Rozdział XXXIX ''Zwodzenie i wyznania''
Oczekiwała na Christera Renel tam gdzie powiedziała, w królewskich komnatach. Myślała, że kiedy w końcu wejdzie znowu do Czerwonej Twierdzy, zdobędzie Żelazny Tron... Że to miejsce będzie jej domem, że poczuje coś, cokolwiek.
Ale to nie był jej dom, Żelazny Tron nie był jej. Miasto, na które patrzyła z wielkiego balkonu nie należało do niej. Nie dopóki jej wrogowie żyją.
— Cersei uciekła, z flotą Greyjoyów, z wojskiem jakie jej pozostało, nawet ze służbą, a to znaczy, że zamierza wrócić. — powiedziała, nawet nie oglądając się przez ramię na ser Arthura. Stała z rękami opartymi o kamienną barierkę, aż z frustracji nie uderzyła w nią nimi. — A zrobi to dopiero, kiedy będzie mogła rzucić mi wyzwanie. Kiedy podwinie mi się noga albo zbierze armię i stworzy broń, którą będzie mogła zabić moje smoki. Wygląda, jakbym wygrała, ale czuję, że wszystko sypie mi się w dłoniach.
Podobne odczucia miała w Meereen, gdy miasto powoli zabijało się samo, a żadne z jej starań nie przynosiły efektów. Mimo że sytuacja była wtedy inna, bo tam dwie grupy mieszkańców walczyły ze sobą - plus Synowie Harpii - a tu nic takiego się nie działo, to wynik mógł być taki sam. Będą sobie wyrywać miasto z rąk, aż któraś nie wygra ostatecznie, lecz czy coś jeszcze zostanie z miasta?
Meereen udało się ocalić, z tego co wiedziała z listów od Daario miasto miało się bardzo dobrze, prosperowało. Ponadto jej życzenie co do uwolnienia ludzi w Lys i Volantis również powoli się iściło.
Kiedy wszystko się tutaj zakończy będzie musiała tam polecieć, zobaczyć jak się ma Essos, jak się ma Daario. Niestety, póki co nic takiego nie było chociażby na horyzoncie.
Frustrujące.
Tęskniła za tamtymi ludźmi, za tym jak na nią patrzyli, jak ją traktowali. Czuła się potrzebna, czuła że jej działania mają sens, a nie... że każdy próbuje z nią tylko walczyć i wyszarpać jak najwięcej może.
— Wątpię, by ludzie przyjęli ją z powrotem z otwartymi ramionami. — powiedział Arthur, próbując ją jakoś pocieszyć, albo i uspokoić? Widział jak spięta była, cała zdenerwowana, że nic nie idzie po jej myśli. To nie pierwszy raz, kiedy tak się dzieje, ale każdy kolejny zdaje się być coraz bardziej frustrujący.
— Więc utoruje sobie drogę siłą, gdy mnie tu nie będzie, by coś z tym zrobić. — odparła sceptycznie, stukając w barierkę palcami do momentu, aż Arthur nie stanął obok niej i mógłby zobaczyć ten gest poddenerwowania i zniecierpliwienia.
— Przegrała, teraz tylko odkłada w czasie swój ostateczny upadek. Nawet kiedy nie miałaś jeszcze tronu, to kontynent i tak był już zjednoczony pod tobą. — oczywiście zdawał sobie sprawę, że to jeszcze nie koniec walk, lecz jednocześnie był przekonany, że nie będą one długie. Jeśli Cersei w ogóle ośmieli się wrócić do kraju.
Z nienawiści do niej, nie z miłości do mnie - chciała powiedzieć, ale powstrzymała się przed tą niemiłą myślą. Szczególnie, że goniła ją kolejna, którą już zdecydowała się podzielić:
— Nie cały. — nie obejrzałaby się na niego, gdyby nie to, że usłyszała stłumione parsknięcie śmiechem na te jej słowa. Zmarszczyła brwi. — Co?
Uśmieszek rozbawienia - który starał się zasłonić ręką, dopóki nie zobaczył, że na to już za późno - mówił dostatecznie dużo. Oboje wieli jaką część kontynentu miała na myśli, kiedy to mówiła. I kompletnie nie podobał jej się jego uśmieszek, a tym bardziej to, jak po chwili sugestywnie poruszył brwiami.
— Ja- — przerwała, czując jak pieką ją policzki. Szybko odwróciła twarz w drugą stronę, by to ukryć.
Była zawstydzona nie tyle wyraźną sugestią Arthura, co tym, że musiał zauważyć w jej zachowaniu, że nie jest obojętna wobec tej specyficznej osoby. Dla niej były to jedynie drobne gesty, ukradkowe spojrzenia, najwyżej pojedyncze słowa, które mogły zostać zinterpretowane na zbyt wiele sposób, by mówić o demaskowaniu uczuć. Zresztą sama nie czuła nawet, jakby w jej sercu paliła się jakaś wielka miłość. Ot co, lubiła na niego patrzeć, rozmawiać, na podstawie tego co wiedziała uznawała go za dobrego człowieka...
Pominęła jedną rzecz, która nie umknęła za to uwadze Arthura: Że te ukradkowe spojrzenia i drobne gesty są odwzajemnione. Nie mogła widzieć wszystkiego, w końcu nie miała oczu z tyłu głowy, by widzieć jak Robb za nią spogląda, czasem aż do momentu, dopóki nie zniknie mu z oczu - a tak nawiasem mówiąc, to czasami ona robiła tak samo. Poza tym, nie reagowała nawet zbytnio na to, co z łatwością mogła zauważyć. Powtarzała sobie, że tylko jej się to wydaje, że na pewno to tylko jej wyobraźnia i dopowiada sobie głębsze uczucia do gestów zwykłej, przyjacielskiej relacji.
Z Daario nie miała problemów, by określić, że patrzy się i zachowuje wobec niej w specyficzny sposób.
Tak jak z Jaimem, domyślenie się nie zajęło jej długo.
Ale właśnie, jedna rzecz łączyła sytuację z tymi dwoma mężczyznami: Żadnego z nich nie kochała.
W końcu Visenya odchrząknęła i znalazła słowa, które były w stanie przejść jej przez gardło, jednocześnie nie wyznając czegoś, do czego sama nie była przekonana.
— Miałam zawierać sojusze, owszem, nawet powiedziałam to Daario: "Chcąc władać w Westeros, muszę zawrzeć sojusze. A wszyscy wiemy, że najlepszym sposobem na to jest małżeństwo". Chyba nigdy ci nie mówiłam, co mi odpowiedział... — przygryzła na chwilę dolną wargę, samej przypominając sobie te słowa. — "Jesteś Królową, nie nagrodą dla tego, kto da najwięcej". — stosunkowo często te słowa przemykały jej ostatnio przez głowę, szczególnie, że dostała od niego list... Oczywiście w dużej części miłosny, bo czego innego mogła się po nim spodziewać? Pozostawał jej wierny, wypełniał jej rozkazy, ale jednocześnie cały czas ją kochał, mimo że go zostawiła. Wciąż ją to bolało. Zastanawiała się czy to była dobra decyzja, w końcu, może gdyby zabrała go ze sobą, to nie zwróciłaby się do- — Myślałam, że wyjdę za Lorasa i w ten sposób zjednam sobie Reach, ale on nie żyje. Jego siostra też. Tyrellowie zginą wraz z Olenną. Nie zostało mi zbyt wielu kandydatów, czyż nie? Robin Arryn? — skrzywiła się. — To dzieciak.
W końcu znowu zwróciła swój wzrok na ser Arthura. Nie miał już tego uśmieszku, który wywołał u niej rumieniec i zestresowanie, ale wciąż jego wzrok pozostawał ten sam: "Wiem."
I to że wie o tym wszystkim jednocześnie ją stresowało, zawstydzało i... zrzucało pewien ciężar z serca, że wszystkie jej odczucia nie duszą się w jej wnętrzu.
— Widzę, jak się na mnie patrzysz. — zmarszczyła nos, robiąc grymas w jego stronę i przybierając trochę zgryźliwy ton, jakby chcąc nadać tej rozmowie lżejszy wydźwięk. — Chciałabym... Chcę udowodnić, że mogę rządzić sama, że nie potrzebuję u swojego boku mężczyzny, bo każdy użyje go wtedy, by zakwestionować moje rządy. Ale obawiam się, że do końca życia będę musiała udowadniać swoją wartość, co nie miałoby miejsca, gdybym tylko nie urodziła się kobietą... Ale wtedy byłabym już dawno martwa. — zaśmiała się, ale nie było w tym ani trochę rozbawienia. No proszę, chciała weselszy ton rozmowy, a sama właśnie go zabiła. — Myślisz, że... naprawdę mogę zmienić świat? Bo powoli sama zaczynam w to wątpić... — wyznała, walcząc z przemożną chęcią spuszczenia wzroku.
— Tak. — uśmiechnął się do niej ciepło, podchodząc bliżej i kładąc jej rękę na ramieniu. — Wychowasz nowe pokolenie, według nowych zasad i dla nich to, co obecnie dla niektórych jest ciężkie do zaakceptowania, będzie całkowicie normalne.
Zdała sobie sprawę, że zniszczenie koła, o którym rozmawiała kiedyś z Tyrionem, będzie bardziej pozwoleniem, by samo rozpadło się pod wpływem zęba czasu, niż jej akcjami. Może jedynie spróbować zwolnić je na tyle, by w końcu się zatrzymało - ale nie z jednym potężnym na szczycie, zgniatającym pozostałych, a by po zatrzymaniu runęło na ziemię i ostatecznie się rozpadło.
Miała się na ten odezwać, ale usłyszała, że drzwi do komnat się otwierają i ktoś przez nie wchodzi. Porzuciła temat i opuściła balkon, a tuż za nią ser Arthur.
— Moja Królowo. — przywitał się mężczyzna, którego widziała dopiero drugi raz w swoim życiu, a tyle mu zawdzięczała. — To zaszczyt móc się z tobą zobaczyć, Wasza Miłość.
— Przyjemność po mojej stronie. Nigdy nie było mi dane należycie ci podziękować. Gdyby nie ty, nie byłoby mnie tutaj. — uśmiechnęła się delikatnie, mimo iż patrząc na niego przypomniała sobie o Selarii.
Miała nadzieję, że gdziekolwiek by teraz nie była, jest szczęśliwa i nie cierpi.
— Moja Królowo... Możemy porozmawiać na osobności? — zapytał cicho, podchodząc nieco bliżej, jednak wciąż zachowując odpowiedni dystans.
Obejrzała się przez ramię i skinęła na ser Arthura, żeby zostawił ich samych. Nie widziała powodu, dla którego miałaby się obawiać Christera. W końcu gdyby nie on, to jej "wielka podróż" nawet by się nie rozpoczęła. Nie miał powodu, by teraz ją krzywdzić. Nawet jeśli Selaria zawsze niechętnie o nim mówiła, to nie czuła się zagrożona w jego towarzystwie.
— O co chodzi? Masz jakieś problemy? Jak mogę pomóc? — zapytała. Chciałaby móc się mu jakoś odwdzięczyć za jego pomoc lata temu, ale nie miała żadnego pomysłu. Nie wyglądał na człowieka, który chciałby po prostu dostać złoto w zamian za swoje "usługi".
— Prawdę mówiąc, to bardzo chciałem cię zobaczyć, Wasza Wysokość. To, kim naprawdę jesteś, bo udało ci się po latach zrzucić przebranie, które nosiłaś, by przeżyć. — zdziwił ją tymi słowami, ale nie skomentowała tego w żaden sposób, poza uniesieniem delikatnie brwi. — Zmieniłaś się pani, oczywiście jedynie na plus. Jesteś tak piękna jak twoje smoki, a szczególnie ten, którego udało ci się wykluć w twojej starej komnacie w tej Twierdzy.
Jeśli jego poprzednia wypowiedź ją zdziwiła, to ta wprawiła ją w osłupienie. Skąd... Skąd o tym wiedział? Jedynie z ser Arthurem i Missandei rozmawiała o tym, skąd wzięła się Maelia. Selaria na pewno nie mogła mu powiedzieć, to była ich tajemnica. Ale to była jedyna możliwość...
Dużo nie wiedziała o tajemniczym bracie swojej starej służącej. Nie miała pojęcia chociażby o tym, że to on był tym, który pośrednio podarował jej smocze jajo.
— Dziękuję. — odpowiedziała po chwili łapiąc się na tym, że trochę za długo milczała.
Pamiętała, jak kiedy dała mu list do wysłania do ser Barristana, powiedział jej coś w stylu... Że to będzie jego ostatnia pomoc? To jakie były wcześniej? Kim tak naprawdę był?
Może nie powinna czuć się przy nim tak swobodnie, mimo iż był jej przychylny?
— Wina? — zaproponowała, chcąc rozluźnić atmosferę, która - przynajmniej według niej - nagle zgęstniała.
— Dziękuję, nie piję. Wino otępia zmysły. — grzecznie odmówił, cały czas uśmiechając się delikatnie, jakby życzliwie, lecz czuła się nieswojo, patrząc na ten uśmiech. — Nie chcę ci zabierać twojego cennego czasu, szczególnie, że wolałabyś pewnie poświęcać go komuś innemu. Błagam jednak jeszcze o chwilę, bo pragnę dać ci radę - mimo iż najlepszą usłyszałaś już od Lady Tyrell.
— Tak? — nie była zadowolona, że jej odmówił, miałaby wtedy wymówkę, by gdzieś podejść i rozładować trochę napięcie, które zdążyło się w niej zgromadzić. A tak... musiała stać. Trzymała ręce splecione przed sobą i próbowała nie myśleć o wszystkich pytaniach, które jej się nasuwały, kiedy myślała o Christerze.
Nawet nie była pewna czy chce usłyszeć te rady.
— Masz tak wielką władzę, że nie możesz ufać nikomu. Nikomu. — powtórzył, podkreślając swoje słowa. W tym momencie uśmiech zniknął z jego twarzy i zrobił jeszcze krok w jej stronę, przekraczając granicę odpowiedniej odległości. Na szczęście miała już do czynienia z wieloma ludźmi i nie sprawiło to, żeby cofnęła się ze strachem. — Ludzie są samolubni, zdradzą cię przy najmniejszym potknięciu, za nawet drobną nagrodę albo i z zawiści. Nawet się nie obejrzysz, a tłum odwróci się przeciwko tobie. — poczuła, że wpycha jej coś w dłonie, jakiś kawałek papieru, lecz póki co nie spuszczała wzroku z jego twarzy.
Potem już zrobił nawet nie jeden, a dwa kroki w tył.
Miała ochotę szybko skończyć to spotkanie. Zdążyła już zapomnieć jak dziwnie się czuła, kiedy rozmawiała z nim dawno temu w sepcie.
Nawet zapomniała o tym, że chciała go zapytać jak udało mu się przeżyć wybuch septu, gdzie się schronił? Nie było go tam? Nie ukrywał się już jako septon? Gdzie wtedy był? Czym się zajmował? Czemu w ogóle musiał się ukrywać? Nawet Selaria jej tego nigdy nie powiedziała. Tak jak lata temu, po spotkaniu z nim miała więcej pytań niż odpowiedzi.
Jedynym co krążyło po jej myślach, były jego "rady" i ten kawałek papieru, który wcisnął jej w dłonie.
— Dziękuję ci za wszystko, Lordzie. — powiedziała w końcu tę grzeczną formułkę, która była równoznaczna z końcem rozmowy i prośbą o opuszczenie komnaty.
— Ależ nie jestem Lordem, pani. Jestem tylko lojalnym sługą księżniczki, którą obiecano. — uśmiechnął się i ukłonił głęboko, nawet w tym ukłonie opuścił komnatę.
Gdy tylko drzwi się zamknęły, od razu głęboko odetchnęła, zdawała się trzymać to w sobie od momentu, kiedy ta rozmowa stoczyła się w dziwną stronę.
Niemal od razu poszła nalać sobie wina, potrzebowała całego kielicha, by jakoś to przetrawić.
Nie umiem tego wyjaśnić, ale sprawił, że oddech niemal uwiązł mi w gardle.
"Jeśli kiedykolwiek tu wrócisz i będziesz potrzebować pomocy proś o nią Christera Renel - tak nazywa się mój brat. Ocalił ci życie i jeśli będzie trzeba, ufam że poprowadzi cię do celu." - tak mi powiedziała, zanim pobiegła i już nigdy się nie zobaczyłyśmy. Minęło kilka lat, a ja wciąż nie wiem co o tym myśleć, tym bardziej po tym spotkaniu...
***
Potrzebowała złapać oddech gdzieś poza Czerwoną Twierdzą. Nie miała też ochoty na rozmowę o tej konwersacji, więc szybko wyszła oświadczając, że idzie do Smoczej Jamy - w sensie jej ruin, i nie idzie, a pojedzie konno. Najpierw chciała polecieć, ale przypomniała sobie, że nie powinna jeszcze nadwyrężać Maeli - nieważne jak dziwnie to brzmiało w kontekście bestii wielokrotnie większej i cięższej od niej.
Nawet będąc już na miejscu nie otworzyła listu, który dostała od Christera. Był mały, rozpięła kilka haftek od góry swojego stroju i schowała go między piersiami, by go nie zgubić, w razie jakby zdecydowała się go jednak otworzyć. No dobra, zobaczyła kawałek, ale naprawdę niewielki, bo jedynie inicjały: P.B.
Nie myślała nad tym kto to mógł być, dużo osób mogło mieć takie inicjały, mogła ich nawet nie znać. Nie było jej tu kilka lat, wiele mogło się pozmieniać, a nie chciała zawracać głowy Varysa czymś takim - chociaż on pewnie by wiedział albo znalazł sposób, by się dowiedzieć.
Smocza Jama naprawdę była ruiną. Powoli rozpadała się coraz bardziej, ale Visenya nawet nie czuła smutku patrząc na to. Było to miejsce, które odegrało dużą rolę w zmarnieniu smoków. Chodząc po nim można było nawet zauważyć wciąż leżące w różnych miejscach kości i czaszki. Były małe. Patrząc na jej smoki, nikt nie powiedziałby, że kości znalezione w Smoczej Jamie faktycznie należały do bestii, raczej do kota albo psa.
Kucnęła i podniosła jedną z mniejszych czaszek. Niemalże mieściła jej się na ręce. Była takiej wielkości, jakiej były niektóre z kłów jej smoków. Mniejsza niż ich pazury. Aż trudno było pomieścić jej w głowie to, jak jej przodkowie zmarnowali te piękne stworzenia, które kochała całym sercem.
Podniosła wzrok i spojrzała w niebo. Cała czwórka krążyła po niebie nad miastem, ale nieopodal Smoczej Jamy, jakby pilnując jej. Uśmiechnęła się do siebie na tę myśl.
Nie wierzyła w żadnych Bogów, ale w tamtej chwili pomyślała, żeby mieli je w swojej opiece, żeby ochronili je od wszelkiej krzywdy. Zaraz potem zaśmiała się cicho do siebie, bo to trochę śmieszne, prosić by ziejące ogniem, latające bestie objąć ochroną, jakby jej potrzebowały.
— Nic jeszcze nie powiedziałem, a już cię rozbawiłem, Wasza Miłość? — obejrzała się przez ramię i zobaczyła Robba.
Pomyślała, że pewnie miał do niej jakąś sprawę niecierpiącą zwłoki i trochę pogorszyło jej to humor, ale kiedy przez chwilę była cicho, by pozwolić mu powiedzieć o co chodzi, nie odezwał się.
— Nie, pomyślałam sobie tylko... — zaczęła po tej chwili ciszy, patrząc się w powrotem na niebo. — ...że to trochę śmieszne, że martwię się o smoki. Coś się stało? — dodała szybko, nie chcąc dłużej rozwodzić się nad tym tematem, bo pomyślała, że jego to przecież nie interesuje.
— Ser Davos chciał zobaczyć Smoczą Jamę, a ja postanowiłem mu potowarzyszyć i spostrzegłem, że tu jesteś, Wasza Miłość. Nic więcej. — kłamstwo. Ser Davosa tu nie było, przyjechał sam, bo chciał się z nią zobaczyć. Przez całą drogę myślał, że wymyśli jakiś pretekst do rozmowy albo chociaż zrozumie sam siebie, po co chciał się z nią zobaczyć.
Ale nie. I oto tu jest, stoi przed nią i nie wie co powinien powiedzieć.
— Możesz mi mówić po imieniu, kiedy jesteśmy sami, wiesz? — całkiem odważnie wykonała krok w stronę bliższej relacji niedługo po tym jak usłyszała, że nikomu nie może ufać. Nawet się uśmiechnęła.
Niewiele osób mówiło do niej po imieniu. Missandei, ser Arthur, Szary Robak, Daario - pozwalała im na to, ale i tak często z przyzwyczajenia albo i chęci okazywania jej szacunku bez względu na okoliczności, tytułowali ją. Czasem jeszcze Tyrion sobie na to pozwalał, ale tu z kolei ona nigdy mu nie powiedziała, że może tak robić. Ale Tyrion to Tyrion.
Dopóki ktoś nie zwracał się do niej tylko przy użyciu jej imienia nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo tego potrzebuje. Dawało to poczucie bliskości, nadawało pewną intymność rozmowie. Nie była to już zdystansowana rozmowa z władcą, a proste pogaduchy z przyjaciółką. Sama czuła się wtedy swobodniej, mimo iż przywykła już do słyszenia "Wasza Miłość" o wiele częściej niż "Visenya". Na początku miała z tym problem i śmiała się w duchu, że jej imię zmieniło się na "Wasza Miłość Targaryen".
— A więc ty także musisz się zwracać do mnie po imieniu na osobności. — skinęła głową. — Zatem, co tu robisz, Visenyo?
Podoba mi się, jak wymawia moje imię. Ciekawe jak w jego ustach brzmiałoby samo zdrobnienie.
— Chyba... Rozmyślam. — odparła, skracając dystans między nimi. Zatrzymała się przy ścianie, obok której stał i oparła się o nią plecami. Spuściła wzrok na czaszkę, którą cały czas trzymała w swoich rękach, zanim nie wyciągnęła jej w jego stronę. — Zaldrizes buzdari iksos daor. Smok nie jest niewolnikiem. A moi przodkowie je tu zamknęli. — kiedy zabrał od niej czaszkę, odwróciła głowę i rozejrzała się po tym miejscu.
Sama nie wiedziała czemu nagle przywołała to zdanie po valyriańsku. Używanie go w Westeros nie miało za wiele sensu, bo mało osób go znało. Może w ten sposób czuła się bliżej swojej rodziny? Samych smoków? W końcu pochodzą ze Starej Valyrii, z której też wywodzi się ten idealny - podobno - język.
Nieważne jaki był powód, Robb lubił słuchać jak Visenya mówi w tym języku. Zresztą rozmyślał już na ten temat w jaskini na Smoczej Skale, jego zdanie nie zmieniło się od tamtej pory.
— Na pewno mieli swoje powody. — odparł, wyczuwając smutny ton w jej głosie.
— To miejsce było początkiem końca mojej rodziny. — rzuciła krótkie spojrzenie na smoki na niebie. Teraz akurat się bawiły, przepychały między sobą. — Przerażające, ale wyjątkowe. To dzięki nim my też byliśmy wyjątkowi. A oni zamknęli swój rodowy symbol tutaj, aż w końcu zmarniał i... Sam widzisz. — wskazała na czaszkę w jego dłoniach. — Zmarniały, a oni wraz z nimi.
— Ale my możemy podziwiać je takie, jakie były w czasach swojej świetności. Dzięki tobie. — zrobił krok w jej stronę, ale jego przekraczanie granicy odpowiedniego dystansu jej nie przeszkadzało, nie czuła się nieswojo, a wręcz przeciwnie.
Chciała powiedzieć, że nie dzięki niej, a przede wszystkim jej ciotce, ale ugryzła się w język. Wspomnienie wciąż było dla niej bolesne i miała wyrzuty sumienia, mimo iż poszła naprzód i traktowała całą czwórkę jak swoje dzieci.
Bez nich nie byliśmy wyjątkowi, oddaliliśmy się od Bogów, a zbliżyliśmy do ludzi - chciała jeszcze dodać, ale poczuła, że i tak już za dużo się na tym użala. Nieważne co zrobi, nie zmieni historii.
Może będzie jeszcze więcej smoków poza tą czwórką, którą obecnie. W końcu ma jeszcze trzy jaja, może Maelia złoży ich jeszcze więcej?
— Obawiam się, że nie będzie to długo. Bez kogoś z krwi smoka, kto by je dosiadał, zajmował się nimi... Zdziczeją. Ale postaram się zadbać o to, by nikogo nie skrzywdziły, nawet kiedy mnie już nie będzie na tym świecie.
Naprawdę mówiła o nich jak o swoich dzieciach, to były jej dzieci, teraz to widział. To jak na nie spoglądała, jak się o nich wypowiadała, smoki były jej bliskie jak rodzina. Wcześniej podchodził to tego sceptycznie, lecz w końcu dostrzegł to... to coś, tę iskrę w oku, też uśmiech tańczący na jej ustach.
— Jesteś niezwykłą kobietą, wiesz o tym? — powiedział, odkładając czaszkę na jeden z kamieni, ale nie odwracając od niej wzroku. Naprawdę była... Inna, w bardzo pozytywnym tego słowa znaczeniu. Jak nikt kogo dotąd spotkał. Wcześniej porównywał ją do Talisy, ale... Visenya była kimś jeszcze więcej, równie dobrą i nieustępliwą, ale o wiele ambitniejszą. — Na pewno nie będziesz ostatnia ze swojego rodu.
Historię Talisy znał bardzo dobrze. Miała bardzo dobre dzieciństwo, a tym co zmieniło jej życie, był moment, w którym niewolnik uratował życie jej młodszego brata. Wtedy zdecydowała się, że nie będzie marnować życia na bale i tym podobne, a będzie ratować ludzi.
Natomiast jeśli chodzi o Visenyę, to jej przeszłość była bardziej skomplikowana. Nie znał jej za dobrze, a bynajmniej nie z jej własnych opowiadań. Większość to to, co opowiedział mu kiedyś Maester albo co usłyszał o jej dokonaniach za morzem od innych. To co powiedziała mu Visenya podczas ich pierwszego spotkania, gdy nie byli jeszcze do siebie za przyjacielsko nastawienie, też było raczej znanymi faktami: co stało się z jej rodzicami i rodzeństwem, gdzie się wychowywała, że uciekła, wyzwoliła ludzi Zatoki Niewolniczej, sprowadziła do Westeros Dothraków, Nieskalanych i smoki.
Na pewno było jeszcze wiele rzeczy, których o niej nie wie. Dobrych i złych, radosnych i smutnych.
Ale oczywistym było to, że przeszła znacznie więcej niż jego tragicznie zmarła ukochana, a mimo to wciąż miała w sobie siłę, by walczyć, by iść dalej.
W tym siebie przypominali. Dwie złamane przez życie osoby, które dzięki innym stanęły na nogi i postanowiły nie odpuszczać, dopóki nie wygrają.
— Sama nie wiem... — powiedziała, wzdychając na końcu.
Chciał naciskać, zapytać się o co jej chodzi z tym "nie wiem". Nie chce mieć dzieci? To kto ma odziedziczyć po niej tron? Przecież nie zostawi go smokom, nieważne że są jej dziećmi w ten... powiedzmy, że osobliwy sposób.
Ale widząc jej minę zdecydował się nie drążyć tematu. Jeśli będzie chciała, to sama się otworzy.
Poza tym nie może od niej wymagać mówienia cały czas o sobie, podczas gdy on milczy na temat swojej przeszłości i traum.
— Myślałem, że moje życie skończyło się w Bliźniakach, kiedy Freyowie zabili- zarżnęli moich ludzi, chorążych, matkę i żonę, jakby byli świniami przeznaczonymi na ubój. Żałowałem, że mnie nie zdążyli zabić, każdego dnia żałowałem, że udało mi się uciec. — wyznał to, co wciąż na nim ciążyło i już do końca życia będzie. Nigdy nie zapomni tego wieczora, ale powoli uczy się żyć z tymi wspomnieniami.
— Słyszałam, że... Była w ciąży. — powiedziała delikatnie, tak bardzo, że aż było to dziwne w jego oczach, jako osoby, która nie znała jej tak dobrze jak chociażby Missandei. Nie był przyzwyczajony do doświadczania tej... tak bardzo łagodnej, zbyt dobrej jak na ten okropny świat, strony jej osobowości.
Pokiwał głową, spuszczając wzrok i przygryzając lekko dolną wargę. Wtedy poczuł, jak Visenya łapie go za rękę i lekko ją ściska. Trzymała go już za rękę kilka razy, jak mówiła, że nie zbuduje nowego świata, posługując się wartościami starego, jak gdy położyła jego dłoń na łbie Viseriona.
— Widać nie było nam dane. — powiedział w końcu, przełykając łzy, które zaczęły się w nim gromadzić. — Wierzę, że gdziekolwiek teraz jest, jest jej lepiej. Moim rodzicom i bratu też... Wszystkim, którzy zginęli, a byli mi bliscy.
— Wiele osób, które ci służą zginie, ale to będzie ich wybór: podążanie za tobą i chronienie cię choćby za cenę własnego życia. Nie możesz się o to obwiniać. Mniej-więcej coś takiego powiedziała mi pierwsza osoba, po której śmierci nie mogłam się łatwo otrząsnąć. — otworzyła się, wspominając w końcu na głos Selarię. Jednocześnie ostatecznie pogrzebała ją w swoim sercu, akceptując całkowicie to, że nigdy jej już nie zobaczy, że nie żyje, ale przy tym założeniu może się przynajmniej pocieszać tak samo jak Robb. To takie... Bolesne, lecz jednocześnie wygodne. — Wtedy tego nie widziałam, ale teraz-
— Widzisz cel? — mówiąc to, spojrzał się na nią, jakby to ona mogła być celem sama w sobie. — W tym wszystkim co robisz? — dokończył za nią, oddając uścisk ręki na widok jej delikatnego uśmiechu.
— Tak, dokładnie. — zapadła między nimi cisza, ale wciąż trzymali się za ręce. Aż Vis zebrała się na odwagę, by zadać jeszcze jedno pytanie. — Jeśli mogę... Co zaszło między tobą a Theonem?
Powinien się spodziewać takiego pytania z jej strony, skoro widziała jak szarpał swojego byłego przyjaciela za koszulę na Smoczej Skale i był na granicy pobicia go. Zrobiłby to, gdyby nie to, że uratował Sansę. To było jedynym, co go powstrzymało.
— Zdradził mnie, gdy byłem na wojnie. Odebrał mi dom, spalił dwójkę dzieci, żeby móc nazwać ich moimi braćmi, by ludzie uwierzyli. Podobno zapłacić za to wszystko z nawiązką, kiedy był torturowany przed Ramsaya Boltona, ale... Ciężko będzie mi mu kiedykolwiek wybaczyć, nawet biorąc pod uwagę to, że uratował moją siostrę z rąk tego psychopaty. — pokręcił głową, przypominając sobie te bardzo odległe czasy i jak bardzo jego życie zmieniło się od tamtej pory. W życiu by tego nie przewidział. — Myślałem, że byliśmy jak bracia, ale on mnie zdradził.
— Wierzę w drugie szanse. — odparła, podchodząc trochę bliżej, by sięgnąć i złapać go za drugą rękę. — Cóż, czasami. — dodała szybko, krzywiąc się lekko. — To stało się w Zatoce Niewolników, dałam im drugą szansę, a niektórzy i tak dołożyli wszelkich starań, by mnie zabić. Myślałam, gdzie popełniłam błąd? Nie odebrałam im majątków, wciąż pławili się w luksusach, ale niektórzy się nie zmieniają.
— I wciąż im mało. Ale zobaczmy gdzie kończą.
Uśmiechnęła się. Uścisk ich dłoni nieco się zmienił, teraz Robb ujmował jej dłonie tak, jakby zaraz miał unieść je do ust i ucałować, ale zamiast tego gładził kciukiem ich wierzch i kostki.
— Jutro wyjeżdżamy z Królewskiej Przystani. Zatrzymamy się na chwilę w Harrenhal, tam dołączą do nas wojska moich sojuszników i zabiorę ich wszystkich na Północ. Tak jak obiecałam, stawimy czoła Nocnemu Królowi, razem. — serce zabiło jej szybciej nie tylko na myśl o nadciągającej - wolno, lecz nieubłaganie - wojnie z dosłownie śmiercią, a także przez to, że zorientowała się, jak blisko siebie stali.
Powiedzenie, że zrobią to razem brzmiało bardziej jakby mieli we dwójkę stanąć przeciwko wszystkiemu, a nie jako dwaj władcy z podległymi im wojskami.
Czuła się trochę jak w tym śnie, w którym z nim tańczyła. Wciąż nie wiedziała tylko czy on też przeżył ten sam sen, czy to... Czy to do niego trafił naszyjnik, którego do tej pory nie znalazła?
Przez chwilę myślała, że faktycznie uniesie jej dłonie do ust i ucałuje ich wierzch - ba, nawet sam Robb przez moment naprawdę miał to zrobić, ale opamiętał się i tylko ścisnął je mocniej, zanim je puścił.
— Więc najlepiej będzie zacząć się już przygotowywać do wyjazdu. Wasza Miłość. — pochylił na chwilę głowę, zanim odszedł.
Tymi dwoma słowami na powrót zbudował między nimi dystans i z jakiegoś powodu bardzo ją to zabolało.
Zrobił to tylko dlatego, że nie był pewien czy jest gotowy iść do przodu i w tej sferze swojego życia, i czy ona tego chce. Nie potrafił zaufać temu, co widział w jej oczach z bardzo prostej przyczyny - nawet w nie nie spojrzał. Ponieważ okazuje się, że można się zatopić nie tylko w tych srebrnych lokach, a także w fioletowych jak ametysty oczach.
Ale warto zaznaczyć, że to oddalenie się zabolało go tak mocno jak ją.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro