Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział XXVII ''Śmierć ugnie kolano''

Zimno.

To było jej pierwsze odczucie, kiedy doświadczała kolejnego snu.

Nawet bardzo zimno, wszędzie wokół śnieg, mroźny wiatr, który drażnił jej skórę. Nie wiedziała co to za miejsce, więc po prostu szła przed siebie, próbując zrozumieć, o co chodzi. Obok musiała być jakaś woda, słyszała jej delikatny szum.
W końcu trafiła na jakichś ludzi w obdartych ubraniach, wszyscy stali nieruchomo. Gdy bardziej się do nich zbliżyła, na chwilę aż stanęła jak wryta.

Byli martwi. Poranieni, czasem bez jakiejś kończyny, wychudzeni, czasem nawet bez skóry. Jedyne co wszyscy mieli takie samo, to intensywne, niebieskie oczy. Zdawali się jej nie dostrzegać, nawet kiedy przechodziła obok nich, zbliżając się wolnym krokiem do wody. Stanęła nad brzegiem. Uniosła rękę, by osłonić oczy przed wiatrem i dostrzec coś więcej, ale widziała jedynie jakieś łódki w oddali, odpływające coraz dalej.

Przestała tam wyglądać, kiedy usłyszała obok siebie szelest ubrań i skrzypienie śniegu. Spojrzała się tam i jeden z tych... nieumarłych, stojących obok niej uklęknął na jedno kolano. Za nim kolejny, i jeszcze następny. W końcu wszyscy, których miała w zasięgu wzroku klęczeli, jakby oddawali jej hołd.

Jedynie jedna postać pozostała wyprostowana, była inna niż wszystkie. Jej ubranie nie było zepsute, ciału niczego nie brakowało, nie miało żadnych ran ani blizn. Jego skóra wyglądem przywodziła na myśl lód. Miał takie same oczy, jak wszyscy nieumarli.

Ale nie uklęknął.

Patrzył się na nią intensywnie, aż w końcu ruszył w jej stronę, mijając klęczących. Najpierw chciała uciec, pobiec gdzieś daleko, jak najdalej od tej niepokojącej postaci, ale nie ruszyła się z miejsca. Sukienka powiewała jej na wietrze, podobnie jak częściowo rozpuszczone włosy, a ona dalej stała w miejscu.
Postać zatrzymała się tuż przed nią, na tyle blisko, że czuła zimny oddech na swojej twarzy. Sięgała mu wzrostem mniej-więcej do ramienia, więc musiała trochę podnieść głowę, by zmierzył się z jego spojrzeniem.

W jego oczach widziała jedynie złość. Jakąś niewytłumaczalną złość, która być może nie była skierowana wyłącznie do niej, ale do całego jej gatunku, ludzi.

Uniósł dłoń, by dotknąć jej wierzchem jej policzka, ale zatrzymał się tuż przed tym, jak jego lodowata dłoń miała się zetknąć z jej gorącą skórą. Pomimo chłodu panującego na zewnątrz, od niej wciąż biło ciepło, ogień który w niej płonął ani trochę nie przygasnął. I tej postaci zdawało się to nie podobać. Uśmiechnął się tajemniczo, złośliwie, jakby rzucał jej wyzwanie i zabrał powoli rękę.

Mrugnęła oczami, przez ten cholerny wiatr, i w tym samym momencie znowu znalazła się w swojej komnacie w Meereen. Obok niej spokojnie spał Daario, z ręką przerzuconą przez jej talię. Ostrożnie, żeby go nie obudzić, zabrała jego rękę i wstała z łóżka. W Meereen było na tyle ciepło, że nie musiała narzucać na siebie nic poza cienkim szlafrokiem - bo jednak nie chciała wychodzić nago na balkon.

Otworzyła jedne z drzwi i od razu uderzyło w nią świeże, nocne powietrze. Wyszła i oparła się o barierkę, oddychając ciężko. Cały czas czuła na sobie ten wzrok, ten zimny, okrutny wzrok, nawet lekko prześmiewczy. Nie wiedziała kto to był, ale to nie mógł być człowiek. Przyjdzie jej stanąć z nim twarzą w twarz? Kiedy? Gdzie? Kto to jest? Jak go pokonać?
Same pytania, żadnych odpowiedzi.

Wiedziała, że ten sen musi mieć jakieś znaczenie, tylko ona go jeszcze nie poznała. I o co chodzi z tymi martwymi ludźmi, którzy przed nią klękali? Dlaczego? Co powinna z tego wyciągnąć, jaką lekcję?

Myślała o tym, dopóki nie poczuła na plecach krótkich podmuchów wiatru i jakichś skrzeków. Zmarszczyła brwi i odwróciła się. Gdy podniosła wzrok na sam szczyt piramidy, jej oczom ukazały się dwa smoki, obok siebie wyglądały jak yin i yang, cały czarny Drogon i bielutka Maelia.

— Drogon... Maelia... — zaczęła, czując jak łzy napływają jej do oczu. — Jurnegon rȳ aōla... Emā mazverdagon sīr olvie...

"Spójrzcie na siebie... Jak urośliście..."

Nawet mówiła teraz tak, jakby była ich matką. Uśmiechała się, patrząc jak jej pociechy urosły i przyleciały jej się pokazać, po tym jak już od miesięcy nie było od nich żadnych wieści. Siedzieli bardzo blisko siebie, nawet czasem się stykali, szczególnie gdy pochylili się w jej stronę, kiedy wyciągnęła do nich rękę.

Chciała ich przez chwilę poprosić, by nie odlatywali, zostali tu z nią, ale uznała, że gest może znaczyć o wiele więcej, niż jakiekolwiek słowa.
Pragnęła ich dotknąć, pogłaskać, tak jak robiła to kiedyś, kiedy same kładły jej się na kolanach albo ocierały o jej nogi. Jej dłoń już miała zetknąć się z ich łuskami, kiedy Drogon jednak zmienił zdanie i się wyprostował, a zaraz potem w jego ślady poszła Maelia, trochę ocierając się łbem o jego szyję.

Posiedzieli jeszcze przez chwilę na szczycie piramidy, a potem zerwali się niemal równo do lotu, nie dając Visenyi szansy na powiedzenie lub zrobienie czegokolwiek więcej. Zupełnie tak, jakby wyczuły, co zrobiła z Rhaegalem i Viserionem.

Nie mogła nic więcej zrobić, jak bezsilnie za nimi patrzeć, do momentu, aż w końcu znikną za horyzontem.

Nie dawało jej to spokoju, ani to, ani sen. O tym myślała, kiedy następnego dnia siedziała na największej arenie w Meereen, w swojej loży, gdzie daszek chronił ją przed słońcem, a kilku Nieskalanych zagradzało wejścia na ten podest. Póki co miejsce po jej prawej stronie było puste, Hizdahr jeszcze nie przyszedł. Za nią, w niewielkiej odległości stali Daario i Arthur, pilnując jej bezpieczeństwa. Na pierwszy rzut oka było widać, że coś ją trapi, ale żaden z nich nie chciał o to zapytać w obecności drugiego, więc oboje najzwyczajniej w świecie milczeli.

Odchrząknęła i wygładziła swoją śnieżnobiałą sukienkę, widząc, że Hizdahr w końcu raczył się pojawić. Była na tyle długa, że zakrywała buty sięgające jej do połowy łydki i spodnie, które założyła głównie dla swojej wygody - albo raczej komfortu psychicznego - bo wycięcia w sukni sięgały niemal do jej bioder.

— Spóźniłeś się. — powiedziała, kiedy już usiadł na swoim miejscu obok niej, ale nie raczyła obdarować go spojrzeniem.

— Sprawdzałem, czy wszystko jest gotowe. — wyjaśnił, poprawiając swoje ubranie jak tylko usiadł i rzucił w jej stronę lekki uśmiech, ale Visenya spojrzała na niego jedynie kątem oka.

Nie chce tu być, wolałaby zajmować się w tym momencie czymś innym, nie chce patrzeć na to, co będzie się tutaj działo i najchętniej odwołałaby swoją decyzję co do otwarcia aren.
Całe trybuny były zapełnione krzyczącymi z radości zarówno Panami, jak i byłymi Niewolnikami. Co prawda te grupy niezbyt się ze sobą mieszały, ale faktycznie ta "rozrywka" w jakiś sposób ich łączyła.

Co nie znaczy, że nagle zacznie jej się podobać ta "tradycja".

Rzuciła krótkie spojrzenie na ludzi będących tu z nią, na Missandei, która miała najpewniej takie samo zdanie co ona, na swoich obrońców, stojących za nią, nawet na Tyriona i Varysa, którzy mieli swoje miejsce w loży, jako jej doradcy - mimo iż wciąż im nie ufała. Potem już skupiła się na arenie, na którą wyszedł jakiś mężczyzna i uciszył najpierw skandujący tłum, by mógł przemówić i otworzyć rozgrywki.

Powiedział ludziom, że dzięki dobrodziejstwu ich wysokości, a przede wszystkim Królowej, może wszystkich powitać na Wielkich Rozgrywkach.
Cały zebrany tłum ludzi zacząć wiwatować i klaskać.

Niby patrzyła jak wprowadzają dwóch pierwszych zawodników i zapowiadają ich, ale nie słuchała. Jednak usłyszała jak mówią, że walczą i umierają dla jej chwały.

Gdzie w tym chwała? Umieracie po nic, tylko dla chwili uciechy ludzi, których bawi śmierć, ale sami nigdy nie stanęliby do walki.

— Czekają na ciebie. — spojrzała w końcu na Hizdahra i zmarszczyła brwi. Nie wiedziała o co chodzi, kto na nią czeka? Wszyscy się na nią patrzyli, ale nie wiedziała czego oczekują. — Musisz klasnąć.

No tak, w końcu ktoś musi dać sygnał... I akurat ona, bo jest Królową.

Uniosła powoli dłonie, przez chwilę jeszcze rozważając, czy może się z tego wycofać. Otrząsnęła się, przywołała na twarz sztuczny uśmiech i klasnęła. Wszyscy znowu zaczęli wiwatować, a walka mogła się rozpocząć.
Patrzyła jak większy z mężczyzn raz za razem macha wielkim mieczem, czasem uderzając w tarczę swojego przeciwnika, a czasem w ogóle chybiając, bo oponent wykonał unik. Ona miała swoją własną walkę, utrzymać uśmiech na twarzy, chociażby jego cień, by nikt nie widział jak wewnętrznie cierpi.

— Ten, ten mniejszy. Niewątpliwie to na niego powinnaś postawić pieniądze. — odezwał się Daario, pochylając do niej, tak że jego głowa znalazła się między nią a Hizdahrem. Chyba próbował jakoś odciągnąć jej myśli.

— Nie zamierzam obstawiać. — odparła dość sucho.

— Królowie i Królowe nigdy nie obstawiają w rozgrywkach. — dodał Hizdahr. Dobrze, że chociaż tego nikt od niej nie oczekuje. — Może powinieneś pójść znaleźć kogoś, kto to robi.

— Kiedy jeszcze walczyłem na arenach, rzadko kiedy ktoś na mnie stawiał. — Daario odwrócił się od niego znowu do niej. — On też by przeciwko mnie postawił. — wskazał głową na jej małżonka. — Typowy błąd nowicjusza.

— Wiele czasu spędziłem na tych arenach.

— A ile masz doświadczenia w walce? — odparowała komentarz Hizdahra, unosząc brew.

— Mówię tylko, że z mojego doświadczenia jako obserwatora wynika, że więksi o wiele częściej zwyciężają mniejszych, niż odwrotnie.

— To zależy od umiejętności, nie wielkości. I opanowania strachu. — już wolała patrzeć na niego niż na arenę, więc tak właśnie robiła, mimo iż nie miała nic więcej do powiedzenia.

Najważniejsze, to opanować strach, żeby podjąć dobrą decyzję. Momentalnie znowu zaczęła myśleć o śnie, gdzie stanęła oko w oko z tym dziwnym mężczyzną, który nawet nie był człowiekiem. Mogła odwrócić się i uciec, ale została w miejscu, przyjęła wyzwanie.

Ale to głupota czy odwaga, kiedy nie ma się żadnej broni?

— Kiedy tylko wchodziłem na arenę i widziałem, że zawalczę przeciwko takiej bestii... Wiedziałem, że wygraną mam w kieszeni. Mimo iż tłum na trybunach widział we mnie łatwy cel - skórę i kości - dla takiej góry mięśni, to nawet nie zdążyli wyjąć swoich pieniędzy... — wyciągnął swój ulubiony sztylet i zaczął nim kręcić. — ...a już było po tym osiłku. Bo tacy mięśniacy zazwyczaj nie mają nic... — tutaj pokręcił ostrzem i wskazał jego czubkiem na głowę Hizdahra. — ...tutaj. Zawsze byli za wolni, by powstrzymać mój sztylet przed dotarciem do celu. — schował broń i z powrotem zwrócił swoją uwagę całkowicie na Visenyę, uśmiechając się do niej zawadiacko. — Zawsze byłem spokojny, mierząc się z ludźmi większymi ode mnie. Wiedziałem, że mogę sobie odpocząć, zanim trafi się prawdziwe wyzwanie.

Nawet odwzajemniła jego uśmiech, ale zaraz potem ten zszedł z jej twarzy, bo usłyszeli, jak miecz większego mężczyzny odcina głowę tego drugiego. Skrzywiła się, za to Hizdahr miał na twarzy zwycięski uśmieszek, który posłał Daario.

— Nie pochwalacie tego? — tym razem Hizdahr zwrócił się do Tyriona i Varysa.

— Dla mnie zawsze było za dużo śmierci na świecie. Wolałbym ją sobie darować w wolnym czasie. — pierwszy odpowiedział Tyrion.

— Mnie nawet turnieje rycerskie niezbyt bawiły, wolałem gdzie indziej spożytkować ten czas.

Cóż, przynajmniej ta dwójka w pełni podzielała jej zdanie. Może tu faktycznie są po prostu inne standardy i nie pasuje do tego miasta? Nieważne jak się postara, nie zmieni na siłę przyzwyczajeń ludzi, musiałaby wychować całe nowe pokolenie w jej świecie, by podzielali jej zdanie co do tych barbarzyńskich rozgrywek.

A na to zdecydowanie nie ma czasu.

— Na przykład słuchając swoich ptaszków? — nie mogła się powstrzymać przed tym komentarzem w stronę Varysa.

— Na przykład. — odparł, uśmiechając się do niej lekko. Może naprawdę mówił szczerze, że chce jej pomóc? Może jest jakaś prawda w tym, że jedyne czego pragnie, to naprawy świata?

— Ale czy kiedykolwiek ktokolwiek osiągnął coś wielkiego bez zabijania i okrucieństwa? — zapytał Hizdahr, co bądź co bądź, było pytanie prosto w punkt...

Szybko przeleciała wspomnieniami przez całe swoje życie i doszło do wniosku, że nie osiągnęła niczego bez zranienia drugiej osoby. Nawet okrucieństwem można nazwać to, jak wykorzystała Jaimego, by uciec z Królewskiej Przystani. Użyła jego uczuć, udając że je odwzajemnia, a potem perfidnie je odrzuciła.
Nie byłaby tu gdzie jest bez okrucieństwa i zabijania.

— Tak urządziliśmy ten świat. — odpowiedziała mu, patrząc na niego z wyzwaniem w spojrzeniu. — Ale możemy go zmienić. — mówiła "my", ale oczywiście miała na myśli głównie siebie. Na chwilę zapanowała cisza, zanim zdecydowała, by dodać coś jeszcze. — Trzysta lat temu moi przodkowie podbili Siedem Królestw. Zabili wielu, dopuścili się wielu okrutnych rzeczy, ale zjednoczyli kontynent i ustanowili dynastię, która rządziła przez blisko trzysta lat. Dostrzegasz różnicę między tym a arenami? Gdzie w arenach jest ta "wielkość"?

— To istotna część Meereen. Powołujesz się na swój ród, a wielkość Meereen istniała na długo przed ich wielkością, i będzie istnieć kiedy ty i ja obrócimy się już w pył. — zmierzyła go zimnym spojrzeniem, tak niepasującym do jej oczu, ale jednak trafiającym prosto w duszę. Nie mogła tego pozostawić bez odpowiedzi, musiała jakoś to odeprzeć...

— Mój ojciec by cię polubił. — odezwał się Tyrion. Momentalnie przypomniał sobie o Tywinie i jego mówieniu o tym, jak to jedynie dziedzictwo rodziny się liczy, bo to ono przetrwa. Ludzie będą umierać, a imię pozostanie żywe.

— Co innego podbić królestwa w krwawej wojnie, a co innego bogacić się na niewolnictwie i barbarzyńskich rozrywkach. — odburknęła w końcu. — A pewnego dnia wszystko i tak obróci się w pył. Może to nadejść całkiem niespodziewanie.

— Czy to groźba?

— Z mojego rozkazu nigdy nie zginie nikt niewinny. — powiedziała to bardzo szybko, patrząc tylko na chwilę na arenę, by znowu klasnąć, żeby kolejni wojownicy mogli walczyć, nie zwróciła nawet uwagi na to, że teraz jest ich więcej niż dwójka. — A ci, którzy polegną, polegną w imię wyższego celu.

— Ci ludzie też tak myślą. — wskazał na walczących. — Dla nich to jest wyższy cel, szansa na lepszą przyszłość.

— Ich cel nie jest słuszny, to tylko zabawienie publiczności.

— Jedynie to co ty uważasz za wyższy cel może nim być?

Miała ochotę odpowiedzieć "tak", ale ugryzła się w język, bo uświadomiła sobie, jak źle by to zabrzmiało.

— Dobrze powiedziane. Jesteś elokwentnym człowiekiem, a z mojego doświadczenia tacy mają rację równie często, co idioci. — ten komentarz Tyriona wywołał uśmiech na jej twarzy. Może jednak dobrze, że pozwoliła mu zostać? Jest inteligentny, przyda jej się, szczególnie jak już dotrze do Westeros.

Nie odezwała się już ani słowem. Spuściła wzrok na swoje dłonie, oparte na udach. Zaczęła bawić się pierścionkiem na palcu serdecznym, co było dla niej bardziej interesującym zajęciem, niż oglądanie walki.

Tak postrzegają ją inni ludzie? Jako arogancką, uważającą, że wie co jest najlepsze dla każdego? Takie sprawiała wrażenie? Stara się jak może, a niemalże nikt tego nie docenia, wolą narzekać i mówić, jakby to lepiej urządzili albo najlepiej to zostawili wszystko tak jak było.
Tego pokolenia już faktycznie nie dało się już w większości naprawić, trzeba było czekać na kolejnych ludzi, którzy zrozumieją jej wizję, dostrzegą, że jest dobra i zdecydują się według niej żyć. Póki co pozostaje jej pójście na kompromisy albo... Albo nauczenie ich posłuszeństwa drogą okrucieństwa.

Ale do tego nie chce się posuwać.

Zamyślona i zapatrzona w swój pierścień nawet nie zobaczyła, co dzieje się tuż przed nią. Podczas gdy dwóch z trzech pozostałych przy życiu mężczyzn się biło, jeden pozostał z tyłu, kręcąc swoją włócznią. W drugiej ręce ściskał sztylet, gotowy by poderżnąć sobie gardło zaraz po tym, co zrobi.

Wymierzył w lożę, w której siedziała Królowa i rzucił z całej siły, zaraz potem wbijając ostrze sztyletu w gardło. Poświęcił się w imię tego celu, bogowie mu wybaczą.

Visenya poczuła nagłe szarpnięcie, które prawie zrzuciło ją z krzesła. Momentalnie jej serce przyspieszyło, czuła, jak silne ramiona podrywają ją na nogi i trzymają za ramiona.
Najpierw spojrzała na arenę. Widziała jednego wygranego z walki i pięciu poległych, a czego jeden dogorywał z jakimś ostrzem wbitym w gardło. Dopiero potem odwróciła się za siebie i zobaczyła, że włócznia, która minęła ją dzięki ser Arthurowi wbiła się w pierś kogoś z trybun.

I  wtedy zrozumiała co się dzieje. Zrozumiała, gdy zobaczyła, jak z tłumu wyłaniają się osoby w złotych maskach. Dziesiątki... Nie, setki, nawet może tysiące.

— Chrońcie Królową! — krzyknął Daario, ale słyszała to tak, jakby była pod wodą.

To wszystko to zasadzka na nią. Jednak Synowie Harpii się nie wycofali, tylko zbierali siły, czekali na okazję, by ostatecznie uderzyć. I tu zobaczyli tę okazję. Nie mogła przecież zabrać ze sobą wojska na arenę, tylko kilku żołnierzy i swoich osobistych strażników. Nie zawoła większej ilości żołnierzy, bo nie ma jak. Są otoczeni, a wszyscy mają jeden cel: zabić ją.

No dobra, nie tylko ją, bo widziała na własne oczy, jak mordowali wszystkich Panów na trybunach, jakich tylko im się udało. Kilku z nich też rzucało się w jej stronę, ale Nieskalani sobie z nimi poradzili.

— Wasza Miłość! Wasza Miłość! Chodź ze mną, znam wyjście! Znam-! — zaczął krzyczeć Hizdahr, biegnąc w jej stronę, ale wpół kroku zatrzymali go Synowie Harpii i zaczęli wbijać noże raz po raz w jego pierś.

Czyli był niewinny...
Mogła go nie lubić, ale nie podobał jej się widok go umierającego w powiększającej się plamie krwi.

— Chodź. — szarpnięcie za ramiona przywołało ją do rozsądku i ruszyła się w końcu z miejsca. Widziała, że Daario już zeskoczył na arenę i dał jej znak, by też zeskoczyła, on ją złapie.

Nie miała żadnego lepszego wyboru, więc podeszła do brzegu muru i zeskoczyła. Daario złapał ją w talii i postawił gładko na ziemi, zaraz potem łapiąc ją za ramię.

— Tędy, przez wyjścia dla zawodników. — powiedział, ciągnąc ją do najbliższego wejścia. Obejrzała się za siebie, żeby sprawdzić co z jej przyjaciółmi. Wszyscy byli niedaleko za nimi, ale ostatecznie nie miało to znaczenia, bo gdy dobiegli do wejścia, akurat zostało zamknięte z drugiej strony. Czyli już definitywnie byli tu uwięzieni. Przeklął siarczyście, po czym krzyknął: — Na środek!

— Oszalałeś?! — odkrzyknęła, ale trzymał ją zbyt mocno za ramię, by mogła się jakoś bardziej sprzeciwić.

— Masz lepszy pomysł?! — nie, nie miała. — Chrońcie Królową! — krzyknął do wszystkich tych, którzy byli jeszcze przy życiu.

Pobiegli na sam środek areny, gdzie wszyscy zrobili wokół niej okrąg, chroniąc ją. Nawet Missandei stanęła za nią, by patrzeć, czy ktoś nie spróbuje jej zabić rzutem w plecy, jak to było podczas egzekucji Mossadora.
Pobieżnie przeleciała wzrokiem po wszystkich. Każdy był cały, nikogo nie brakowało. To pozwoliło jej odrobinę odetchnąć z ulgą, ale wcale nie poprawiało ich sytuacji.

Byli otoczeni, a Synowie Harpii mieli miażdżącą przewagę liczebną. Żyli jeszcze jedynie dlatego, że bali się zaatakować ich wszyscy na raz i przedrzeć się przez dość luźny kordon utworzony wokół niej.
Było ich coraz więcej, wbiegali wejściami na zawodników. Co jakiś czas któryś z nich próbował się przebić, ale był zabijany przez któregoś z Nieskalanych, Daario albo Arthura. O dziwo nawet Tyrion chwycił za sztylet, nawet Varys, miał coś do obrony.

Valar Morghulis. — usłyszała tuż za sobą szept Missandei.

— Nie umrzemy tu dzisiaj. — odpowiedziała jej pewnie. Jeszcze chwilę temu widziała tę sprawę prosto: Mają przejebane. Ale wystarczyły te dwa słowa, by dodać jej odwagi. Nie mogła tracić ducha, nieważne jak beznadziejna była sytuacja.

Była Królową, ostatnią ze swego rodu, krwią Starej Valyrii, była smokiem, prawowitą dziedziczką Żelaznego Tronu. Jeśli ktoś ma mieć niemożliwego do złamania ducha, to ona.

Trzeba znacznie więcej niż prosta zasadzka, by ją zabić. Nie zginie tu dzisiaj, wiedziała to. Nie będzie się bać, bo to nie ma sensu. Przed śmiercią musi się jeszcze zmierzyć z tym lodowym mężczyzną, musi spotkać się z tamtych chłopakiem i oddać mu jego zaponę. Nie umrze tu dzisiaj, nie wie jakim cudem, ale ocaleje.

Nikt z nich tu nie zginie. Nie pozwoli na to.

— Rozumiesz? — wciąż stały plecami do siebie i patrzyły z grozą na kolejny napastników próbujących się przebić. Złapała ją za rękę. — Pisane nam są wielkie rzeczy, nie bycie zarżniętym jak świnie.

Powoli jej oddech się uspokajał. Serce nie biło już tak szybko jak kilka minut temu, oddech nie był szybki albo urywany, a spokojny, wystarczająco głęboki. Oczy już nie skakały na wszystkie strony, tylko patrzyły na cały obraz rozciągający się przed nimi.

Szybko, wymyśl coś, wymyśl coś...
Nienawidziła czuć się bezbronna, musi być coś, co może zrobić, musi-

Urwała tę myśl. W tym samym momencie wszystko na moment ustało, wzrok każdego skupił się na niebie. Usłyszeli ryki. Nieludzkie ryki.

W blasku płomieni na niebie pojawiły się dwa smoki, te same dwa, które przyleciały do niej w nocy. Przyleciały też teraz, musiały wyczuć, że grozi jej niebezpieczeństwo.
Momentalnie zaczęła się uśmiechać, miała łzy szczęścia w oczach. Czuła, że los naprawdę jest po jej stronie, nie pozwoli jej umrzeć, dopóki nie wypełni swojego celu.

Drogon i Maelia wylądowali blisko siebie, niedaleko od niej. Drogon złapał w zęby mężczyznę, który rzucił się w jej stronę, machając nim i rozrywając finalnie na dwie części. Niektórych już to przestraszyło, a jeszcze więcej zaczęło uciekać, gdy oba smoki zaczęły zionąć ogniem.

Jednak nie wszyscy od razu rzucili się do ucieczki. Niektórych nie wystraszyły nawet smoki, byli tak bardzo oddani swojemu celowi, że gotowi byli za niego zginąć.
Rzucali wszystkimi włóczniami jakie byli w stanie znaleźć w smoki. Visenya cierpiała z każdym kolejnym ostrzem wbijającym się w ciało jej dzieci.

Może nie powinna się martwić, w końcu to śmiercionośne bestie, z ostrymi zębami, szponami, no i ziejące ogniem. Przyleciały by ją uratować.
Ale nie były nieśmiertelne. Wszystko co żyje może zginąć, one też.

— Maelia! Drogon! — krzyknęła na nich.

Szybko podjęła decyzję. Puściła rękę Missandei i wyminęła zajętych walką Arthura i Daario, i podeszła na tyle blisko, by złapać za jedną z włóczni, wystających z ciała smoczycy. Była wbita dość głęboko, ale miała dość siły, by ją wyrwać i odrzucić na bok.
W bólu zwierze ryknęło, a zaraz potem skierowało swój otwarty pysk na nią.

Zmrużyła oczy - nawiasem mówiąc zapach też nie był najlepszy - ale nie ruszyła się o krok, jak podczas konfrontacji z tajemniczym mężczyzną. Nie myślała o tym, co pomyślą sobie o tym inni - pewnie to, że oszalała. Trwało to tylko kilka sekund, biała smoczyca zorientowała się, kto odważył się do niej zbliżyć i przestała ryczeć. Zamiast tego przyjrzała jej się uważnie, jeszcze bardziej zbliżając.

Visenya wyciągnęła rękę i tym razem udało jej się dotknąć łba, delikatnie go głaszcząc. 

Czuła niewytłumaczalną więź z tymi zwierzętami, były częścią jej rodziny, traktowała je jak dzieci. Były czymś więcej niż częścią historii jej rodziny, czymś, co zapewniło Targaryenom tron. Były cudownymi, pięknymi istotami, które były znacznie mądrzejsze niż część ludzi. 
Nigdy nie powinna zamykać Rhaegala i Viseriona. Nie zasługiwali na to.

Nie musi ich kontrolować, nie są niewolnikami. Powinna dołożyć wszelkich starań by pokazać im, co jest złe, zrozumiałyby. Teraz to wie, ile by dała, by wiedzieć to wcześniej.

Jej chwila radości nie trwała długo, bo kolejna włócznia wbiła się w ciało Maeli, na co Drogon od razu zareagował, paląc człowieka, który odważył się to zrobić.

Jest tylko jedna rzecz, którą może zrobić, by się stąd wydostać, by powiadomić wojsko o tym, co się dzieje i opanować sytuację. Nie wyjdzie stąd przez żadne drzwi, musi wylecieć.

Odetchnęła głęboko, podciągnęła sukienkę z przodu, by nie krępowała jej ruchów i zrobiła pierwszy krok. Złapała się jedną ręką za kolce na ogonie, postawiła nogę na nodze białej bestii. Potem puściła już sukienkę, złapała się kolejnego kolca i zrobiła kolejny krok. Z tego miejsca udało jej się wciągnąć na grzbiet, zaprzeć nogami i znaleźć sobie na tyle komfortowe miejsce, by nic się w nią nie wbijało.

Sōvegon.Leć. powiedziała, zaciskając ręce na kolcach tak mocno, że aż pobielały jej knykcie.

Nie czuła się pewnie, czując pod sobą każdy ruch smoka, ale nie było już odwrotu. Musiała się mocno trzymać i mieć nadzieje, że nie spadnie i nie przypłaci tego pomysłu życiem.
Gdy Maelia zaczęła brać rozbieg, by wzbić się w powietrze, Drogon znalazł się zaraz za nią.

Start był najgorszy. Odbicie się od ziemi, przez chwilę myślała, że straci oparcie pod stopami. Potem było już tylko lepiej, jak tylko zaczął się lot. Jedynie przez moment patrzyła w dół, na wszystkich patrzących na nią w szoku, później już tylko skupiała się na tym, co znajdowało się przed nią.
A otwierał się przed nią cały świat. Była w miejscu, gdzie nikt nie mógł jej dogonić, na grzbiecie smoka, obok nich leciał Drogon, cała trójka opuściła arenę.

Teraz była już pewna, została stworzona do wielkich rzeczy. Jej przeznaczeniem jest zmienić ten świat, pozbyć się władców, którzy dręczą własnych poddanych. I zrobi, nieważne jaka będzie cena.

Po ponad stu latach Targaryenowie znowu dosiadali smoków.

Visenya śniła noc wcześniej, o Nocnym Królu i armii nieumarłych, na horyzoncie widząc ludzi uciekających na łodziach.
Robb śnił dzisiaj, stał pośród ludzi, którzy podobnie jak on patrzył na dziewczynę odlatującą na smoku.

Na pieprzonym smoku...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro