Rozdział XXVIII ''Zjednoczenie''
Nie wiedziała, jak długo lecieli. Wiedziała jedynie tyle, że była daleko od Meereen i nie miała pojęcia gdzie się tak dokładnie znajduje.
— Emi naejot jikagon lenton. — powiedziała, siedząc na ziemi, obok swoich smoków. — Kostagon mazemā nyke arlī naejot Meereen?
"Musimy wrócić do domu."
"Możecie zabrać mnie z powrotem do Meereen?"
Podniosła się z ziemi. Jej sukienka i tak już była zniszczona, po bieli nie było niemal żadnego śladu, gdzieniegdzie nawet były plamki krwi. W sumie to teraz przynajmniej do niej pasuje. Nie była krystalicznie czysta, biel nie była jej kolorem. Nie była idealna, dobra, nie zasługiwała na ten kolor. Taki pobrudzony znacznie lepiej oddawał to, kim tak naprawdę jest, co sobą reprezentuje.
— Wiem, że mnie rozumiecie. — wzięła się pod boki. — Jesteście zmęczeni i ranni, rozumiem, ale muszę wrócić do Meereen. Miasto sobie beze mnie nie poradzi. — nie dostała żadnej reakcji. Trochę zdenerwowana podeszła do Maeli i szybko weszła na jej grzbiet, ale smoczyca przesunęła się gwałtownie, niemal ją zrzucając. — Dobra, ty jesteś zmęczona... Ale ty, Drogon, mógłbyś mnie zabrać z powrotem do miasta. — podniosła się na równe nogi, dalej będąc na grzbiecie Maeli i przeskoczyła niezgrabnie na Drogona.
Śmieszne, kiedyś bała się wsiąść na konia, a teraz bez strachu wchodziła na grzbiet smoka. Dość drastyczna zmiana.
Przez chwilę utrzymała się na grzbiecie, ale gdy Drogon zdecydował zmienić swoją pozycję do - prawdopodobnie - spania, nie zdążyła się niczego złapać i zsunęła się na ziemię między oba smoki.
Usadowiły się zaraz potem w taki sposób, że ich skrzydła niemal całkowicie odcięły jej dostęp do światła. Sfrustrowana wydała z siebie fuknięcie i przeczołgała się kawałek, by wydostać się spod ich skrzydeł, ale ku jej zdziwieniu natrafiła na coś poza kośćmi ich posiłków...
Jaja.
Nie miała wątpliwości, to były smocze jaja. Trzy, każde innego koloru, każde lśniące.
Popatrzyła się na oba smoki - niezbyt zwracały na nią uwagę - i zbliżyła się do jaj, delikatnie dotykając jednego z nich, chyba brązowego. Było pokryte czymś dziwnym, galaretowanym. Musiało być gorące, bo dostrzegała unoszącą się z niego parę, ale nie parzyło jej.
Po chwili szoku w końcu podniosła się na nogi, wychodząc spomiędzy smoków.
— Zostawiliście jaja i przylecieliście mnie uratować? — zapytała, ale nie dostała oczywiście żadnej odpowiedzi, nawet w postaci jakiegoś ruchu. Westchnęła i omiotła wzrokiem okolice. Same łąki i wzniesienia. — Ale któreś z was mogłoby upolować coś do jedzenia, umieram z głodu...
Nie było tu nawet żadnego drzewa ani krzaka z owocami. A tym bardziej żadnego strumyka, z którego mogłaby się napić trochę wody.
Była zmęczona, brudna, głodna i spragniona. Nie musiała mieć lustra by wiedzieć, że wygląda okropnie, włosy najpewniej zdążyły jej powychodzić z warkoczy już w trakcie lotu. Smoczy naszyjnik na szyi zaczynał jej już ciążyć, podobnie jak długie rękawy sukienki. Żeby chociaż miała coś ostrego by je skrócić...
Zrobiła kilka kroków, by znowu stanąć przed łbami smoków. Kucnęła i pogłaskała je lekko.
— Naprawdę muszę wracać. — powiedziała tonem, którego zwykle używała do Hizdahra, kiedy nie chciał jej posłuchać za pierwszym razem. Ale znowu nic... — Dobra, sama wrócę. — podniosła się. — To gdzieś w tamtą stronę, prawda? — odwróciła się w stronę miejsca, z którego przylecieli i zaczęła tam powoli iść. — Jestem wdzięczna za to, że mnie uratowaliście, nawet jeśli teraz już nie chcecie mi pomóc. Zajmijcie się jajami, idźcie spać... Cokolwiek. Ja idę do Meereen.
Tak naprawdę w ogóle nie uśmiechało się jej tam iść. Sama, bez żadnego zapasu jedzenia albo wody, zmęczona, wyglądająca jak siedem nieszczęść. Miała nadzieję, że natrafi szybko na jakieś miasto albo chociażby na kogoś, kto będzie w stanie jej pomóc. Zapłaci mu jak tylko odwiezie ją do miasta.
Myślała o tym jak wrócić, ale też o tym, co będzie z tymi jajami. W końcu nie może im ich zabrać, ale one też ich raczej nie zabiorą, prawda? Co, będą tu siedzieć aż wyklują się małe smoki?
Usłyszała w oddali stukot kopyt i rżenie konia. Najpierw się zatrzymała, zastanawiając kto to może być. Założyła optymistyczną wersję.
— Ser Arthurze?! Daario?! To wy?! — zawołała, idąc w stronę odgłosu. Założyła, że to właśnie ta dwójka pojedzie na jej poszukiwania - o ile po jej ucieczce z areny wszyscy przeżyli...
Ale to oznacza... Że miasto została pod opieką Missandei, Szarego Robaka, Tyriona i Varysa. Świetnie, idealny skład. Dwie osoby którym ufa, jedna, której ewentualnie zaufa, i jedna, którą wciąż czasem chce ściąć. Idealnie, niczego lepszego nie mogła sobie wymarzyć.
Naprawdę musi szybko wrócić do miasta, jeśli chce, żeby mieszkańcy sami go nie zniszczyli, bijąc się ze sobą.
A już było tak pięknie...
Okazało się, że ma być jeszcze gorzej. Bo na koniu, w oddali, dostrzegła, że nie był to ani Arthur, ani Daario, tylko jakiś mężczyzna z włosami związanymi w warkocz i ubrany w jakieś - jak na jej gust - łachmany.
O kurwa...
Szybko zawróciła i była gotowa biegiem wrócić do miejsca, gdzie najpewniej wciąż leżały smoki, ale z drugiej strony zobaczyła kolejnych jeźdźców, zbyt szybko zbliżających się do niej. Nie ma mowy, że będzie szybsza od konia.
Rozejrzała się jeszcze raz. Żadnej drogi ucieczki.
Zasłoniła dłonie rękawami sukni i dyskretnie zsunęła z palca pierścionek, upuszczając go na ziemię, między trawę. Jeśli ktoś z jej przyjaciół kiedykolwiek tu przybędzie, być może go znajdzie i zrozumie, co się stało.
Być może jej uroda w końcu jej się przyda. W końcu Dothrakowie nie zabiją pięknej kobiety, woleliby ją inaczej wykorzystać, prawda?
I da radę jakoś tego uniknąć, prawda...?
***
Straciła już rachubę, ile czasu idzie wśród tych wszystkich ludzi, pojmanych, ale i innych dothraków. Dwój jeźdźców jechało obok niej i miało ją na oku.
Chociaż nawet gdyby chciała, nie byłaby w stanie uciec, była zbyt wyczerpana. To było głupie, by odchodzić od smoków. Mimo wszystko one zapewniłyby jej bezpieczeństwo. Jak zwykle bycie niecierpliwych nie popłaciło... Ale tym razem bardzo dotkliwie los pokarał ją za brak cierpliwości i upór.
Ile to już dni spędziła w pełnym słońcu? Miała wrażenie, że jej włosy przestawały być srebrne, a stawały się żółte, chociaż mogło jej się to tylko wydawać, bo nie widziała już tak dobrze. Cały czas idąc pod słońce w końcu twoje oczy mają dość. Jej skóra była tak sucha, jak nigdy w życiu, na pewno też tak ciemna jak nigdy, chociaż wciąż daleko jej było to odcienia skóry dothraków. Mimo wszystko cały czas przebijała się jej valyriańska uroda.
Ręce związane z przodu nie pomagały w wielogodzinnym chodzeniu, podobnie jak już bardzo zniszczona sukienka. Po bieli nie został już nawet ślad.
Jedyne za co mogła im podziękować, to że obcięli jej długie rękawy i obcięli materiał do kolan, inaczej chyba już co chwila potykałaby się o własne nogi. A do tego i tak niewiele brakowało. Mało co patrzyła przed siebie - między innymi właśnie przez słońce - szła pochylona i marzyła tylko o tym, by dali jej się napić i coś zjeść, cokolwiek.
Gwałtowne się wyprostowała i syknęła, kiedy poczuła uderzenie bicza na plecach. Znowu uznali, że nie idzie dość dobrze.
Jak tylko będę miała okazję, sama go zabiję...
Popatrzyła się na mężczyzn jadących na koniach obok niej. Może i nie czuła się ani nie wyglądała najlepiej, ale jej wściekłe spojrzenie było takie samo jak zawsze. Widać było kryjącą się w nim groźbę, mimo iż oni mało sobie z niego zrobili, wręcz się śmiali.
— Ishish anna seh a lei. Tih okeo's mai seh a lei ma mae noreth tureqa zasqa. — powiedział do swojego towarzysza ten bliżej niej.
"Może widziała ducha. Matka mojego znajomego widziała ducha i jej włosy zrobiły się białe."
W tej chwili dziękowała Missandei za lekcje dothrackiego i ich kultury. Może sama nie będzie potrafić zbyt dobrze złożyć zdania, ale po tylu godzinach, tygodniach, nauki, być może będzie w stanie chociaż zrozumieć wszystko co będą mówić.
A jeśli oni uważają, że ona nic nie rozumie, to jeszcze lepiej.
— Theyaven pehoq lar gario ki the shekh. Anna dorwe eihr ilek. Jinak ato steq akka neak she shekh ma mae noreth goho zasqa. — odpowiedział mu kompan.
"Różowi ludzie boją się słońca. Pali im skórę. Stała za długo na słońcu i jej włosy zrobiły się białe."
Cóż, przynajmniej tylko jej się wydawało, że jej włosy zrobiły się żółte...
— Yeri rihha anna tore zasqa ustiro noreth akka? — to pytanie sprawiło jedynie, że przewróciła oczami. Poczuła się, jakby znowu rozmawiała z kapitanami Drugich Synów przed zdobyciem Yunkai. — Yeri eho qorr ma a nayat fin tore zasqa ustiro noreth?
"Myślisz, że na cipie też ma białe włosy?"
"Byłeś kiedyś z dziewczyną, która ma białe włosy na cipie?"
Nawet już nie słuchała co dalej mówią, nie chciała. Jedynie ją to obrzydzało i miała ochotę napluć im w twarz, co mogłoby się źle dla niej skończyć. Ale kiedy cmoknął na nią...
Nie. Musi się powstrzymać. Nawet nie obróciła do niego twarzy, zignoruje to.
Taką mają kulturę, dla nich seks nie jest niczym intymnym, biorą co chcą i kiedy chcą, tak się wychowali. Uważają się za wielkich wojowników, ale ona jeszcze coś wymyśli... W końcu chciała zrobić sobie z nich swoją kawalerię. Podążają tylko za siłą, musi wymyślić w jaki sposób mogłaby dowieść swojej siły...
Ze smokami byłoby łatwiej...
— Anha ih'qori Khal Moro ha a norte ma yeri. — to było chyba najtrudniejsze do zignorowania. — Fin tat yer doh? — tu już zapytał swojego kolegi.
"Poproszę Khala Moro o noc z tobą."
"Co myślisz?"
— Dhiri daso, vosma mae ajjin at khik.
"Ładne oczy, ale jest idiotką."
Prędzej umrze, niż... Nie, prędzej zabije go, niż pozwoli mu się zgwałcić.
Żałowała, że nikt nigdy nie nauczył jej jak się bronić, jak trzymać broń, jak atakować. Teraz bardzo by jej się to przydało. Oczywiście gdyby miała jakąś broń... Pierwszy raz będzie musiała osiągnąć swój cel bez żadnej pomocy.
W przeszłości zdarzało jej się używać swojej urody, ale tym razem wolałaby być brzydka jak noc, żeby jej nie dotknęli. Chociaż... Istnieją ludzie, którzy pieprzą wszystko co się rusza.
— Mae tat vo zhorre tat tikh sahr tat tikh karth kijinosi aro. — pokręciła głową i nawet przyspieszyła trochę kroku, byleby nie musieć ich słuchać.
"Nie musi być mądra, by być pieprzona w dupę."
Słońce zaszło na chwilę za chmury i to była jedna z nielicznych okazji, kiedy mogła podnieść wzrok i zobaczyć, gdzie są.
Nie było śladu po zieleni, wszędzie były skały, żółte, beżowe i lekko pomarańczowe skały. Kto by ją tu znalazł?
Sama się uratuje. Jakoś na pewno jej się uda. Nie widziała nadziei w swoim położeniu na arenie, a jednak przeżyła. Poleciała na smoku, coś, czego nikt od ponad stu lat nie zrobił. Ogień się jej nie ima, do cholery...! Może coś zrobić, musi tylko wymyślić co. Krok pierwszy, to nie pozwolić się wykorzystać jak jakaś kurwa i uwolnić się z tych ciasnych więzów...
A może...
Przepraszam.
Może dałaby radę ich oszukać mówiąc, że jest Daenerys? Przecież ona była kiedyś żoną Khala Drogo, a z tego co pamięta, dothrakowie nie tykają wdów po Khalach. Jest wystarczająco podobna, srebrne włosy, podobne oczy. Wzrost też prawie taki sam, podobne rysy twarzy - przynajmniej z tego co pamiętała. Zresztą - kto miałby ją rozpoznać i wydać kłamstwo?
Jeśli nie będzie miała innego wyjścia, to właśnie zrobi.
Nie wiedziała ile czasu tak szła do następnego postoju. Tam przynajmniej było trochę zieleni i wody. Właśnie przy niej usiadła, i tak już nie mogła bardziej ubrudzić sobie ubrania. Patrzyła na jezioro, poruszając związanymi rękami, próbując chociażby poluzować więzy. Nic z tego, zbyt ciasno związane. Co mogę zrobić? Jak stąd uciec?
— Co robicie? Puśćcie mnie! — to był dla niej odruch by to powiedzieć, kiedy poczuła dwie osoby łapiące ją z obu stron pod ramionami i podciągające ją na równe nogi. To była ta sama dwójka, która wcześniej gadała o tym, jakby to chcieli ją przelecieć.
Nie miała siły, by im się opierać, gdy prowadzili ją gdzieś w głąb rozbitego obozu. Wszyscy po drodze się jej przyglądali, wszystko przez nietuzinkowy wygląd. Jakieś dziecko nawet podbiegło i szarpnęło ją za włosy.
Od razu przypomniał jej się Joffrey, tylko że on chciał jej wyrwać włosy, a nie tylko za nie pociągnąć.
Zaprowadzili ją do wyglądającego najlepiej ze wszystkich namiotu. Siedział tam jakiś mężczyzna, po jego prawej dwóch innych, a po lewej dwie kobiety. Z tego co zrozumiała z rozmowy, jest Khalem i przyprowadzili ją dla niego. Jak jakiś prezent, srebrnowłosa kobieta, którą znaleźli na wzgórzach. Czuła się bardzo nieswojo, słuchając, jak mówią o jej ustach, piersiach i biodrach.
W dodatku jedna z tych kobiet powiedziała, że kobiety z fioletowymi oczami są wiedźmami. Miała ochotę przewrócić na to oczami.
Poradziła Khalowi, by ściął jej głowę, zanim rzuci na niego urok.
Akurat. Gdybym czarowała, to już dawno bym ich wszystkich przeklęła.
— Akka fin anha ki bai... — zaczął ten Khal, podnosząc się ze swojego miejsca. — ...Anha'd der anna wihs astat, hor ha mae led akka anha'd tiholat jin chiori zheanalat. Anha zin glad anha zin vo bai.
"Gdybym był ślepy, a moje żony chciałyby, żebym uciął kobiecie głowę, wiedziałbym, że jest piękna. Cieszę się, że nie jestem ślepcem."
Obszedł ją, wodząc wzrokiem po całym jej ciele. Może i była brudna i potargana, ale nie ujmowało to jej urodzie.
Patrzyła się gdzieś w bok, kiedy opowiadał o tym, jak to zobaczenie pięknej kobiety po raz pierwszy nago jest najlepszą rzeczą na świecie. Jego bracia krwi nie do końca się nim zgodzili, wymieniając inne rzeczy, które są równie dobre albo i lepsze. Postało więc na tym, że naga, piękna kobieta mieści się w pięciu najlepszych rzeczach tego świata.
W jej świecie jest wiele rzeczy, które są znacznie lepsze od oglądania innych nago i ograniczania się do takich prymitywnych instynktów.
— Tat vo dar tat orto an'na. — powiedziała szybko w momencie, gdy dłonie Khala znalazły się na jej dekolcie i chciały rozerwać ubranie.
"Nie waż się mnie tknąć."
Nie podchodziła do nagości tak samo jak dothrakowie, ale ponadto miała w sobie wciąż na tyle godności, by nie pozwolić się tak traktować.
Widziała, że zdziwiła ich tym, że zna ich język. Nie spodziewali się, że taka kobieta jak ona będzie rozumieć co mówią. Może jej wymowa nie była najlepsza, ale znała język dość dobrze, by się porozumieć.
Mężczyzna opuścił dłonie i przyglądał jej się uważnie, czekał, co jeszcze powie.
To może być jej jedyna szansa, by ocalić się przed złym losem. Nieważne jak bardzo okropne jest to, że poda się za własną ciotkę, która zginęła przez nią.
— Anha zin Daenerys Zdevasko ki ara Targaryen. Khalessi ki Westerosi. Khalessi ki Sakio Vae, Ordi ki marak akka Mai ki Zhavorsa. Fin yer ake anna tat Meereen, anha tikh erjo yer. Ma derrsos hrazefo. — powiedziała z tak dużym przekonaniem, na jakie było ją w tamtej chwili stać. Nie zwracała uwagi na to, jak bardzo może kaleczyć ich język, liczyło się to, by zrozumieli co ma im do powiedzenia.
"Jestem Daenerys Zrodzona z Burzy, z rodu Targaryenów. Królowa Westeros. Królowa Zatoki Niewolniczej, Wyzwolicielka z Okowów i Matka Smoków. Jeśli zabierzecie mnie do Meereen, zapłacę wam, tysiącami koni."
Ale oni... Wyśmiali ją. W ogóle nie wzięli na poważnie tego, co powiedziała, jakby to sobie wymyśliła. Nie takiej reakcji się spodziewała...
— Yer hash tolori, jin tijo ki yeri hake. — ujął jej policzek, ale nie było w tym ani trochę delikatności. Chciała się odsunąć, ale przyciągnął ją bliżej. — Khalessi ki Vosi, zafra tat Khal Moro. Ijo anha tikh dero ma yer, akka fin jin Vezhof ajjin davra, yer tikh ke anna jin rizh. Tat yer tiholat?
"Jesteś nikim, ty, z milionami imion. Królowa Niczego, niewolnica Khala Moro. Dzisiaj cię posiądę, a jeśli Wielki Rumak będzie łaskawy, dasz mi syna. Rozumiesz?"
Nie da mu syna. Jeśli kiedyś będzie miała dziecko, to - po pierwsze - da je przede wszystkim sobie, a nie mężczyźnie, którego będzie. Jej dziecko będzie kolejnym władcą Siedmiu Królestw, kolejnym członkiem Wielkiego Rodu Targaryenów, a nie dzieckiem jakiegoś barbarzyńcy, poczętym z gwałtu.
— Anha tikh addrivat yer hatif rek dara. — syknęła na niego. Tym razem nikt się już nie śmiał. — Hash jin kashi jadat, anha tikh ihrotrisa tat eshna zhavvorsa, allayafi oro yol finne Khal Drogo erodo.
"Zabiję cię, zanim do tego dojdzie. Kiedy nadejdzie czas, urodzę kolejnego smoka. Jak te urodzone przy stosie pogrzebowym Khala Drogo."
— Anha ast mae ki jin nido. — odezwała się jedna z tamtych kobiet, starsza, przypominają, że mówiła, że jest wiedźmą.
— Khal Drogo erodo? — powtórzył po niej, ignorując swoją żonę.
— Anha ki mae thronn, hatif mae sahd. Arrek anha eiro mae khado.
"Byłam jego żoną, zanim umarł. Potem spaliłam jego ciało."
Zabrał rękę z jej policzka, nawet odsuwając się też nieznacznie. Jego wzrok się zmienił, nie patrzył już na nią jak na zdobycz.
— Tiholat anna, anha tat vo tiholat. — nie spodziewała się, że ją przeprosi. A wyglądało na to, że naprawdę myśli to co mówi. — Me ajjin forgo tat qosarvenikh ma jin Khal diso. Vo ato tikh vosetchi yer. — tu wyciągnął swoją broń i przeciął więzy na jej rękach. — Yer zhorre anna asse.
"Wybacz mi, nie wiedziałem. Zabronionym jest branie wdowy po Khalu. Nikt cię nie tknie. Masz moje słowo."
W końcu na nowo czuła swoje dłonie, nadgarstki w szczególności. Złapała się za nadgarstek lewej ręki i zaczęła nim kręcić, czując tę swobodę w poruszaniu rękami. Na skórze widać już było ślady sznura, ale to nie problem, szybko zejdą. Ważne, że przynajmniej póki co jest bezpieczna, nikt jej nie zaatakuje.
— Laz yer fichat anna tat Meereen? Ven anha ast, anha tikh erjo yer sanekh. — zapytała, z nową nadzieją w głosie. Niestety, ta nadzieja miała zostać szybko zgaszona.
"Możesz mnie zabrać do Meereen? Jak już mówiła, dobrze zapłacę."
— Hash Khal athdrivar, mae Khalessi et ato place elat. — odparł, wracając na swoje miejsce, gdzie wcześniej siedział.
"Kiedy Khal umiera, jego Khaleesi udaje się w tylko jedno miejsce."
Jego żony popatrzyły się na niego, starsza uśmiechnęła się i spojrzała z lekkim szyderstwem na "Daenerys", zanim jej odpowiedziała.
— Vaes Dothrak. Vaiso Dosh Khaleen.
Co? Miała wrócić do Meereen, a nie iść do jakiejś świątyni, gdzie żyją wdowy po Khalach! Czy tak właśnie los każe ją za kłamstwo? Nie zamierza spędzić reszty swoich dni zamknięta w tym miejscu z innymi wdowami. Pisane są jej inne rzeczy, większe rzeczy.
***
Ile czasu już tak szli do tego całego Vaes Dothrak? Przestała już liczyć dni dawno temu, zresztą przez dużą ilość słońca nie potrafiła już tak jasno myśleć. Wiedziała, że są u celu jedynie po dwóch rzeczach: Dwóch ogromnych rumakach przy wejściu do miasta i tym, że sam khal Moro jej to powiedział.
Ciekawe co się dzieje w Meereen... Ile to już minęło, od kiedy była tam wtedy, na arenie? Czy miasto w ogóle jeszcze stoi? Jak radzą sobie Tyrion i Varys? Czy ktoś w ogóle jej szuka? Na pewno... Na pewno Arthur i Daario jej szukają, być może nawet wiedzą, że porwali ją Dothrakowie.
A co z Viserionem? Rhaegalem? Jak tylko wróci, zrzuci z nich kajdany. Zasługują, by w końcu odzyskać wolność.
I wykąpie się. To też zrobi zaraz po tym jak wróci.
— Idde yese, Khaleesi. — rzucił do niej Moro, kiedy stała już przed jakąś wielką chatą. To tu miałaby mieszkać do końca swoich dni?
"Witaj w domu, Khaleesi."
To nie jest jej dom. Jej dom jest za morzem, musi go odbić i dopiero wtedy będzie w stanie żyć w spokoju. W Czerwonej Twierdzy, tam gdzie powinna mieszkać od zawsze.
Wprowadzili ją do tej chaty. Nie przywykła do tego typu "luksusów", ale skoro wytrzymała całą drogę tutaj, to to też wytrzyma tyle, ile będzie musiała. Do środka wpadało mało światła, co było akurat miłą odmianą.
Na środku, podpalając stojące pochodnie, stała najstarsza z kobiet, jej wzrok nawet na chwilę nie opuścił Visenyi. Kazała dothrakom, którzy ją przyprowadzili odejść. Drzwi się za nimi zamknęły i została sama z tymi wszystkimi babami.
Nie łudziła się, że jej sytuacja się jakoś specjalnie poprawiła. Szczególnie, gdy kilka kobiet do niej podeszło i zaczęło zdzierać z niej ubranie. Najpierw zabrały srebrny naszyjnik, a potem zerwały sukienkę. Może i była bardzo brudna i prawdopodobnie całkiem mocno śmierdziała, ale przynajmniej zakrywała jej ciało.
Nie broniła się. Jednak tuż po tym jak została bez odzienia, zakryła się na ile mogła rękami, patrząc z nienawiścią na starszą kobietę. Nie powinna czuć żadnego upokorzenia w tym, że oglądają ją nago, w końcu jest piękną kobietą, ale bez niczego na sobie czuła się... wrażliwa. Bardzo wrażliwa na każdy atak, jaki mógł nadejść.
Na szczęście jakaś młodsza z kobiet podała jej ubranie.
— Rek's vo hash yer trido Khalessi. — powiedziała, szybko naciągając na siebie tę bardzo prostą sukienkę. Chyba było to najgorsze co miała na sobie przez całe życie.
"Tak nie traktuje się Khaleesi."
— Yer hash vo Khaleesi quioro. Yer avvos hash. — odpowiedziała starsza kobieta. — Tat yer tiholat fin mori tikh tat tat yer, hash mori latohi yer hash vo Daenerys Zdevasko? Tat vo dordo me. Anha tih hash mae jato hrazef zhor. Yer zoro pisto, vosma vo allayafi mae.
"Nie jesteś tu khaleesi. Nigdy nie byłaś. Wiesz co ci zrobią, kiedy dowiedzą się, że nie jesteś Daenerys Zrodzoną z Burzy? Nie zaprzeczaj. Widziałam, jak zjada serce konia. Jesteś podobna, ale nie wyglądasz jak ona."
Jej serce przyspieszyło, kiedy zrozumiała, w jakim znalazła się położeniu. Jeśli chce spełnić swoje przeznaczenie, w które tak wierzy, musi szybko wpaść na jakiś pomysł, by ta kobieta jej nie wydała. By żadna z nich jej nie wydała.
— Yer tikh vo astat eyak rek. — odparła pewnie, unosząc nawet przy tym głowę.
"Nie powiesz im tego."
— Hash yer ma ra?
"Jak możesz być tego pewna?"
— Anha tikh seris yer. — gdy oświadczyła, że je uwolni, kobiety zaczęły między sobą szeptać, szczególnie te młode. Widać było to coś, o czym marzyły. Nie mogłaby ich za to winić, niektóre nie wyglądały na starsze niż szesnaście lat, co miały tu robić? Siedzieć i czekać aż się zestarzeją? — Anha tikh vadrivoi jin Khals, trikodos jin khalasar akka yer ei tikh tiho seris tat des.
"Zabiję Khalów, przejmę władzę nad khalasarem, a wy będziecie mogły odejść."
— Yer? Vadrivoi jin Khals? — ta starsza kobieta niemal śmiała jej się w twarz, kwestionując jej zamiary.
Fakt, jeszcze nie wiedziała, jak miałaby tego dokonać, ale na pewno był na to jakiś dobry sposób. Słuchała jednym uchem tego, jak mówiła, że nie są potworami, nie wydadzą jej na pewne cierpienie, zamiast tego pozwolą khalom zdecydować co zrobić z "wdową po Khalu Drogo". Nie chciała słuchać o ich łasce, ale nie mogła być niewdzięczna, w końcu dzięki temu żaden z nich jej nie tknie. Rozglądała się dyskretnie po tym miejscu, zastanawiając się, czy byłaby w stanie je jakoś wykorzystać...
— Tikh anha tikh jondo doro? — przerwała jej nagle, patrząc w stronę dużych, stojących pochodni.
"Będę sądzona tutaj?"
Otrzymała odpowiedź, która ją usatysfakcjonowała. Być może to czas, by wzięła wszystko w swoje ręce. Żadnych smoków, żadnych żołnierzy czy rycerzy, którzy by za nią walczyli. Sama się ocali.
Jak powiedziała jej kiedyś Missandei: "Dothrakowie podążają za siłą. Jeśli chciałabyś zebrać swój khalasar, musisz udowodnić swoją siłę."
Jest duża szansa, że da radę to zrobić, o ile uda jej się zamknąć wszystkich Khalów w tym miejscu.
***
Tylko więcej i więcej śmierci.
To była pierwsza myśl Robba, kiedy dowiedział się o tym, co zrobili Jonowi i przewijała się przez jego głowę cały czas. To był czas, w którym czuł się podobnie jak po ucieczce z Bliźniaków: załamany, zdradzony, samotny i bez nadziei na lepsze jutro.
Ale to nie był koniec.
Widział w swoim życiu już wiele, ale nigdy... Nigdy coś takiego. Mógł nie lubić Melisandre, ale po tym co zrobiła, nie mógł nie czuć choć odrobiny wdzięczności.
Zresztą wszyscy byli w takim samym szoku co on, chociaż nie kryli radości, że ich przyjaciel, jego brat, żyje. Jedynymi niezadowolonymi byli zdrajcy.
W jego głowie zginęliby tak czy inaczej, zabiłby ich gołymi rękami. Ale nie było takiej konieczności, zostali powieszeni za swoją zdradę.
Zaraz potem zaczęli dyskusję na temat tego, gdzie powinni się udać - jako iż Jon już zdecydował, że nie zostanie dłużej w Nocnej Straży, oddał za nią życie, cały czas walczył, chce odpocząć. Jon chciał pojechać gdzieś na południe, nie zostawać dłużej na Północy, na co Robb niemal od razu zaprotestował.
Nie mogą zostawić swojego domu, swojej historii, swoich ludzi. To jeszcze nie koniec, a - jak to powiedział Davos - póki żyjemy, możemy jeszcze coś zmienić, trzeba to wykorzystać. Według Robba powinni zastanowić się, jak odebrać Winterfell Boltonom, to powinien być ich nadrzędny cel, wrócić do rodzinnego zamku.
Z drugiej strony, rozumiał przyrodniego brata aż za bardzo. Może i on nie zginął, ale był bardzo blisko. Widział, jak jego ludzie umierają, matka, Talisa. Wszyscy. Ale wie też, że nie można się poddać, nieważne co. W końcu trzeba się iść dalej, nawet jeśli nigdy nie zaakceptuje się tego, co się stało.
Kłócili się całkiem długo, przerwał im dopiero krzyk z zewnątrz by otworzyć bramę. Nikt nie wiedział, kto nagle przybył do Czarnego Zamku. Wyszli na zewnątrz, okazało się, że przyjechały trzy osoby, dwie kobiety i jeden mężczyzna.
Jedną osobę on i Jon poznali bardzo szybko. Sansa.
Nic więcej się już nie liczyło. Słowa nie potrafiły wyrazić tego, jak czuło się serce. Zareagowali różnie, poza tym, że oboje w pierwszej chwili byli w szoku, podobnie jak ich siostra. Robb szybko się z tego otrząsnął i zbiegł po schodach, porywając Sansę w ramiona. Łzy spływały po jego policzkach i wsiąkały w jej płaszcz, kiedy się tulili.
— Mówili, że nie żyjesz, jak matka-
— Jesteś cała. Siostrzyczko... — przerwał jej, całując ją gdzieś między włosy. Zaraz potem poczuli kolejną parę ramion, obejmującą ich oboje - to Jon przyłączył się do uścisku.
Nie wie, ile tam stali i się przytulali, ale to nie było ważne. Ważne, że nie byli sami. To naprawdę nie był jeszcze koniec, bynajmniej nie dla nich. Mieli powód by żyć, oboje. Powód, by walczyć. Jeśli nie dla Północy i siebie samych, to dla niej, by mogła wrócić do domu, w końcu poczuć się bezpieczna.
W Winterfell jeszcze zawisną banery Starków.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro