Rozdział XXIX ''Urodzona w płomieniach''
Siedzenie z tymi wszystkimi kobietami nie należało do najciekawszych zajęć. Powinna teraz być w Meereen i raz na zawsze rozprawić się z Synami Harpii, a nie tkwić tutaj. Chociaż może wyjdzie z tego choć trochę dobrego, jeśli jej plan się powiedzie... Tylko że wciąż nie wie, jak miałaby ich tu zamknąć. To o tym myślała, gdy ta kobieta, która ją tu powitała opowiadała jej o innych.
Między innymi o jakiejś dziewczynie z Lhazareen, którą Khal znalazł po spaleniu jej wioski, jak ukrywała się w studni. Mimowolnie zrobiło jej się przykro, na myśl o dwunastoletniej dziewczynce, która musiała przejść przez coś takiego. Ledwie rok później urodziła dziecka - którego na pewno nie chciała - a że była to dziewczynka, to Khal połamał jej żebra. Zupełnie jakby nic nie znaczyła.
Od razu przypomniały jej się dzieci ukrzyżowane na drodze do Meereen. Ich los był równie potworny, chociaż ciężko stwierdzić kto miał gorzej - ten, którego spotkała w końcu śmierć i spokój, czy ten, który przeżył.
Musiała skończyć z tą niesprawiedliwością.
Nie może posłuchać się tej kobiety, udawać że jest kimś kim nie jest do końca życia i siedzieć w tym miejscu. Jest Królową, nie wdową po jakimś Khalu. Chce czegoś więcej od życia niż doradzania bandzie dzikusów. Musi ich zmienić, zmienić ich barbarzyńskie obyczaje, a to będzie mogła zrobić tylko zostając ich Khaleesi.
W końcu - nie mogąc już wytrzymać - powiedziała, że musi wyjść, wymawiając się potrzebą oddania moczu. Ale nawet tego nie mogła zrobić sama, ta młoda dziewczyna, o której wcześniej rozmawiały miała jej pokazać, gdzie to się robi. Jakby sama nie mogła sobie znaleźć jakiegoś krzaka, gdyby faktycznie potrzebowała...
Wyszły razem z chaty. Visenya przyglądała jej się przez chwilę w milczeniu, oceniając, czy na ile może być wobec niej otwarta. Wyglądała na przestraszoną, niezadowoloną ze swojego życia. Pewnie wciąż rozmyślała co by było, gdyby Dothrakowie nigdy nie napadli na jej wioskę. Niestety, nie odda jej wioski, ale może jej przywrócić wolność wyboru ścieżki swojego życia. Wciąż jest bardzo młoda, może wiele zrobić.
Przypominała jej ją z czasów przed ucieczką z Królewskiej Przystani, załamaną, bez nadziei. Przez to nie mogła nie poczuć do niej sympatii. Uśmiechnęła się więc i odezwała się.
— Anha laz vo stodo eyak zhille neak. — dziewczyna nie popatrzyła się na nią. — Foz chiorisso estoro. — dodała, to już zachęciło dziewczynę do podniesienia głowy i spojrzenia na nią.
"Nie mogłam ich już dłużej znieść."
"Stare kobiety śmierdzą."
— Mori tat estoro. — przyznała jej rację, nawet uśmiechając się delikatnie. Nic w ostatnich dniach, a nawet tygodniach nie ucieszyło jej bardziej niż to, że wywołała uśmiech u tej dziewczyny.
— Hash foz hash yer, hash yeri khal athdrivar? — zapytała Visenya.
"Ile miałaś lat, kiedy twój Khal umarł?"
— Shindosi. — odpowiedziała, znowu na nią zerkając, tym razem na dłużej.
"Szesnaście."
— Mae thirat akka ale neak. — rzuciła to nadzwyczaj lekkim tonem, nawet uśmiechając się zuchwale, przekonana co do swojej racji.
"Żył zdecydowanie za długo."
Ale widziała po dziewczynie, że już swobodniej czuje się w jej towarzystwie. O to chodziło, skoro już musiała to być, to nie chciała być otoczona jedynie przez zrzędliwe, śmierdzące staruchy. No i o ile tylko było to możliwe, to chciała polepszyć życie tej biednej dziewczyny.
— Mori astat quro noreth chiori et zhavvorsi, tor. Ajjin rek tawak? yer zhorre zhavvorsi? — zapytała dziewczyna, gdy już były prawie na miejscu, gdzieś za krzakami, nie tak daleko od chaty. W jej głosie słychać było entuzjazm, jakby w końcu coś ciekawego działo się w jej życiu.
"Mówią, że srebrnowłosa kobieta ma smoki. Czy to prawda? Masz smoki?"
— Sek. Tikh allayafi tat tihat eyak? — odpowiedziała, uśmiechając się i kiwając głową.
"Tak. Chciałabyś je zobaczyć?"
— Anha laz vo. Anha zin Dosh Khaleen, anha tikh leto jin dosi ven jin fih. — tutaj już zniknął ten entuzjazm, a pojawiło się przybicie spowodowane rzeczywistością.
"Nie mogę. Jestem Dosh Khaleen, opuszczę do miejsce jako dym."
— Anha ast anha tikh seris yer ei akka anha tikh. Yer tikh tihat anna zhavvorsi, anha asqoyi. — zapewniła, krótko ściskając jej rękę.
"Powiedziałam, że was uwolnię i to zrobię. Zobaczysz moje smoki, obiecuję."
Chciała usiąść gdzieś za tymi wszystkimi krzakami, porozmawiać z nią tu, gdzie nikt nie będzie im przeszkadzał, ale nie mogła. Stało się coś, czego się nie spodziewała i prawie odskoczyła, zanim rozpoznała twarze.
Daario złapał tę dziewczynę, zasłonił jej usta i przystawił swój nóż do gardła, jak dawno temu Missandei.
— Puść ją! — krzyknęła, ale szybko opanowała ton, w końcu nie chciała nikogo tutaj ściągnąć.
— Musimy uciekać. — naprawdę cieszyła się, widząc po takim czasie znajome twarze, ale nie mogła teraz uciec. Dlatego też wyrwała swoje ramię z delikatnego uścisku ser Arthura, kiedy chciał ją już za sobą pociągnąć.
— Nie. A ty, masz ją puścić. — drugie zdanie skierowała do Daario. Ten nie był do tego zbyt chętny, ale w końcu jej posłuchał. Vis złapała za dłoń dziewczyny i pociągnęła ją za siebie, uspokajając ją, mówiąc kim są ci mężczyźni.
— Baliśmy, że już cię zabili. Albo-
— Skłamałam. — przerwała Daario, patrząc to na jednego, to na drugiego. — Jutro wieczorem Khalowie mają zadecydować, czy mogę zostać Dosh Khaleen, w tej chacie. — wskazała głową na budynek za krzakami, ale nie aż tak daleko za sobą.
W tym momencie ją olśniło. Ona nie jest w stanie zamknąć Khalów w środku, ale oni mogą to zrobić.
— Pomożecie mi. Ale nie w ucieczce, dość tego uciekania. — ponownie spojrzała na chatę, do której zaraz będzie musiała wrócić. — Jutro wieczorem, kiedy już zaczną mnie sądzić, zablokujecie wyjście. — wróciła wzrokiem do nich.
— Zabiją cię. — powiedział od razu Daario. W ten sposób myślała już tygodnie temu, ale jak widać wciąż żyje i ma się dobrze.
— Co planujesz? — nie chciała odpowiadać na to pytanie Arthura, musiałaby im wszystko tłumaczyć, a... A sama nie wiedziała, dlaczego jest jaka jest. Na pewno zaczęliby ją odciągać od tego pomysłu, albo co gorsza uważać, że zwariowała. Na to nie mogła pozwolić. Przekonają się na własne oczy, co to za plan.
— Zaufajcie mi. — powiedziała jedynie te dwa słowa, ale wyrażały one wszystko, co chciała im przekazać, zanim wróci do Dosh Khaleen.
***
Weszła do środka w towarzystwie dwóch Dosh Khaleen - tej starej i tej, z którą wyszła się przewietrzyć - dopiero kiedy jeden z Khali zawołał, że mogą wejść. Wiedziała, że w przeciągu najbliższych kilku minut wszystko się rozstrzygnie, miała nadzieję, że na jej korzyść. Była w stanie w miarę dobrze kontrolować swój stres, bo nie było po niej widać zdenerwowania, na twarzy gościła obojętna mina, która nie zdradzała nic.
Stanęła na środku, tuż przed kamiennym podestem, wokół którego stały cztery pochodnie, jej szansa. Jedyne co musi zrobić, to wejść na ten podest, by nie zdążyli jej dopaść, kiedy już pierwsza pochodnia upadnie.
Zanim którykolwiek się odezwał, długo trwała cisza, podczas której każdy się jej przyglądał. Może i ubranie, które przypominało wór z dziurami na ręce i głowę - może zresztą był to właśnie jakiś worek - nie dodawało jej ani uroku ani wdzięku oraz zupełnie rujnowało jej figurę, ale nie zmieniało tego, że ma swoje fioletowe oczy i srebrne włosy, rozpuszczone przez Dosh Khaleen.
— Kesko akka rass tiro mae? — pierwszy odezwał się ten siedzący po jej prawej, niemal tuż obok ramienia.
"Kogoś w ogóle ona obchodzi?"
— Anha tat. Mae zheanalat. — odpowiedział jeden z siedzących naprzeciwko niej. — Mae ajjin toda horr duro.
"Mnie. Jest śliczna. Jest bledsza niż mleko."
Nie ukrywała swojej pogardy dla tego, jak mówią o niej, jakby jej tu nie było. Ile razy jeszcze w swoim życiu będzie musiała przechodzić przez to, jak ktoś podziwia tylko jej urodę? Zupełnie jakby to była jedyna wartościowa w niej rzecz.
A oni oczywiście są wielkimi Khalami, którzy zniszczyli wiele wiosek i zgwałcili dużo kobiet, ze wszystkich swoich czynów byli dumni, mimo iż nie były one chwalebne. Cóż, niech celebrują czas, który im został.
— Anha zala tat tiholat hash Khaleesi lekhi allayafi. — dorzucił inny, siedzący bardziej po lewo.
"Chcę się dowiedzieć, jak smakuje Khaleesi."
— Akka anha zala tat oro zot mae corozzo tihes hash anha karth mae. — nawet nie patrzyła na nich, nawet już nie czuła tak dużego obrzydzenia, czy to znak, że już nie obchodzi jej co inny o niej myślą czy że uznała jej w swojej głowie za martwych i ich słowa nie mają znaczenia?
"A ja chcę patrzeć na jej fioletowe oczy, kiedy będę ją pieprzyć."
— Mae worr ma Dosh Khaleen. — odezwał się w końcu ten, z którym przyjechała do tego przeklętego miejsca, Khal Moro.
"Należy do Dosh Khaleen."
— Jin Ville Koli ki Yunkai zala mae, lor mae tat eyak, mori ot derrso hrazefo.
"Mądrzy Panowie Yunkai ją chcą, sprzedajmy ją im, oferują dziesięć tysięcy koni."
Nic nie mówiła, jedynie przysłuchiwała się ich rozmowie. Cóż za ironia, kiedy ona oferowała im tysiące koni, została wyśmiana. A teraz dyskutują, czy jest warta więcej, niż dziesięć tysięcy koni. Zdziwiło ją, że Moro stwierdził, że pieprzyć tę ofertę i sam weźmie ich konie, jeśli tego zechce. Nie żeby to miało jakkolwiek polepszyć jego los.
— Korki hash yer doh yer laz bosto anna lorw. — odezwała, zwracając na siebie ich uwagę. Na krótką chwilę zapadła cisza, zanim któryś z nich postanowił ją uciszyć.
"Śmieszne, jak uważacie, że możecie zadecydować o moim losie."
— Chak. Jini Dosh Khaleen Rolo, yer zhorre vo wisse ere kash kisha bosto yer're Dosh Khaleen.
"Cisza. To Świątynia Dosh Khaleen, nie masz tu głosu, dopóki nie zadecydujemy, że jesteś Dosh Khaleen."
Zaśmiała się na te słowa, co zabrzmiało z lekka histerycznie. Spojrzeli się na nią dziwnie, ale nie zwróciła na to uwagi. Westchnęła sobie i ruszyła się w końcu ze swojego miejsca, zaczynając przy tym mówić:
— Toros ishish tikh coshoro rhaeshi ha anna, ven anha ki yol awoq jin havazh, kijinosi portih ki fekh kadah. — powoli stawiała kroki, okrążając kamienne podwyższenie na środku chaty. Niby się rozglądała, ale w rzeczywistości powtarzała sobie w głowie swój plan. — Ki hak anha vos terodoto jin asshekh ki coso, vosma anha ki astad akka ol dohg anh derrso ghado, posto jin sido, posto vordho vorsah... Anha kogho ha adakha, adakha zhokwas. Akka yer, naqis mahrazh, srih yer laz proth anna lowr. Yer hash vo alikh ke karo. — skończyła, wchodząc na podwyższenie. Wyzywające spojrzenie w jej oczach im się nie podobało prawie tak samo jak to, że śmiała nazwać ich słabymi, niegodnymi, i robactwem.
"To mogą być dla mnie obce ziemie, jako iż urodziłam się po drugiej stronie morza, w stolicy Siedmiu Królestw. Oczywiście nie pamiętam tego dnia, ale czytałam i mówiono mi o nim tysiące razy, o oblężeniu, o tańczących wszędzie płomieniach... Przeżyłam po coś, dla większych rzeczy. A wy, słabi i niegodni, myślicie, że możecie zadecydować o moim losie. Jesteście niczym więcej niż robactwem."
Najpierw, po krótkiej chwili ciszy i osłupienia zaczęli się śmiać. Uznali ją za wariatkę - w końcu jaka kobieta śmiałaby tak się do nich odzywać? Mówiła, jakby mogła im realnie zagrozić, w co nie wierzyli. Mieli w sobie za dużo dumy i samouwielbienia, by choćby przeszło im przez głowę, że to ona może okazać się ich katem. Widzieli słabą, głupią, śliczną dziewczynkę.
Nie wiedzieli, że udawała już głupią, by swoim urokiem dostać to czego chce.
Nie wiedzieli, że już wielokrotnie wykorzystała to, że inni jej nie doceniają.
Nie wiedzieli, że ta kobieta była córką księcia i księżniczki.
Nie wiedzieli, że prowadziła armię, rządziła miastem.
Nie wiedzieli, że miała smoki, którym już rzuciła człowieka na pożarcie, że dosiadała tych bestii.
A co najważniejsze, nie wiedzieli, że ta dziewczynka jest tym, o kim mówiły kapłanki R'hllora, tym, o czym marzył jej ojciec.
Szkoda, że będą mieli okazję dowiedzieć się jedynie o tej ostatniej rzeczy.
— Yer toki vih. — Moro podniósł się ze swojego siedzenia mówiąc to, kiedy śmiechy już ucichły. — Vo Dosh Khaleen ha yer. Yer tikh allayafi jin vih, ma kisha tikh sfoss yer ven jin vih.
"Ty głupia kurwo. Nie dla ciebie Dosh Khaleen, zachowujesz się jak kurwa, więc potraktujemy cię jak kurwę."
— Akka yer hash jin drigjo ki jin qos akka yer tikh tikh kasr allayafi ato. — odpowiedziała, patrząc się na nich z politowaniem, jakby naprawdę było jej ich żal. Być może tak nawet było, ale wiedziała, że ci ludzie się nie zmienią, a jedynym sposobem by zdobyła to co chce, jest zabicie ich.
"A wy jesteście chorobą tego świata i zostaniecie potraktowani jak takowa."
Zrobiła dwa kroki do przodu, stając tuż za pochodnią stojącą najbliżej nich. Przyjemne ciepło muskało jej skórę na piersi, ale nie śmiało jej poparzyć.
— Yer hash go yofi fin yer doh yer laz hojir ka, yer. Zdevasko nayat... yer ke vosi! — krzyknął Moro. Reszta Khalów go poparła, chociaż w niektórych parach oczu można było zobaczyć strach.
"Naprawdę jesteś szalona, jeśli myślisz, że możesz nam zagrozić. Ty... Zrodzona z burzy dziewczynko, nic nie znaczysz!"
Nie przejęła się tymi słowami ani trochę. Była w odpowiedniej pozycji, nie zdążą jej powstrzymać. Teraz już tylko musi wywołać pożar i wszystko załatwi się samo. Tak mało a jednocześnie tak dużo. Czuła się jak wtedy, gdy była w Astapor i przemawiała do Nieskalanych, pierwszy raz używając valyriańskiego. Teraz towarzyszyła jej podobna niepewność co do tego, co się zaraz stanie.
W Astapor wystarczyło kilka słów, by Nieskalani na jej rozkaz zaczęli zabijać Panów, a jedno słowo, by smok spalił Kraznysa. Tutaj nie trzeba słów, jedynie jeden gest, by posłać ich na tamten świat, by patrzeć jak płoną i krzyczą z bólu.
Jednocześnie przerażająca i przyjemna wizja.
— Anha ki vo yol porqo jin vaz, anha tikh, fin anha ki Daenerys. — jej ręce powoli spoczęły na metalowym rancie stojącej pochodni. Wzrok wszystkich momentalnie przeniósł się na jej ręce. Nikt nie był w stanie zrobić czegoś takiego, co ona właśnie robiła. Już nawet nie jej słowa wywoływały ich zdziwienie, a to co robi i co zamierza... — Vosma anha zin Visenya Targaryen, Khaleesi, akka anha ki yol she vorsah.
"Nie urodziłam się w trakcie burzy, byłaby to prawda, gdybym była Daenerys. Ale jestem Visenya Targaryen, Królowa, i urodziłam się w płomieniach."
Razem z ostatnim zdaniem jej wzrok się zmienił, z pełnego politowania w taki, który gdyby mógł, zmroziłby krew w żyłach.
Tuż po tym jak skończyła mówić popchnęła przed siebie pochodnię. Metalowa rzecz uderzyła o ziemię i w ułamku sekundy ogień zaczął się rozprzestrzeniać po całej tej stronie chaty.
Mężczyźni poderwali się na równe nogi i w pierwszym odruchu odsunęli się od ognia. Nikomu nie było w głowie próbowanie powstrzymania jej, każdy z nich w tej chwili martwił się jedynie o własne życie.
Zrobiła krok w bok i przewróciła kolejną pochodnię. Ogień zdążył już dotrzeć do ścian. Praktycznie odciął im drogę ucieczki, ale w panice nie liczyło się dla nich, jakich poparzeń doznają przeskakując przez płomienie, by dostać się na drugą stronę chaty, do wyjścia.
Faktycznie, człowiek spanikowany jest w stanie zrobić naprawdę wiele, poświęcić część zdrowia, byleby uratować życie samo w sobie. Na swój chory sposób było to pouczające, stać tam i patrzeć na to.
Biegli do drzwi w popłochu, niektórzy przewrócili się, bo potknęli się o własne nogi - jeden nawet przewrócił przez to przedostatnią pochodnię - na innych spadła belka z dachu. Na szczęście Daario i Arthurowi jak widać udało się zablokować drzwi, bo Khalowie nie byli w stanie ich otworzyć.
A ona stała i patrzyła. Patrzyła, jak płomienie szaleją, jakby były pełne życia, jak psy spuszczone z łańcucha. Było prawie tak jak wtedy, gdy podpaliła swój pokój i wykluła się Maelia, tylko tym razem nie wywołała pożaru, by dać czemuś życie, tylko by je odebrać, nawet kilka żyć.
Nie dało się odwrócić wzroku, było w tym coś hipnotyzującego, tak jak w katakumbach, gdy smoki najpierw spaliły, a potem zjadły jednego z Panów.
Ogień okalał jej ciało, kiedy stanęła obok ostatniej pochodni. Moro i inni, którzy jeszcze pozostali przy życiu obejrzeli się i spojrzeli na nią. Na jej zwycięski uśmieszek i wzrok, na jej dłoń, spoczywającą lekko na metalu. Na to, że ogień jej nawet nie tknął.
Liczyła na to, że na nią spojrzą, że zobaczy ich przerażone spojrzenie, gdy w końcu zrozumieją swój błąd, pojmą, że to ich koniec. Uśmiechnęła się szerzej, bo dostała co chciała. Dostała ich strach, złość, bezsilność, a zaraz dostanie ich życia.
Jakby od niechcenia popchnęła ostatnią pochodnię, a ta przewracając się rozprzestrzeniła ogień prosto na nich.
Krzyki.
Dużo krzyków.
Zapach palącej się skóry.
A potem cisza. Jedynie trzask płomieni i tego, jak trawią drewno i dach z suchej trawy.
Ogień dotarł do jej ubrań, trawiąc je już doszczętnie, kiedy patrzyła na ich śmierć, a potem jak ich ciała zmieniają się w popiół. Nie czuła nic w związku z tym, że zabiła tych ludzi. Zasłużyli sobie na to, to była ich kara. Jedyne, co gościło w jej sercu, to satysfakcja i duma. Tak jak w Astapor, jak w Yunkai, jak w Meereen, jak na arenie... Za każdym razem, gdy odnosi jakieś zwycięstwo czuje się pewniejsza i coraz bardziej przekonana, że podąża ścieżką swojego przeznaczenia.
W tym momencie nawet nie liczyło się już to, że jest naga. Ominęła belki zagradzające przejście do zawalonego już w tym momencie wyjścia i przez ścianę płomieni zobaczyła, ile ludzi zebrało się wokół chaty - albo raczej tego, co z niej zostało...
Wyszła z morza płomieni bez cienia wstydu, nie próbowała się zasłaniać, pozwoliła, by każdy zobaczył ją taką, jaka jest. Nagą osobę zazwyczaj uznaje się za bezbronną, w końcu nie ma nic, każdy może obejrzeć jej intymne części, marznie na chłodzie i jedyne co może ją ogrzać, to jej własne ręce. Tymczasem jej nikt nie śmiałby nazwać bezbronną, wręcz przeciwnie.
Zebrali się wszyscy z miasta - a przynajmniej na to wyglądało, bo nie była w stanie sięgnąć wzrokiem końca tego tłumu ludzi.
Widząc osobę, która wyszła bez szwanku z ogromnych płomieni dothrakowie zaczęli klękać, jeden po drugim, łącznie ze wszystkimi Dosh Khaleen - nawet tą, która uważała, że Visenya powinna poddać się losowi i mieć nadzieję na łaskawą decyzję Khalów. Wszyscy w zasięgu jej wzroku klęczeli tak mocno pochyleni, że ich głowy dotykały ziemi.
Dopiero po chwili między nimi znaleźli się jeszcze Daario i Arthur. I też uklękli.
Więc to był jej plan...
Jeśli ktoś kiedyś zapyta, czemu podążają za tą kobietą i to w niej pokładają swoje zaufanie, odpowiedzą, że to nie jest po prostu kobieta, tylko osoba, która dokonuje rzeczy niemożliwych.
Tak samo jak niemożliwa jest zmiana świata.
***
Przybyła do Vaes Dothrak na nogach, umęczona, w zniszczonych ubraniach, potargana, brudna. Przyszła przestraszona, że nie znajdzie sposobu, by się uwolnić i uciec. Wyjechała z niego na białym koniu, w pełni sił, w czystych, nowych ubraniach, z naszyjnikiem z pierścieniem, który tygodnie temu zostawiła w trawie, w nadziei, że dzięki temu ją znajdą. Włosy miała ułożone, związane w cztery warkocze przy głowie, a przy karku związane i puszczone luzem srebrne fale. Nie idzie już pomiędzy Dothrakami i ich więźniami, a jedzie z przodu, prowadzi ich, jest ich Khalem - albo raczej Khaleesi.
— Jak daleko jesteśmy od Meereen? — zapytała dość niespodziewanie w trakcie drogi. Nie patrzyła na swoich rozmówców - Arthura i Daario - tylko cały czas gdzieś przed siebie, jakby czegoś wypatrując.
— Tydzień drogi, jak nie więcej. — odparł rycerz, jechał po jej prawej stronie.
Co najmniej tydzień... To długo. Dawno nie było jej w Meereen, powinna wrócić jak najszybciej. Co prawda nie wie co się dzieje obecnie w mieście, ale słyszała od swoich kompanów, że nastroje nie były zbyt dobre odkąd zniknęła oraz - tak jak przewidywała - miasto pozostało pod opieką Missandei, Szarego Robaka, Tyriona i Varysa. Ma nadzieję, że nie zdążyło się jeszcze samo zniszczyć.
— Ilu statków będę potrzebować, by popłynąć z całą armią do Westeros? — zadała kolejne pytanie, tym razem już spoglądając na osobę, która pospieszyła jej z odpowiedzią, a był to Daario.
— Dothrakowie, ich konie, Nieskalani, Drudzy Synowie... Tysiąc, nawet więcej.
Tu zaczynają się problemy... Z tego co pamięta, flota Meereen liczy sobie dziewięćdziesiąt trzy statki. To znaczy, że brakuje jej ponad dziewięćset siedmiu statków, by móc popłynąć do Westeros wraz ze wszystkimi swoimi siłami. Budowa takiej ilości statków pochłonie mnóstwo materiałów, ale przede wszystkim czasu... Musi być jakiś szybszy sposób.
— Ktoś tyle ma? — przypuszczała jaka będzie odpowiedź na to pytanie, ale i tak postanowiła je zadać.
— Nikt.
— Jeszcze. — odpowiedziała Daario bardzo szybko, uśmiechając się przy tym.
— Więc... Wrócimy do Meereen, zbierzemy flotę i popłyniemy do Westeros. Co dalej?
— Podbijemy Siedem Królestw. — wzruszyła ramionami, jakby rozmawiali o czymś prostym jak zaparzenie herbaty, a nie o zdobyciu całego kontynentu. Jednak nie była to chyba odpowiedź jakiej oczekiwał Daario, bo zrobił ręką gest sugerujący pytanie "A później?". — Zdobędę co mi się należy i będę rządzić.
— Wybacz, ale nie stworzono cię, byś siedziała na jakimś krześle w pałacu. — tym razem to ona chciała, by rozwinął swoją myśl i uniosła brew, uśmiechając się lekko. — Jesteś zdobywczynią, wyzwolicielką z okowów, stworzono cię do większych rzeczy. — w tym jednym na pewno się zgadzamy.
— Najpierw musimy wrócić do Meereen. — już miała uciąć tę rozmowę, lecz przypomniała sobie o czymś jeszcze. — Pamiętacie, gdzie znaleźliście ten pierścień? — zapytała, patrząc to na jednego to na drugiego, jedną ręką łapiąc za prowizoryczny naszyjnik na jej szyi.
— Chyba wiem, o co chcesz zapytać. — Arthur pochylił się i otworzył torbę przywiązaną do siodła. W niej była kolejna torba, a w niej dokładnie to, o co jej chodziło: jaja.
Długo zastanawiała się co będzie z tymi trzema jajami. Wyglądało na to, że smoki musiały je zostawić i odlecieć nie tak długo po tym, jak ona została złapana przez Dothraków. Dobrze się stało, że je znaleźli i zabrali, w końcu kto wie, co by się z nimi stało, jakby zostały pozostawione same sobie. A tak być może jest nawet szansa na to, że smoki na dobre powrócą na ten świat.
— Dokładnie to miałam na myśli. — uśmiechnęła się, rzucając jeszcze jedno spojrzenie na jaja, zanim mężczyzna zamknął torbę. Potem znów jej wzrok powędrował daleko przed siebie, aż nagle zatrzymała konia i wszyscy jadący za nią też się zatrzymali. — Spotkamy się w Meereen. — posłała towarzyszom spojrzenie mówiące, żeby poczekali tu przez chwilę, a sama pogoniła konia i zniknęła za zakrętem.
Nie wiedzieli o co chodzi, czemu tak nagle ich zostawiła, ale po tym co się stało postanowili znowu jej zaufać. Kilka minut dłużyło się niezmiernie, tym bardziej, że nie wiedzieli na co czekał. Nikt z całego khalasaru nie wiedział.
Ale kiedy wszyscy usłyszeli ryk, wszystko było już jasne. Cień rzucany przez dwie bestie na chwilę przysłonił im słońce, kiedy leciały nad ich głowami. Każdy podążał wzrokiem za Visenyą, siedzącą na grzbiecie białego smoka, którego łuski w blasku słońca błyszczały błękitem mórz. Maelia przysiadła na szczycie jednej ze skał, podczas gdy Drogon wciąż latał wokół, rycząc co jakiś czas.
— Vi ei dothraki qori shorro Khal togfo Zhey qoy Qoyi, ma mori tikh lajat ma mae, vijazerat mae akka zhitrosi mae athdrivar fin mae athdrivar. — zaczęła krzycząc, by jak najwięcej Dothraków ją usłyszało. — Vosma anha zin vo Khal, anha skohr Khals. Anha tikh vo shorro Qoyi ha sogy, haji ei ki yer hash eyak! — już tu zaczęli krzyczeć, wyrażając w ten sposób swoje poparcie dla niej. —Tikh yer get se fhodro hrazefo akka strat lekk jin ize havazh? Tikh yer zworth anna dozgo she thre gronzi tikko morwi, enduaho dere thre morhi frozi? Hash yer ma anna ajjin akka al? Tikh yer scodo anna Fekh Darlish?!
"Przez całą historię Dothraków każdy Khal wybierał sobie trzech Braci Krwi, aby ci walczyli u jego boku i go strzegli, a także pomścili jego śmierć, jeśli polegnie. Ja nie jestem Khalem, zabiłam Khalów. Nie będę wybierać sobie braci, bo wszyscy nimi dla mnie jesteście! Czy wsiądziecie na drewniane konie i przepłyniecie ze mną przez trującą wodę? Czy zniszczycie moich wrogów w żelaznych szatach, chowających się w swoich kamiennych domach? Czy jesteście ze mną teraz i na zawsze? Czy dacie mi Siedem Królestw?!"
Wszyscy krzyczeli, każdy, kto ją usłyszał. Nie liczyło się, że jest kobietą, tylko to, co sobą reprezentuje, jaką siłę w sobie ma. W końcu to za tym podążają Dothrakowie, a udowodniła im już, że nadaje się na ich przywódcę. Gotowi są pójść za nią wszędzie, gotowi są dla niej zginąć.
Po kilku minutach takich wiwatów, ponownie pochyliła się na grzbiecie Maeli, złapała pewnie za kolce i smoczyca wzbiła się w powietrze, dołączając do krążącego nad ich głowami Drogona.
Cel: Meereen. Tą drogą dostaną się tam w zdecydowanie mniej niż tydzień.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro