Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział XXV ''Zagubienie i podziw''

Odkąd tylko zeszli do katakumb, słychać było łańcuchy sunące po kamiennej posadce. Mimo iż mieli ze sobą pochodnie, to nie rozświetlały one całego pomieszczenia, szczególnie jego głębi. Od czasu kiedy zamknęła tutaj Rhaegala i Viseriona próbowała się do nich zbliżyć kilka razy, bez większego skutku - chociaż już nie próbowali jej zjeść, chyba...
Panowie stali w jednym, rozdzielonym na pół rzędzie i wyglądali na przestraszonych. W końcu kto nie byłby przerażony, mając w perspektywie to, że zaraz może zostać rzucony na pożarcie smokom?

Nyke gīmigon bona Trēsi hen Jazdanī kostagon daor edrīto mijegon dohaeragon hen kostōba se welo. Iksan daor iā dyni, daor cāsto skoros ao pendagon nūmāzma nyke. Iksan helīoro, lo gudio corigon sir, kesan lado zȳhon ābrar. — powiedziała, stojąc pośrodku rzędu Panów.

"Wiem, że Synowie Harpii nie mogliby istnieć bez pomocy potężnych i bogatych. Nie jestem potworem, nieważne co o mnie myślicie. Jeśli winny przyzna się teraz, daruję mu życie."

Liczyła, że taka oferta może skłonić winnego do przyznania się, w końcu zachowałby życie - spędziłby je w więzieniu, ale byłby żywy. Zazwyczaj nawet na tym zależy ludziom.
Ale nie odezwał się nikt, mimo iż bali się tego, co Visenya może dalej zrobić.

Gūrogon iā dekuragon. — kazała im zrobić krok w stronę ciemności, do czego musieli ich zmusić Nieskalani. Jeden z Panów nawet zaczął protestować, ale kiedy poczuł włócznię na plecach, jednak zrobił ten rozkazany krok. — Mēre tolī. — jeszcze jeden krok. — Mirrero, nyke pendagon kostā iōragon hae tolmiot hae gaoman sir. 

"Właściwie, to myślę, że możecie stanąć tak daleko jak ja teraz."

Zrobiła kilka pewnych kroków w stronę ciemności, aż do miejsca gdzie pamiętała, że smoki jeszcze nie są w stanie jej sięgnąć. Ale oni o tym nie wiedzieli i byli przerażeni, zapewne przekonani, że jej nic nie grozi i tylko oni są blisko śmierci.

Kessi ipradagon ao, nyke ȳdra daor sesīr emagon naejot udrāzma zirȳ. — odwróciła się do nich. — Issi sȳz riñar. Pōnta mazverdagon misodōss, yn issi sȳz tolī mirre, daor hae ao. Ao pryjagon aōha oktion. — podeszła bliżej do jednego z Panów, przejeżdżając ręką po jego ramieniu.

"Zjedzą was, nawet nie muszę im tego rozkazywać. Dobre z nich dzieci. Popełniają błędy, ale ostatecznie są dobre, nie tak jak wy. Niszczycie własne miasto."

Īlen sȳz syt ao. Nyke teptan ao tȳne casero, yn ao pykagon ziry isse ñuha laehurlion. Skoros kessa sagon iā qilōnarion syt iā buzdari syt bisa? — jej ręka zsunęła się z ramienia tego mężczyzny, minęło go i wskazała głową żołnierzowi, by został wypchnięty przed szereg. — Morghon.

"Byłam dla was dobra. Dałam wam drugą szansę, a wy splunęliście mi nią w twarz. Jaka byłaby za to kara dla niewolnika? Śmierć."

Nie była pewna tego, co robi. Uważali ją za słabą, więc zapewne chciała w ten sposób im zaprzeczyć, udowodnić, że potrafi być równie okrutna, co oni. 
Ale tym jednym gestem jednocześnie zaprzeczyła swojej sprawiedliwości, o czym zorientowała się dopiero później. Skazała tego człowieka na śmierć bez procesu, jedynie domniemywając, że jest winny. 

Obserwowała - zresztą tak jak inni - jak z ciemności wyłania się pierwszy ze smoków, Rhaegal, i pali klęczącego na ziemi nieszczęśnika. Z jakiegoś powodu nie potrafiła oderwać od tego wzroku, nawet jeśli wiedziała, że to była niesłusznie wymierzona śmierć. Patrzenie, jak krzyczy w płomieniach i jest potem rozrywany przez obie bestie z jednej strony napawała ją strachem, ale z drugiej przyciągało ją to i w jakiś dziwny sposób fascynowało.

Bisa kessa sagon aōha torro lo ao ȳdra daor corigon. — powoli przechadzała się za ich plecami. — Kostagon nyke kessa ilzigon jeme naejot se zaldrīzoti, kostagon nyke kessa pāsagon ao. Yn ñuha patī keliton. Eminna se trusi, iā nyke kessa emagon aōha glaesagon. — zatrzymała się za plecami Hizdahra, który podobnie do większości szeptał coś pod nosem. — Kesā spero bantis kesīr. Nyke redossodo naejot umbagon olīce se henujagon se holdōro belma issi qopsa.

"To będzie wasz grobowiec, jeśli się nie przyznacie. Być może powinnam was wszystkich rzucić już smokom, a być może powinnam wam uwierzyć, gdy zaprzeczacie. Ale moja cierpliwość się skończyła. Dostanę prawdę albo wasze życia. Spędzicie tutaj noc. Radzę trzymać się blisko wejścia i mieć nadzieję, że łańcuchy są dość wytrzymałe."

Zaczęła kierować się w stronę wyjścia, posyłając im ostatni, nieco złośliwy uśmieszek. Wchodziła już po schodach, gdy usłyszała, jak ktoś się jeszcze odzywa.

Valar morghūlis. — był to Hizdahr. Odwróciła się już prawie u szczytu schodów i popatrzyła się na niego przez chwilę, zastanawiając się co odpowiedzieć i czy w ogóle.

Iksan daor iā vali. — odparła z całą pewnością.

"Nie jestem człowiekiem."

Po tych słowach ona, jej żołnierze, Arthur i Daario ich zostawili. Wejście zostało zamknięte i byłaby w stanie dać sobie rękę uciąć, że wszyscy już zdążyli wbiec po schodach i stłoczyć się przy nim.

Wtedy złapały ją wyrzuty, że być może źle postępuje. Chce wymusić na nich wyznanie prawdy, której być może wcale nie znają. Zabiła człowieka, by nastraszyć innych, ale nic to nie dało. Jedyne co, to mogła utwierdzić ich w przekonaniu, że wcale nie jest taka dobra, za jaką się podaje.

Była zła o śmierć ser Barristana, chciała jakoś zemścić się za to i oto do czego to doprowadziło, do niczego dobrego. Powinna nauczyć się lepiej nad sobą panować, jeśli chce w przyszłości władać Siedmioma Królestwami, nie może pozwolić na to, by emocje robiły z niej kogoś, nim nie jest.
Może nie uważać się za zwykłego człowieka, ale ludzkie słabości wciąż jej dotyczą i nie może pozwolić im wygrać, nieważne jak zła byłaby sytuacja i jak bardzo chciałaby dać upust emocjom.

Nie popełnię drugi raz tego samego błędu, obiecuję to sobie.

Może faktycznie są niewinni? Może Panowie z innych podbitych przez nią miast fundują Synów Harpii i to ich powinna oskarżyć? Ale na to też nie ma dowodów i prawdopodobnie szybko takowych nie znajdzie, a obecna sytuacja w Meereen wymaga działania teraz, nie za tydzień, dwa czy jeszcze dłużej.

A ona nie miała już pomysłu, co jeszcze może zrobić...

Musiała się kogoś poradzić. Kogoś, z kim jeszcze o tym nie rozmawiała i pomógłby jej spojrzeć na sytuację z innej perspektywy, znaleźć inne rozwiązanie...
Wiedziała kto może jej w tym pomóc.

Siedziała w swojej komnacie i w samotności czekała, aż Missandei do niej przyjdzie. Kiedy zobaczyła ją w drzwiach od razu wstała i podeszła do niej.

— Dziękuję, że tak szybko przyszłaś. — powiedziała. — Obawiam się, że całe miasto zaczyna rozpadać mi się w rękach.

— Dajesz ludziom to, na co sobie zasłużyli.

— I tylko przyspieszam rozpad wszystkiego. — westchnęła. Nie chciała, by Missandei podnosiła ją na duchu, chciała szczerości, rady. Zdenerwowana sięgnęła po wino i nalała sobie pełen kielich. — Gdy przejęłam miasto, zarówno ser Barristan jak i ser Arthur radzili mi, bym okazała litość, dała wszystkim drugą szansę. Daario natomiast mówi mi, bym wybiła wszystkich Panów, co do jednego, a reszta mieszkańców sobie poradzi. Chcę zapytać... Chcę cię poprosić o radę.

Na chwilę zapadła cisza. Missandei nie spodziewała się, że właśnie po to Królowa ją wezwała. Myślała, że może ma akurat wolną chwilę i chciałaby wrócić do lekcji dothrackiego, bo już całkiem nieźle zaczęło jej iść, ostatnio poruszały nawet kwestię ich kultury.
Ale proszenia o radę... To nie przeszło przez jej myśli.

— Visenyo... Myślę, że nie nadaję się do udzielania rad. — powiedziała powoli, patrząc, jak przyjaciółka upija trochę wina i siada na kanapie.

— Bzdura. Nadajesz się tak dobrze jak każdy, kto ma jakieś doświadczenia. Wiesz czemu tu jestem, co chcę osiągnąć i co się stanie jeśli zawiodę. — podniosła wzrok znad kielicha, w jej oczach widać było smutek i zagubienie. — Chcę poznać twoje spojrzenie na tę sprawę, każda opinia jest cenna.

— Nie potrafię udzielić rad co do rządzenia albo prowadzenia wojen, ale... Mogę ci powiedzieć, co widziałam. — podeszła do Visenyi i usiadła obok niej. — Widziałam, jak słuchasz swoich doradców, jak polegasz na ich doświadczeniu, gdy brak ci własnego, i wybierasz drogi, które ci wskazują. — przerwała na chwilę i złapała ją za rękę. — Ale widziałam też, jak ignorujesz swoich doradców, bo istniał lepszy wybór. Taki, który jedynie ty potrafiłaś dojrzeć.

Vis oddała uścisk dłoni w milczeniu. Kilka rzeczy przeszło jej przez głowę, ale szybko odrzucała je na bok twierdząc, że musi osiągnąć wszystko sama, nie we współpracy z którymkolwiek z Wielkich Rodów Meereen, ale wyglądało na to, że nie ma już wyboru, wszystkie inne rozwiązania zawiodły.

— Uważam, że są niewinni. — przyznała z westchnięciem. — Ostatecznie zarabiają na pracy mieszkańców, po co mieliby ich w ten sposób wybijać? Obawiam się, że to nie ich muszę przeciągać na swoją stronę, a prostych ludzi, którzy trzymają z Synami Harpii. Mają mnie za obcą... — odstawiła do połowy pełny kielich na stolik obok i odwróciła się w pełni do Missandei. — Jeśli uczyniłabym kogoś z Wielkiego Rodu swoim mężem, być może w końcu zaczęliby inaczej na mnie patrzeć. Poprosiłam ser Arthura, by wypuścił ich z katakumb wcześniej i zamknął w lochach, wszyscy tam siedzą, nie wiedzą co z nimi będzie.

— Masz już kandydata?

— Jedynego z nich, którego chociaż trochę znam. — nie chciała wychodzić za mąż. Wolałaby, żeby wszystko pozostało jak jest, żeby była samotną Królową.

Oczywiście nie wykluczała takiej możliwości, że kiedyś się zakocha, zresztą nawet jej serce trochę przyspieszało dla Daario, ale nie była to dla niej głęboka miłość. Lubiła go, przyjemnie spędzała z nim czas, dbała o niego, był dla niej ważny, nie chciała go zostawiać, lecz... To nie było to. Coś mówiło jej, że to nie jest miłość jej życia.

Poza tym wiedziała, że w Westeros prawdopodobnie będzie musiała zawrzeć jakieś sojusze. Jeśli jakimś cudem będzie już wdową, będzie mogła ponownie wyjść za mąż. Jest tylko jeden problem, potrzebowałaby zastrzec sobie, że to ona jest najważniejsza i ewentualne dzieci to po niej odziedziczą nazwisko.
Jeśli będzie mieć jakieś dzieci. Na początku swojego romansu z Daario bała się, że zajdzie w ciążę i będzie musiała zajmować się dzieckiem, ale nic takiego się nie stało. Spodziewałaby się, że przy takiej... ilości wrażeń raczej łatwo będzie o dziecko, a była w błędzie.

I to ją przerażało. Jeśli nie może mieć dzieci, to jej ród skończy się na niej.

— Wygląda na to, że będę musiała pójść na kilka ustępstw by lud Meereen zrozumiał, że szanuję ich i ich tradycje, ale jednocześnie oni muszą szanować moje zasady. — powiedziała jeszcze, wstając ze swojego miejsca i porzucając myśli o swoich możliwościach zajścia w ciążę.

Musiała iść do Hizdahra i oświadczyć mu swoją decyzję, że jednak otworzy areny - oczywiście na pewnych zasadach - i że...
Ugh, zostanie moim mężem... Ale lepiej niech nie liczy na za dużo.

***

— Pomimo tego, że Visenya utrzymuje swoją władzę w Zatoce Niewolniczej, jej przeciwnicy wciąż gromadzą siły. Odmawia wyjazdu, dopóki wolność byłych niewolników nie będzie zapewniona. — Sam przeczytał krótki list, który opisywał obecną sytuację w Essos. — Wydaje się dzielną kobietą.

W Czarnych Zamku po wyjeździe Stannisa Baratheona atmosfera pozostawała napięta.
Jeśli chodzi o Robba, to w końcu sprawy zaczęły mu się układać w głowie i nie myślał już tak dużo o tym, co się stało w Bliźniakach. Teraz jego myśli skupiały się na tym, co zrobić, żeby pozbyć się Boltonów z jego domu - i najlepiej jeszcze postawić się Stannisowi.

Już nieco uważniej niż kiedykolwiek wcześniej słuchał rozmowy, która odbywała się obok niego. Visenya Targaryen. Imię i nazwisko, które ładnie brzmiało, gdy się je wymawiało.

Słyszał o tej dziewczynie, jeszcze zanim zrobiło się o niej głośno w Essos. Zresztą chyba większość Westeros wiedziała o dziewczynie Targaryenów, którą Tywin Lannister trzymał u siebie w twierdzy pod kluczem. Nigdy jej nie widział ani zbytnio się nią nie interesował, ale jakoś radowała go myśl, że utarła nosa Tywinowi, uciekając z Królewskiej Przystani.

Trochę mniej za to cieszyło go to, że niedługo zapewne zwróci swój wzrok na Westeros i postanowi wrócić, i zdobyć tron. Pewnie myśli sobie, że należy jej się z prawa, mimo iż jej dynastia została obalona.

Co nie przeszkadza w tym, żeby zdobyła tron w wojnie.

Bardziej martwi go to, że będzie chciała wszystkich Siedmiu Królestw.
Chociaż... Patrząc na to, jak zachowuje się w Zatoce Niewolniczej, być może nie jest wcale taka zła? Być może udałoby mu się z nią dogadać w jakiś sposób?

I jeszcze druga kwestia... Czy to ona jest dziewczyną z jego snu?

— I jest sama, otoczona, bez rodziny, która mogłaby jej doradzić lub ochronić. — odparł na treść listu Maester Aemon. — Jej ostatni krewny jest tysiące mil od niej, bezużyteczny, umierający.

— Nie mów tak, Maesterze Aemonie. — zwrócił się do niego Sam, składając z powrotem list.

— Targaryen, sam na świecie... to straszna rzecz.

— Na pewno nie jest sama, ktoś musi przy niej być, doradzać. — odezwał się Robb, uśmiechając się słabo. Rzadko się to zdarzało, ale jego usta czasem wykrzywiały się w coś na kształt uśmiechu, nawet nie czuł się już winny, że śmie odczuwać jakąś radość po tym co się stało.

Wtedy do komnaty wszedł Jon, ale zauważyli go dopiero, gdy się odezwał. Na początku poprosił o rozmowę z Aemonem, ale kiedy Robb chciał wstać, położył mu rękę na ramieniu i poprosił, żeby został, że z nim też chce porozmawiać.

— Jak się czujesz? — najpierw zwrócił się do Maestera, zajmując miejsce, na którym wcześniej siedział Sam.

— Tak jak może się czuć stuletni starzec, powoli zamarzam na śmierć.

Fakt, mimo iż raczej był przyzwyczajony do zimna, to nawet on czuł, że przy samym Murze jest zimniej niż w Winterfell. Ale obecnie nie chciałby się chyba znaleźć w innym miejscu, no chyba, że miałby się tam znaleźć wraz z bratem. 

— Potrzebuję rady. — przeszedł do sedna Jon, patrząc to na jednego, to na drugiego. — Jest coś, co chcę zrobić, albo raczej... Muszę. Ale podzielę Nocną Straż. Połowa ludzi mnie znienawidzi jak tylko wydam rozkaz. 

— Połowa ludzi już i tak cię nienawidzi, Lordzie Dowódco. — zauważył Aemon, co swoją drogą miało nawet dość zabawny wydźwięk. — Zrób to.

— Jeszcze nawet nie powiedziałem o co chodzi...

— Wiesz, większość decyzji dzieli ludzi na pół. — odezwał się Robb, wzruszając ramionami. — Bardziej już ludzi nie podzielisz.

Cóż za ironia, zazwyczaj to co jest słuszne dzieli ludzi równie dobrze co złe decyzje.

— Ważne, że ty wiesz, co to. Z odrobiną szczęścia znajdziesz w sobie siłę, by zrobić to, co słuszne. — zapewnił Jona Maester. 

— Nikt jeszcze nie próbował przeprowadzić Dzikich na naszą stronę Muru. A z pewnością żaden Lord Dowódca Nocnej Straży. — zauważył Jon i to tak właściwie go martwiło.

Wiedział, że musi podjąć tę decyzję, jeśli nie chce skazać na śmierć wszystkich ludzi żyjących za murem. Jednocześnie szukał kogoś, kto poprze jego decyzję, żeby nie czuł się jakby był sam przeciwko światu.

W sumie nie będzie pierwszym człowiekiem, którego ludzie znienawidzą za jego wybór, nawet jeśli jest on na korzyść każdego.

— Jeśli zamiast tego masz pozwolić im tam zginąć, to sprawa jest prosta. Ufam ci i pójdę z tobą. — oświadczył Robb, biorąc go pocieszająco za rękę.

Co by się nie działo, są braćmi.
I nie zamierzają się znowu rozdzielać.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro