Rozdział XXIII ''Odmowa''
Przez większość czasu siedziała jak na szpilkach, zastanawiając się co będzie dalej, czy znajdą winowajców. Bała się, że zaraz usłyszy o kolejnym morderstwie, a wciąż nie będą wiedzieli, kto konkretnie go dokonał. Tak więc gdy usłyszała, że Szary Robak i Daario złapali jednego z Synów Harpii, część stresu z niej opadła. W końcu może dowiedzą się czegoś więcej, o ile mężczyzna będzie odpowiadać na pytania...
Z tego też powodu odbyło się spotkanie przy tym samym stole co zwykle, w jej komnacie. Wszyscy poza nią siedzieli. Nie potrafiłaby usiedzieć w miejscu, nie teraz. Może to dziwnie zabrzmieć, ale musiała rozchodzić swoje stresy.
— Synowie Harpii chcą z powrotem zakuć nas w łańcuchy. Proszę, Wasza Miłość, musisz go zabić. — powiedział Mossador, z charakterystycznym dla ludzi z Essos, którzy nauczyli się powszechnego, akcentem.
Rozumiała co nim kierowała, część niej myślała tak samo, ale wiedziała, że nie może tego zrobić. Jeszcze nie, nie bez procesu. Najpierw, muszą go przesłuchać, udowodnić jego winę, a dopiero wtedy może zostać skazany na śmierć. Tak wygląda prawo, wszystko inne jest zabójstwem.
— Nie mogę. — odparła. — Każdy człowiek zasługuje na proces.
— Może zdradzić jakieś ważne informacje, powinien najpierw zostać dobrze przesłuchany. — zwrócił uwagę ser Barristan.
— Nie zdradzi żadnych ważnych informacji. — odpowiedział mu Daario. — Przesłuchałem go już, nic nie powie.
— I czego się dowiedziałeś? Że jest młody i biedny. Po co miałby walczyć o przywrócenie niewolnictwa? — widać było, że Hizdahr próbuje bronić ludzi swojego stanu, co było zrozumiałe. Jednak podejrzenia Visenyi cały czas padały tylko na nich.
— Ale urodził się wolny. — zwrócił mu uwagę Mossador. Na każdym spotkaniu pokazywał swój żal do Panów i trudno było mu się dziwić, w końcu całe życie spędził w kajdanach... Ale jednocześnie powinien panować nad swoim językiem, teraz już nie ma niewolnictwa, wszyscy zasługuję na drugą szansę, tylko że nie wszyscy chcą z niej skorzystać.
— Płacą mu. — Visenya odezwała się pierwszy raz od dłuższej chwili. — Takie organizacje nie mogą istnieć bez poparcia kogoś silnego i bogatego.
Skąd wiedziała? Tak samo było w Westeros. Tak przecież postępował Tywin Lannister, inni, słabsi robili coś za niego, mieli czasem poczucie, że mają dzięki temu jakąś władzę albo przychylność najgroźniejszego człowieka w królestwie. On płacił im przywilejami albo w złocie i tak to się toczyło. Cały czas.
Zupełnie jakieś koło. Wielkie Rody walczą między sobą, napędzając tym to ogromne koło. Każdy z nich pragnie znaleźć się na szczycie i mieć wszystkich pod sobą, a w efekcie jedynie zabijają siebie i tych, którzy znajdą się na drodze koła.
— Tak, tak! — przyznał jej rację Mossador. — Wielkie rody boją się zrobić coś same, więc płacą biednym, żeby zrobili to za nich. Są ich niewolnikami, niewolnikami ich pieniędzy!
— Skąd możesz to wiedzieć? — zaoponował Hizdahr.
— Wszyscy to wiedzą.
— Ja tego nie wiem, a jestem głową wielkiego rodu. — na chwilę się zatrzymała, słysząc te słowa Hizdahra. Uderzyło w nią zrozumienie, że jego ojciec musiał jednak umrzeć, skoro teraz to on jest głową rodziny. Przez ten jeden moment żałowała, że po przejęciu miasta zamknęła wszystkich w lochach.
— Nie wiemy czego tego mężczyzna się dopuścił. — przerwał im ser Arthur. — Tak jak powiedziała Królowa, potrzebny jest proces. Każdy ma prawo do sprawiedliwego procesu. Trzeba pokazać mieszkańcom Meereen, że prawo funkcjonuje i tyczy się każdego w takim samym stopniu.
— Tak, musisz udowodnić, że jesteś lepsza od tych, którzy rządzili Meereen przed tobą. — poparł przyjaciela ser Barristan.
— Nie wiem skąd pochodzicie, może tam jest inaczej, taką mam nadzieję. — zwróciła swój wzrok na byłego niewolnika. — Ale tutaj, w Meereen, zanim przybyła Visenya Targaryen, byliśmy własnością tych ludzi. Musieliśmy się o nich nauczyć i dostosować, albo zginąć. Nauczyli mnie, czym są: potworami. Łaska, sprawiedliwy proces... To nic dla nich nie znaczy! Rozumieją tylko krew, siłę.
Ogień i krew.
— Chcę być lepsza, nie taka jak oni. — powiedziała cicho Vis, spuszczając na chwilę wzrok. Zastanawiała się, czy chciałaby coś jeszcze powiedzieć, albo czy mają jakąś kwestię do poruszenia. — Dziękuję wam wszystkim za rady. Możecie odejść. — dodała w końcu.
— Wasza Miłość, możemy jeszcze porozmawiać? — zapytał ser Barristan, gdy wszyscy już wstali od stołu i zaczęli wychodzić z komnaty.
— Oczywiście, ser. O czym? — usiadła obok niego przy stole.
— O twojej rodzinie. — zdziwiła się, widać to było po jej wyrazie twarzy. Nie wiedziała, czemu akurat teraz chciał poruszyć ten temat, ale pozwoliła mu mówić. — Byłem w Gwardii Królewskiej Szalonego Króla, podobnie jak ser Arthur-
— Rozmawiałam już z nim o moim ojcu.
— Na pewno znał go lepiej niż ja, nie będę zaprzeczać. Ale ja chciałem pomówić o Szalonym Królu.
Ponownie ją zaskoczył.
Słyszała i czytała wiele historii o Aerysie II, ale nie we wszystkie wierzyła. W końcu jak jakiś człowiek może tak postępować i nikt go nie powstrzyma?
Chociaż teraz, kiedy wie co Panowie robili niewolnikom... Tamte wszystkie opowieści również mogą być prawdą.
— Podobno ludzie wyolbrzymiają te historie.
— Nie, pani. — chciałby, żeby to wszystko nie była prawda, ale świat nie jest taki kolorowy. I uważa, że powinna poznać tę prawdę. Uczyć się na błędach kogoś innego, nie swoich. — Zawsze stałem obok, widziałem wszystko. Nie wyolbrzymiają. Kiedy ludzie zaczęli się sprzeciwiać, niszczył ich miasta i zamki. Mordował synów na oczach ich ojców. Palił ludzi żywcem, używając dzikiego ognia i śmiał się, kiedy krzyczeli. Tak bardzo chciał zgasić opór, że doprowadził do rebelii, która zabiła niemal wszystkich Targaryenów.
— Nie jestem jak on. — powiedziała, przełykając gulę w gardle. Ciężko było jej to sobie wyobrazić, śmianie się na widok krzyczących z bólu, umierających ludzi. Kiedy ona patrzyła na śmierć, czuła najczęściej żal, bo oglądała zabójstwa niewinnych.
Jeśli chodzi o zbrodniarzy, czuła... pustkę. Było w tym pewne poczucie tego, że nastała sprawiedliwość, ale jej twarz nie wyrażała żadnych emocji.
A wtedy przypomniała sobie, jak doprowadziła do śmierci septy, kiedy była dzieckiem.
Nie jestem aż taka niewinna...
— Nie, pani. Dzięki Bogom charakter masz po ojcu. — te słowa nieco ją uspokoiły, po tym jak zalały ją wspomnienia. — Ale musisz znać historię swego rodu. Szalony Król wymierzał swoim wrogom taką karę, na jaką myślał, że zasługiwali. Robiąc to, czuł się potężny, czuł że miał rację. Aż do samego końca.
— Ja wiem, że każdy zasługuje na sprawiedliwy proces. — zaznaczyła, a po chwili uśmiechnęła się do niego delikatnie. — Dziękuję, ser Barristanie. Będę o tym pamiętać, jeśli kiedykolwiek będę się wahać co jest słuszne.
I mam nadzieję, że wybiorę dobrze.
***
Szykowała się do tego, by przeprowadzić proces, ale wtedy nagle dostała wiadomość. Nie nastawiała się na nim dobrego, ale gdy usłyszała od Szarego Robaka co Nieskalani znaleźli w mieście i kto był za to odpowiedzialny...
Ludzie szokowali ją coraz bardziej z dnia na dzień.
Usiadła na swoim miejscu w sali audiencyjnej, a zaraz potem Nieskalani wprowadzili winnego morderstwa tego Syna Harpii, którego niedawno złapali. Mossador.
— Dlaczego to zrobiłeś? — zapytała, z wyraźnym rozczarowaniem na twarzy. Wiedziała, że chłopak ma inne poglądy niż ona, ale nie sądziła, że posunie się do morderstwa.
— Syt ao, Mhysa. — odpowiedział i uklęknął, łańcuch łączący kajdany krępujące jego ręce uderzył o posadzkę. — Ao jeldan Trēsi hen Jazdanī morghe, yn aōha ondos sia letagon. Nyke mazilībagon ao dāez, hae ao gōntan īloma.
"Dla ciebie, matko. Chciałaś pozbyć się Synów Harpii, ale nie mogłaś tego zrobić sama, miałaś związane ręce. Wyzwoliłem cię, jak ty wyzwoliłaś nas."
— Īles iā atori umbagon syt iderenne. Ēdā daor paktot naejot ossēnagon zirȳl. — zaprotestowała. Wiedziała już, że tak czy inaczej musi ponieść karę, żeby w mieście faktycznie była sprawiedliwość i to ona będzie musiała go skazać. Ale przed tym chciała żeby chociaż zrozumiał, że zrobił źle.
"Był więźniem, oczekującym na proces. Nie miałeś prawa go zabić."
— Ziry sagon ossēntan mirre ñuhoso. Ziry enprisā toro lōchi riza bisa oktion apara, tare ūndegon mirre people dāez Se ao udrāzma.
"Zginąłby tak czy inaczej. Wolałby zniszczyć to miasto do cna, niż widzieć wszystkich ludzi wolnych i ciebie u władzy."
Nie wiedziała co na to odpowiedzieć, nie wiedziała jak mogłaby jeszcze wyjaśnić mu, że to co zrobił było złe. Za to słuchała jak mówił, że Panowie dalej są Panami, mieszkają w piramidach i mordują "jej dzieci". Opowiadał, jak Nieskalani przyszli do niewolników z bronią, by mogli zawalczyć o swoją wolność. Mówił, że pierwszy złapał za broń, że pamięta wyraz twarzy swojego ojca gdy zobaczył, jak zabija jego Pana, który wymienił jego syna niemowlaka za psa.
— Ñuha kepa morghūltan dure se vīlībagon. Lo īlon ivestragī Trēsi hen Jazdanī dīnagon hae arlī isse belma, ziry iksos hae ziry dōrī glaestan. — przykro słuchało jej się historii jego życia, ale nie mogła nic z nią zrobić, jedynie pokiwać głową, powspółczuć i iść dalej. Większość ludzi miała ciężkie życie, ale to znaczy, że muszą dopuszczać się zbrodni. Nie o to chodziło w sprawiedliwości. Twoje przeżycia nie mogą cię zawsze usprawiedliwiać.
"Mój ojciec zginął podczas walk. Jeśli pozwolimy Synom Harpii zakuć nas z powrotem w kajdany, to tak jakby nigdy nie żył."
— Kesan daor ivestragī zirȳ gaomagon bona, konir sagon skōro syt nyke umptan isse Meereen. — obiecała. — Ziry daoriot arlinnon se les bona zȳhon ābrar iksin daor aōha naejot gūrogon. Emā naejot sagon qilōnarion.
"Nie pozwolę im na to, dlatego zostałam w Meereen. Ale nie zmienia to faktu, że jego życie nie należało do ciebie i nie miałeś prawa go odebrać. Musisz ponieść karę."
— Mhysa, Iksā se vēttir.
"Matko, to ty stanowisz prawo."
Nie. Nieważne jak bardzo by chciał by tak było, ona nie jest prawem. To że ustaliła prawo w Meereen nie znaczy, że może je teraz zmieniać, kiedy tylko będzie to dla niej wygodne.
— Vēttir iksis vēttir. Ziry apizō naejot ao, nyke se āeksia hae olvie. — przerwała, czując, że głos więźnie jej w gardle. — Se qilōnarion syt ossēnagon iksis morghon.
"Prawo to prawo. Tak samo dotyczy ciebie, mnie i byłych Panów. A karą za morderstwo jest śmierć."
Nic jej na to nie odpowiedział, ale widziała po jego twarzy, że nie tego się spodziewał. Nie krzyczał, o nic nie prosił. Nie spuszczał z niej wzroku, gdy żołnierze podnieśli go z kolan i wyprowadzili z pomieszczenia.
Wiedziała, co musiała zrobić.
Wyszła z piramidy i prości ludzie zebrani na ulicach od razu zaczęli wyciągać ręce w jej stronę i nazywać ją Mhysą. Chciałaby móc się do nich uśmiechnąć, ale miała paskudny nastrój. Patrzyła jedynie przed siebie, idąc do miejsca, przez które przechodziła po zdobyciu miasta.
Stanęła na drewnianym podeście, gdzie zapewne wcześniej stawali Panowie i ogłaszali coś niewolnikom albo i ich zabijali. Raczej skłaniałaby się do tego drugiego.
Chciała zacząć mówić, ale ludzie cały czas krzyczeli w jej stronę i długo nie mogła się w sobie zebrać, by się odezwać i im przerwać. Szczególnie, że miała wrażenie, że po tym co się stanie już nie będą do niej tak dobrze nastawieni. Nieważne, że to jest sprawiedliwość.
— Powinna ściąć mu głowę w Wielkiej Piramidzie i zakończyć sprawę. — usłyszała gdzieś za sobą głos Hizdahra.
— Cały czas jej mówię, by ciebie tak potraktowała. — normalnie uśmiechnęłaby się na taką odpowiedź Daario, ale w tym momencie nie mogła.
Musiała zrobić to publicznie. Ci ludzie musieli zrozumieć czym jest prawo i że obowiązuje każdego, niezależnie od stanu.
— Ao ivestragī nyke ezīmagon aōha oktion kesrio syt nyke kivigon ao dāez se sepār. Iksan jāre naejot gaomagon bona kivio. — po tych słowach żołnierze wprowadzili Mossadora zakutego w kajdany, co wywołało poruszenie wśród byłych niewolników. Zaczęli wołać swojego brata, wyraźnie zaskoczeni, że widzą go w łańcuchach.
"Wpuściliście mnie do swojego miasta, bo obiecałam wam wolność i sprawiedliwość. Zamierzam dotrzymać tej obietnicy."
— Mhysa, nyke epagon ao. Shijetra nyke. — powiedział Mossador, kiedy już Nieskalani zostawili go klęczącego na podeście nieopodal niej. Nawet na chwilę na niego nie spojrzała.
"Matko, błagam. Wybacz mi."
— Iā oktiōno hen Meereen iksin umbagon syt iderenne se bisa vala ossēntan zirȳla. Vēttir vestras, bona qilōnarion iksis morghon. — oświadczyła całkowicie poważnie, praktycznie bez emocji na twarzy.
"Mieszkaniec Meereen czekał na proces, a ten mężczyzna go zabił. Prawo mówi, że karą za to jest śmierć."
Ludzie zaczęli krzyczeć, błagając o łaskę dla niego.
Bardzo chciałaby móc ją okazać, bo wiedziała, że w gruncie rzeczy Mossador jest dobrym człowiekiem. Ale zabił więźnia, nie było to w obronie własnej. Obiecała sprawiedliwość i musi obietnicy dotrzymać. Jeśli teraz okaże łaskę, to w oczach Panów będzie słaba, a byli niewolnicy pomyślą, że są bezkarni. Nie mogła dopuścić do żadnego z tych dwóch.
— Zrób to szybko. — obróciła się nieco w lewo i powiedziała cicho te słowa do ser Arthura. Gdy minął ją za jej plecami, wyciągając miecz, błagania o łaskę stały się jeszcze głośniejsze. — Vēttir apizō tolvys: sodi āeksia, daerēdas buzdaris se nyke. Konir sagon skorkydoso iksi dāez, ondoso issare gīda naejot se vētti.
"Prawo tyczy się każdego: Byłych Panów, wyzwolonych niewolników i mnie. W ten sposób jesteśmy wolni, będąc równymi wobec prawa."
Rzuciła pojedyncze spojrzenie na Mossadora, który z zamkniętymi oczami szeptał coś - prawdopodobnie się modlił. Potem podniosła wzrok na Arthura i tylko krótko skinęła głową.
Jednak nie patrzyła na sam moment ścięcia głowy. Patrzyła wtedy z powrotem przed siebie. Wzdrygnęła się lekko, gdy usłyszała jak ostrze miecza zderza się z szyją chłopaka. Skupiała się jedynie na tym, by utrzymać obojętny wyraz twarzy - w końcu zrobiła to co było trzeba, nie powinno być jej z tym trudno.
Ale tak było. Najpierw obezwładniająca cisza, a potem ludzie zaczęli na nią syczeć, odsuwać się.
Przez krótki moment miała wrażenie, że śni na jawie. Przed oczami miała dwa obrazy: Ten obecny, z Meereen, a zaraz potem migał ten drugi. Stała u szczytu jakichś schodów, a na dole byli ludzie, też coś krzyczeli i podnosili ręce.
Stała, jakby ktoś wbił ją w ziemię.
Nie mogła spostrzec tego, że z tyłu, wśród ludzi stoi ktoś, kto szykuje się, by rzucić nożem w jej plecy.
Obudziła się z tego dziwnego transu dopiero, gdy któryś z ludzi rzucił w nią kamieniem i trafił w udo. Zaskoczona odsunęła się do tyłu i położyła rękę na uderzonym miejscu. Potem zwykli ludzie zaczęli rzucać kamieniami w Panów, w efekcie czego obie grupy rzuciły się na siebie, odgradzane jedynie przez rząd Nieskalanych.
Poczuła gwałtowne szarpnięcie w bok i zaraz potem zobaczyła nóż, który od siły rzutu wbił się w drewniany podest.
— Idź. — nawet nie zorientowała się, kiedy ser Arthur zdążył do niej podbiec, ale najwyraźniej to on ocalił ją przed tajemniczym zabójcą.
Sama nie zdążyła się jeszcze opanować, ale jak złapał ją ręką w talii i pociągnął obok siebie w stronę piramidy, to jej nogi same zaczęły iść. Później już sama dała radę, podciągnęła nieco sukienkę, by móc swobodnie pobiec i tak pod eskortą Nieskalanych - o których tarcze obijały się kamienie rzucane przez ludzi - dotarła bezpiecznie z powrotem do piramidy.
***
— Stannis to skomplikowany człowiek.
Robb już od dłuższego czasu rozmawiał z ser Davosem, którego jedynym celem zdawało się przekonanie go do pomocy Stannisowi.
Po pierwsze, nie chciał tego robić, bo Stannis cały czas próbował zmusić go do przysięgi lojalności.
A po drugie, bo co niby mógłby zrobić? Miał jeździć od jednego Lorda do drugiego, pokazywać się, mówić, że żyje i prosić o ludzi dla Stannisa, bo przysiągł mu Północ?
Brzmiało to komicznie nawet niewypowiedziane na głos.
— Wręcz przeciwnie, wydaje się całkiem prosty. — odparł Robb. — Chce zdobyć tron, który prawnie mu się należy, jako dziedzicowi Roberta i szanuję to. Ale powinien być nieco bardziej otwarty na ewentualne ustępstwa.
Nie miał nic do tego, że Stannis chce zasiąść na Żelaznym Tronie. Proszę bardzo, droga wolna, on nigdy nie myślał o tym tronie. Nawet popierał to, że jest prawowitym dziedzicem, ale są pewne granice, nie pozwoli się wykorzystać. Jego ziemie już zbyt dużo ucierpiały.
Poza tym szczerze wątpił, by Baratheon mógł zdobyć i dać mu Winterfell w zamian za ugięcie kolana. Może i był młody, ale zdążył już poznać wojnę i znał Północ: Stannis nie da rady w stanie, w jakim obecnie jest.
— Chce jedynie tego co najlepsze dla Siedmiu Królestw. — zaznaczył Davos, nie poddając się.
— Nie śmiem twierdzić inaczej.
— Więc czemu tak bardzo się opierasz, by pomóc? — Robb westchnął na te słowa.
— Chciałem pomóc. Nie obchodzi mnie Żelazny Tron, byłem gotów iść na stolicę z Renlym albo Stannisem. Ale twój pan za wszelką cenę chce wszystkich królestw. Rozumiem to, ale niech w takim razie nie wplątuje mnie w swoją wojnę. Tym bardziej teraz, kiedy... — urwał. Nie chciał kończyć tego ostatniego zdania, bo ponownie zdał sobie sprawę w jak beznadziejnej sytuacji się znajduje.
Zapadła między nimi cisza. Chyba Davos czekał czy Robb dokończy to zdanie, a gdy tak się nie stało, odezwał się:
— Przemyśl to jeszcze. Zanim będzie za późno.
Za późno na co?
Chciał o to zapytać, ale Davos zdążył już wstać z krzesła i ruszyć do wyjścia, w drzwiach mijając się z Czerwoną Kapłanką, Melisandre.
Ta kobieta była dziwna, sam nie wiedział co o niej myśleć, ale czuł się nieswojo, kiedy zostali sami w pomieszczeniu.
Niby jedynie radziła Stannisowi, ale jednak w jej obecności było coś... Niepokojącego. Szczególnie, że to podobno ona namąciła Stannisowi w głowie na tyle, by zaczął palić ludzi na stosie.
Kolejny powód, by nie ugiąć przed nim kolana.
— Mogę ci w czymś pomóc, pani? — zapytał z grzeczności, poprawiając się trochę na krześle.
— Pojedź z nami do Winterfell. Nikt nie zna zamku jak ty i twój przyrodni brat, ale on został Lordem Dowódcą Nocnej Straży, więc... — mówiąc, podeszła do niego, blisko. — Ukryte przejścia, słabe punkty. To był kiedyś twój dom. Nie chcesz wygonić szczurów, które się w nim zalęgły?
— Powiedziałem już twojemu królowi, co myślę o tej wyprawie i całej wojnie. — odparł, chociaż w rzeczywistości ostatnio cały czas myślał o tym, jak mógłby odbić zamek i zemścić się na Boltonach.
— Liczy się tylko jedna wojna: Życie przeciwko śmierci. — Ona podchodzi za blisko... — Chodź, pokażę ci za co warto walczyć.
— Wybacz, ale nie wierzę w wizje z płomieni ani w magię. — odpowiedział szybko, odsuwając się na krześle dalej pod ścianę, w miarę jak Melisandre stawiała kolejne kroki.
Było to niewielkie kłamstwo, bo jednak jakaś jego część wierzyła w sen, który wciąż nie zacierał się w jego pamięci. Był przekonany, że los w pewnym momencie popchnie go na spotkanie z właścicielką naszyjnika, a co wtedy? Nie ma pojęcia.
— Żadnych wizji. Żadnej magii. Jedynie życie. — stojąc przed nim rozsunęła na boki swoje ubranie, pokazując mu swoje nagie ciało.
Odwrócił wzrok, chociaż w pierwszej chwili mimowolnie spojrzał na jej piersi.
— Zakryj się. — powiedział cicho. Czuł się bardzo źle z tym, że stawiała go w takiej sytuacji. Praktycznie się nie znali, a ona pokazywała mu się w całości i - najprawdopodobniej - oczekiwała czegoś więcej.
Ujęła jego dłoń i uniosła ją w kierunku jednej ze swoich piersi. Chciał od razu wyrwać rękę z jej uścisku, ale dziwnie przyjemne ciepło jej skóry mu na to nie pozwoliło. Dłoń powoli sunęła w górę jej brzucha, a kiedy dojechała do piersi, Robb gwałtownie ją zabrał.
— Ubierz się. — ponowił swoją prośbę, pozostając z odwróconą twarzą.
— Pan Światła stworzył mężczyzn i kobiety. Dwie połówki jednej, idealnej całości. W naszym połączeniu jest moc, moc tworzenia życia, światła. — mówiła to cicho, niemal szeptała. Było w tym coś bardzo uwodzicielskiego. Nie dziwił się, że Stannis dał się omamić, bo sam przez chwilę chciał jej ulec.
Ale kiedy tylko poczuł jej rękę na swojej koszuli, od razu za nią złapał i powstrzymał, przed rozwiązaniem ubrania. Nie mógł. Nie... Nie chciał. Nie chciał tego robić, nie kochał jej, kochał inną, a ona nie żyje. Nie będzie brukał jej pamięci w ten sposób.
— Nie rób tego. Ubierz się i wyjdź. — odpowiedział tak samo cicho, ale bardzo dosadnie, w końcu wracając do niej spojrzeniem, ale patrzył na jej twarz, nie ciało.
— Nie jesteś bratem z Nocnej Straży, nie składałeś ślubów czystości. — zauważyła. — Wręcz przeciwnie - jesteś królem, potrzebujesz dziedzica.
— Nie mam królestwa. Miałem już żonę, nie chcę innej. Mam rodzeństwo, które po mnie odziedziczy, cokolwiek jeszcze mam.
— Ja jestem jego, a on jest mój. Od tego dnia, aż po kres moich dni. — zacytowała fragment przysięgi małżeńskiej, składanej w obliczu Siedmiu Bogów. — Jej dni się już skończyły, ale twoje wciąż płyną.
— Właśnie, wciąż płyną. Więc należę do niej aż do końca moich dni.
— Martwi nie potrzebują kochanków. — jej dłoń poruszyła się w jego uścisku, a palce musnęły skórę na szyi, zahaczając o jego skórzaną koszulę.
— Wciąż ją kocham. — puścił jej rękę i wstał z krzesła, podchodząc do drzwi. Skoro ona nie chciała wyjść, to on jak najszybciej musi opuścić to pomieszczenie.
Już myślał, że nic więcej od niej usłyszy. Że wyjdzie i przy odrobinie szczęścia już nigdzie nie zobaczy jej czerwonych włosów i sukni, ale zatrzymał go jej głos.
— Piękny naszyjnik. — ręka zastygła mu na klamce i nie mógł się zmusić, by ją nacisnąć. Skąd ona...? — Twoje serce nie jest skute lodem i dobrze o tym wiesz.
Otworzył drzwi i wyszedł, starając się wyrzucić z pamięci to, co się przed chwilą wydarzyło.
Przez jego głowę jednak cały czas przewijało się jedno pytanie: Co chciała osiągnąć?
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro