie będę musiała wyciągnąć konsekwencje. — udało jej się utrzymać ten sam ton przez całą swoją wypowiedź. — Theon, myśleliśmy, że nie żyjesz albo cię schwytano.

— Powinno tak być. Ale Euron ma Yarę. — odpowiedział krótko i na chwilę spuścił wzrok, jakby zbierając się do zapytania o coś. — Wasza Miłość, wróciliśmy i chcemy prosić cię o pomoc nam w odbiciu jej, i innych pochwyconych, zakładając, że Euron nie wybił tych, którzy nie mieli dla niego wartości...

Przełknęła ślinę i splotła przed sobą dłonie, by zamaskować ich drżenie. Chciała powiedzieć, że próbowała już coś zrobić, skontaktowała się z Euronem, ale jego warunki były nie do przyjęcia. Jeśli Yara, Elaria Sand i jej córki wciąż żyły, to były teraz najpewniej w rękach Cersei. Jeśli ich plan się nie powiedzie to wyda w końcu rozkaz do zaatakowania miasta, ale wtedy prawie na pewno więźniowie zostaną straceni jak tylko zacznie się atak.

— Błagam, Wasza Miłość. — zdawał się zyskać chociaż odrobinę pewności siebie, bo podniósł głowę i podszedł do niej, zatrzymując się w odległości może jednego kroku. — Jeśli jest choćby najmniejsza szansa na uratowanie Yary, to muszę ją wykorzystać.

Patrzyła na niego, szacując w głowie jakie są szanse na to, że Yara jeszcze żyje i zdołaliby ją odbić. Dostrzegała jego desperację i serce jej się na nią krajało, bo wiedziała jak to jest rozpaczliwie czegoś pragnąć, chwytać się każdej możliwości - nawet jeśli szanse są marne.

— Prawdopodobnie Euron przetrzymuje ją na swoim statku. Z tego co mi wiadomo, prowadził ją za sobą na łańcuchu przez Królewską Przystań. Przepływ informacji z miasta jest utrudniony, ale to mi doniesiono, Wasza Miłość. — odezwał się Varys, ale nie odwróciła się do niego.

— Jeśli szukasz pozwolenia, to ci je daję, Theonie. — powiedziała, uśmiechając się słabo. — Ale nie mogę dać ci nic więcej niż statek i ludzie, którzy na nim z tobą przypłynęli. Potrzebuję-

— Poparliśmy twoje roszczenia do Żelaznego Tronu, oddaliśmy ci nasze statki i zaufaliśmy z życiem naszym i naszych ludzi. — wszedł jej w słowo. Zazwyczaj nie był taki śmiały, ale tu chodziło o Yarę, jego siostrę. Jedną z ostatnich osób, na których mu zależało.

Jeśli miał zginąć na polu walki, w morzu albo i z ręki byłego przyjaciela, to najpierw musiał wiedzieć, że ona jest wolna i może poprowadzić ludzi Żelaznych Wysp.

— Moim obowiązkiem jest ochrona mieszkańców Siedmiu Królestw. — wyjaśniła spokojnie. — Jaimemu Lannisterowi tydzień zajmie dotarcie do Królewskiej Przystani, chyba że będzie jechał dniem i nocą. Daję im ten tydzień, ostatnią szansę, by się poddali. Jeśli nie... — urwała, bo poczuła, jak gula rośnie w jej gardle. Stolica, miasto tętniące życiem stanęło jej przed oczami. Miasto, na które najprawdopodobniej będzie musiała wysłać wojsko i wszystkie statki, jakie jeszcze ma. — Jeśli nie, to zmuszę ich do złożenia broni albo zmiażdżę, gdy stawią opór. Nie mogę ci obiecać, że odzyskam twoją siostrę, ale zrobię wszystko, by tego dokonać. 

Ucięła rozmowę w tym momencie i zamierzała zająć się innymi bieżącymi sprawami, ale zatrzymał ją tym razem głos Robba.

— Wasza Miłość, też muszę pilnie z tobą porozmawiać.

Czemu każdy czegoś ode mnie chce akurat dzisiaj?

Zatrzymała się i odwróciła, patrząc na niego przez chwilę. Bardzo chciała odmówić, ale zamiast tego skinęła głową na Ser Arthura, by dalej już za nią nie podążał, po czym zwróciła się do Robba.

— Przejdźmy się zatem. Świeże powietrze dobrze ci zrobi. — poszła w stronę wyjścia i rzuciła to drugie zdanie mijając go. Chodziło jej oczywiście o to, jak starł się z Theonem i że powinien trochę ochłonąć. 

Schodzili powoli po schodach w stronę bramy twierdzy. Smoki jak zwykle krążyły gdzieś po niebie, czasem bawiły się ze sobą. Nie umknęło jej uwadze to, że Maelia była ostrożniejsza w swoich ruchach, a gdy przysiadała na ziemi lizała i osłaniała zranione miejsce. Czuła, że nie powinna jej dosiadać, nie teraz, kiedy wciąż dochodzi do siebie po strzale.

— Dostałem list z Winterfell. Widziano armię Nocnego Króla idącą na Wschodnią Strażnicę. Jeśli przedrą się przez mur-

— Przez tysiąclecia trzymał ich z dala od świata ludzi, wytrzyma jeszcze trochę. — przerwała mu.

Z początku chciała zapytać kto niby widział tę armię, ale nie chciała wydłużać tej rozmowy. Poza tym nie sądziła, że by ją okłamywał, nie miał ku temu żadnego powodu.

— Ale bramy w zamkach przy Murze, prowadzące na drugą stronę nie są tak wytrzymałe. — zauważył. — Muszę wracać.

Tego się nie spodziewała. Myślała raczej, że będzie próbował namówić ją, by natychmiast zmieniła swój cel. Tymczasem on chciał wracać, nawet bez niej, bez jej sił. Musiała mu to przyznać, był równie zdeterminowany do obrony swoich ludzi co ona.

— Nie możesz. — zaprotestowała.

Muszę. Nie potrzebuję do tego twojego pozwolenia, chciałem cię tylko o tym poinformować.

Nie zamierzała pozwolić mu wyjechać. Wolała nie doprowadzić do tego, by musiała w tym celu użyć straży, ale powoli zmusza ją do tego. Być może on nie myśli tak samo, ale ona uznaje się za jego Królową i bez jej pozwolenia nie opuści tej wyspy. Obiecała pomóc i to zrobi, ale żeby nie wyglądać jak najeźdźca, musi pojechać tam razem z nim.

— Za najpóźniej dwa tygodnie wszystkie moje sprawy w tej części Westeros będą załatwione i będę mogła zostawić te ziemie i udać się z całym wojskiem na Północ. Czternaście dni nikogo nie zbawi. — mówiła to tak lekko, jakby naprawdę nic złego nie mogło się wydarzyć w dwa tygodnie, mimo iż doskonale wiedziała - zresztą tak jak on - że jest zupełnie inaczej.

— Powinnaś ją po prostu zabić. — zatrzymał się i powiedział to prawie szeptem. Nie musiała pytać o co chodzi, zdawała sobie sprawę o kim mowa. Wiedziała też o jego osobistym zatargu z Lannisterami.

Uchyliła usta, by coś powiedzieć, jakiś kontrargument, lecz zrozumiała, że nie będzie miał on żadnego wpływu na niego. A bynajmniej nie taki, jaki by chciała. Dlatego pomyślała o czymś innym, by może lepiej zrozumiał, by być może dojrzał jaka jest naprawdę.

Zamiast trzymać dalej ręce splecione przed sobą, wyciągnęła je i delikatnie ujęła jego dłoń między swoje.

— Nie zbuduję nowego świata posługując się wartościami starego. — wyjaśniła nadzwyczaj łagodnie, tak jak zwykła rozmawiać z ludźmi, którzy przychodzili do niej w Meereen. Dawno tak nie było, teraz musiała być ostrzejsza, bo ludzie tutaj byli inni, wymagali innego podejścia. Ale może, może, jest jakaś szansa na to, że on ją zrozumie, skoro pragnie tego samego. — Zaufałeś mi już raz, proszę, byś zrobił to po raz kolejny.

Ciężko powiedzieć czy bardziej skupił się na jej słowach, delikatnym dotyku jej dłoni czy ogólnie na tym, że wykonała taki nieoczekiwany gest. Zdążył już zauważyć, że nie jest potworem, lecz wciąż nie spodziewał się po niej takiego ruchu, takiej delikatności, wręcz czułości.

Czy taka właśnie była w towarzystwie bliskich sobie ludzi? Jak Missandei albo jej rycerz? To tą stronę trzymała ukrytą, by nikt nie uznał jej za słabą? Jak wtedy, gdy niepewnie pytała się go o radę, bała się, jak zareaguje.
Jeśli taka była naprawdę i z tej strony pokazała się ludziom w Meereen, to nie dziwi go już to co kiedyś usłyszał, że mieszkańcy ją kochali. Nie tylko za to, że uwolniła ich z kajdan, ale i za to jak na nowo urządziła im życie, lepiej.

Zazdrościł jej tej determinacji, wiary w to, że może zmienić świat. Kiedyś myślał, że to wszystko jest prostsze, ale życie szybko nauczyło go jacy są ludzie. Bezwzględni, gotowi na wszystko, byleby osiągnąć swój cel.
Wzniósł wokół siebie wysokie mury, zdecydował się oddać swoje życie walce za Północ, ale być może istnieją ludzie - poza jego rodziną - których może wpuścić za ten wysoki mur?

To się jeszcze okaże. Znają się za krótko, by mógł ją dobrze ocenić, ale wszystko póki co wskazywało na to, że naprawdę próbuje jak tylko może, by po obu stronach konfliktu było jak najmniej ofiar. Nie chciała tej wojny, ale nie miała innego wyjścia.

A może jego siostra miała rację i jest po prostu głupi, i Visenya nim manipuluje.

— Mam nadzieję, że ci się uda. — odpowiedział, uśmiechając się słabo. — Naprawdę. — że nie spełni się to, że by pokonać potwora trzeba się stać jeszcze gorszym.

***

Kiedy Jaime dotarł do Królewskiej Przystani od razu poszedł spotkać się ze swoją siostrą. Musieli poważnie porozmawiać. Znał ją, wiedział, że łatwo nie odpuszcza, ale musiał chociaż spróbować przekonać ją, że obecnie najlepszym wyjściem dla nich będzie... poddanie się. Nawet jeśli jemu samemu ta myśl się nie podoba, bo nie wie co będzie ich czekać kiedy już złożą broń. W tym momencie ich los był przynajmniej pewny: zginą, w ten czy inny sposób.

Niewielkie pocieszenie, wolałby jeszcze nie umierać.

— Ilu ludzi straciliśmy? — spytała całkowicie chłodnym tonem. Zupełnie jakby nie zauważy, że jego zbroja i reszta ubrania jest w okropnym stanie, że ledwo wyszedł żywy z tej nieoczekiwanej bitwy.

Ale Cersei obchodziło tylko ile ludzi stracili. A oni nawet nie byli w stanie tego policzyć.

— Łatwiej powiedzieć ile przeżyło. — odparł. — Chociaż niektórzy są pewnie w niewoli albo uciekli z pola bitwy.

— W niewoli? Myślisz, że ta kurwa ze swoją bandą dzikusów zostawili kogokolwiek przy życiu? — prychnęła, nalewając sobie wina.

Nie obchodziło ją ilu ludzi zginęło w trakcie tej bitwy, była wręcz na nich wściekła, że dali się zabić, że za słabo walczyli. Będzie potrzebowała niedługo wojska. Przyda jej się w nie tak dalekiej przyszłości.
Relacje z Żelaznym Bankiem były... Bardzo napięte. Nie byli chętni jej poprzeć widząc, że jej przeciwniczka ma nie dość że ogromną armię i popierają ją inne królestwa, ale ma też smoki. Ale każdego da się zabić. Tywin ją tego nauczył, na każdego znajdzie się sposób, mniej lub bardziej honorowy.

— Te straty to nic, wciąż mamy wojsko, złoto, Żelazną Flotę i poparcie Żelaznego Banku. — to co mówiła było po części kłamstwem, ale Jaime nie musiał o tym wiedzieć. Miał prowadzić jej wojsko i sprawiać jej przyjemność, a nie myśleć, wychodzić poza rolę, którą dla niego napisze.

— Nic? Tysiące ludzi zginęło, a ty chcesz posłać jeszcze więcej na rzeź? — zapytał, jakby był zaskoczony tym, jakie podejście ma jego siostra. A może po prostu nigdy nie chciał dostrzec tego jaka jest naprawdę?

— Jaką rzeź? — prychnęła. — Na wojnę. By zabili srebrnowłosą kurwę, tę pizdę Olennę, naszego zdradzieckiego brata i wszystkich tych, którzy ośmielili się poprzeć uzurpatorkę. Nie ma żadnych praw do tronu.

Ty też nie - chciał powiedzieć, ale ugryzł się w język. Nie czas dyskutować o tym kto powinien zasiąść na Żelaznym Tronie, kiedy tak właściwie nie było żadnego prawowitego dziedzica. Zostało im jedynie prawo podboju.
Teraz najważniejsze było przemówić jej do rozsądku, jeśli jakiś miała.

— Widziałem, jak walczą Dothrakowie. Oni sami byliby w stanie zabić wszystkich naszych ludzi. Pokonają każdych najemników, każdą armię. Zabijanie naszych ludzi nie było dla nich walką, a sportem. A to nie są nawet wszyscy, których ma według tego, co nam doniesiono. Poza nimi ma jeszcze Nieskalanych i armie wszystkich tych Lordów Siedmiu Królestw, którzy gardzą nami! — uniósł się, nie był w stanie mówić o tym spokojnie. W żadnym wypadku liczby nie stały po ich stronie, a to nie był jeszcze koniec... — Była tam, na smoku, o tym na pewno też słyszałaś. Smok zabijał naszych ludzi z taką łatwością, z jaką ty możesz zdeptać mrówkę. Skorpion Qyburna nic mu nie zrobił, a ona ma jeszcze trzy takie bestie. — podszedł do niej, jednocześnie zdenerwowany i przerażony sytuacją, w jakiej są. — Cersei... Nie wygramy tej wojny, nieważne co.

— Więc co mamy zrobić? Co proponujesz, dowódco wojsk Lannisterów? Poprosić o pokój? — nie śmiała się, ledwo co uśmiechała, ale oczywistym było, że z niego kpi. Uznała jego pomysł za głupi. — Ojciec powinien ją zabić jak jeszcze ta durna służka trzymała ją na rękach. Popełnił błąd i teraz my musimy za niego płacić. 

Nawet nie pamiętała jak ta służąca miała na imię, nie przejmowała się tyn, by zapamiętać, że nazywa się Selaria. Jedyne co pamiętała, to jej twarz, chociaż ostatnio zrobiła się bardzo brzydka, ale tamta mała dziwka ze Smoczej Skały na pewno wciąż by ją poznała.
Ciekawe jak zareaguje, jak jej ją kiedyś pokaże. Co jest ważniejsze, jej durne ambicje czy życie starej "przyjaciółki"?

Chociaż ciężko to już w ogóle nazywać życiem, to bardziej... Wegetacja.

— Siedzę na tronie, który należał do jej przodków. To jest jej jedyny cel, to krzesło, władza, za wszelką cenę. — brzmiało to tak, jakby Cersei mówiła o sobie, nie o Visenyi. — Myślisz, że jeśli poprosimy o pokój, to ocalimy życie? Nie pamiętasz już, jak cię potraktowała? To przez ciebie uciekła, to przez ciebie jest ta wojna! — krzyknęła na niego. — A może ty wciąż ją kochasz, małą kurwę? Żenujące...

— Chciałem ją zabić podczas tej bitwy, prawie sam zginąłem próbując! — odkrzyknął Jaime.

Jego uczucia były... mieszane. Jednocześnie się bał i myślał, że nie zrobiłaby im krzywdy, gdyby się poddali. Dziewczyna, którą pamiętał nie była potworem. Ale minęły lata... Kto wie ilu zabiła i jak zmieniła się przez ten czas...

— I zawiodłeś. — odparła ciszej, ale bardzo mocno podkreślając te słowa. Upiła trochę wina i odstawiła kielich na stolik zanim kontynuowała. — Nie powiedziałam jeszcze ostatniego słowa. Myślisz, że skoro ty niczego nie nauczyłeś się od ojca, to ja też nie? — prychnęła. — Zabiję ją. Pozwolę myśleć, że wygrała, a potem odetnę smokowi głowę. — odwróciła się i podeszła do okna, patrząc na zatokę, w której zadokowane były statki Eurona Greyjoya. — Szykuj się, na jakiś czas żegnamy się z Królewską Przystanią.

Nie powiedział tego na głos, ale w myślach podjął już decyzję, że nie będzie już dalej podążał za Cersei. Niech płynie sama, mam dość.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro