Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział XXII ''To, czego potrzebuje Siedem Królestw''

Tyrion opierał się o barierkę i popijał wino - zresztą od dłuższego czasu to już robił. Zabił byłą ukochaną, zabił swojego ojca, a teraz może się upijać na śmierć. No chyba, że Varys po tym jak wyciągnął go z więzienia przed egzekucją ze stolicy ma jakieś plany - a tak raczej jest, bo widział, jak się do niego zbliża...

— Eunuch, Pająk, Starszy nad Szeptaczami. — powitał go z tymi słowami, nie odwracając wzroku od pięknych wód morza.

— Karzeł. Pół człowiek. — odparował Varys, na co Tyrion jedynie wzniósł toast. — Są szybsze sposoby na zabicie się.

— Nie dla tchórza.

— Można o tobie powiedzieć wiele, mój przyjacielu, ale na pewno nie jesteś tchórzem. — zapewnił go eunuch, opierając się tyłem o kamienną barierkę. 

— Nie powiedziałeś mi, czemu właściwie mnie uwolniłeś. — zauważył.

— Twój brat mnie o to poprosił. — odparł jakby to była cała prawda, ale Tyrion wiedział, że kryje się za tym coś więcej.

— Mogłeś odmówić.

— Odmówić Królobójcy? Niebezpieczne.

— Nie aż tak, jak uwolnienie mnie. Zaryzykowałeś swoim życiem, pozycją, wszystkim. Dlaczego? Nie jesteśmy rodziną. Nie jesteś mi nic winny.

Naprawdę bardzo chciał zrozumieć jego motyw, zanim upije się tak mocno, że nie będzie w stanie zrozumieć. Wiedział, że Varys nie robi niczego bez powodu, a zwykła prośba Jaimego na pewno by nie wystarczyła, by go przekonać.

Cóż, może groźba by zadziałała...

— Nie zrobiłem tego dla ciebie, tylko dla Siedmiu Królestw. — Varys zwrócił się przodem do pięknego widoku rozpościerającego się przed nimi. Wydawał się przekonany co do swojej racji.

— Pijany karzeł nie zbawi Siedmiu Królestw.

— Nie wierzę w zbawców. — zapewnił, pochylając się niżej nad barierką i opierając się o nią. — Wierzę, że w nadchodzącej wojnie potrzebni będą mądrzy ludzie.

Wojnie? To już jedna się skończyła i zaraz będzie kolejna? Kto będzie w niej walczyć, większość wojsk już nie zdążyła się wykrwawić?

— Poszukaj sobie innego. — rzucił, mimo iż wciąż nie wiedział o jaką wojnę chodzi. — Ja skończyłem już z Westeros, a Westeros skończyło ze mną.

— Masz wiele zalet, ale użalanie się nad sobą nie jest jedną z nich. — Tyrion jedynie przewrócił oczami na to stwierdzenie, mimo iż zdawał sobie sprawę, że było prawdziwe. — Każdy głupiec może się urodzić w potężnej rodzinie i sięgnąć po władzę. Ale zdobycie jej samemu - to wymaga ciężkiej pracy.

— Nie nadaję się do ciężkiej pracy.

— Wręcz przeciwnie. — zapewnił Varys. — Odziedziczyłeś po ojcu talent do polityki, ale jednocześnie masz w sobie współczucie.

— Współczucie? — to słowo w jego ustach brzmiało jak obdarte z całego swojego znaczenia. — Zabiłem swoją kochankę gołymi rękami, a ojca zastrzeliłem z kuszy.

Wciąż wracał myślami do tych dwóch chwil. To, jak Shae kłamała, a potem zobaczył ją w łóżku swego ojca... Musiał to zrobić, nie mógłby po prostu stamtąd wyjść z tą wiedzą.
Ale jak stanął z załadowaną kuszą przed ojcem... Wiedział, że od tego momentu nie było już odwrotu. Mógł go zabić albo zginąć, nigdy ugadywanie się z Tywinem Lannisterem nie kończyło się dobrze, gdyż ten chciał jedynie postawić na swoim. Wygrać, nieważne iloma życiami to przypłaci.

— Nigdy nie powiedziałem, że jesteś idealny. — Varys wzruszył ramionami.

— Czego chcesz? Dokładnie. 

— Pokoju. Dostatku. Królestwa, w którym potężni nie wyzyskują słabych.

— I zamki są zrobione z piernika, a fosy wypełnione są winem. — prychnął Tyrion. Słyszał już wiele utopijnych wizji od wielu ludzi, ale nie spodziewał się ich po Varysie. Myślał, że ten ma dość rozumu, by wiedzieć, że te marzenia są niemożliwe do spełnienia. — Potężni są potężni, bo wyzyskują słabych. Dlatego w ogóle stali się potężni.

— Być może. A być może tak przyzwyczailiśmy się już do tego okropnego świata, że nie widzimy innej drogi? — schodzili na zbyt filozoficzne tory, jak na jego obecny stan... — Gdybyś zasiadł na Żelaznym Tronie, niszczyłbyś własnych poddanych? 

— Nigdy nie zasiądę na Żelaznym Tronie.

— Masz rację. Ale mógłbyś pomóc w tym komuś innemu. — przerwał picie i popatrzył się na Varysa, który wyraźnie miał mu zaraz przedstawić obraz idealnego władcy. — Siedem Królestw potrzebuje kogoś silniejszego niż Tommen, ale łagodniejszego niż Stannis. Monarchy, który będzie potrafił zastraszyć wielkie rody i zainspirować prostych ludzi. Władcy kochanego przez miliony, z potężną armią i odpowiednim nazwiskiem.

To było jeszcze bardziej utopijne.

— Powodzenia w szukaniu go.

Kto powiedział o jakimś "nim"? — Varys się wyprostował, przyciągając tym uwagę Tyriona. — Masz wybór, mój przyjacielu. Możesz zostać tutaj i zapić się na śmierć, albo pojechać ze mną do Meereen i spotkać się z Visenyą Targaryen, i zadecydować czy warto walczyć o ten świat.

— Visenya Targaryen? Ta, Visenya Targaryen? — był wyraźnie zaskoczony.

Pamiętał tę dziewczynę, pamiętał jak ratował ją przed Joffreyem na uroczystym obiedzie z okazji koronacji. Pamiętał dziewczynę młodą, ale już zniszczoną przez życie. Pamiętał noc w trakcie której okazało się, że uciekła, złapali wtedy jedynie jej służącą.

— Odkąd uciekła ze stolicy rozłożyła skrzydła, przyjacielu. Twoja stara przyjaciółka rządzi teraz w Meereen, ma armię Nieskalanych oraz Drugich Synów, a także cztery smoki. Mogłaby już dawno przypłynąć do Westeros, ale jeszcze tego nie zrobiła.

Teraz ta niegdyś przestraszona dziewczynka rządziła miastem i miała duże szanse na zdobycie Żelaznego Tronu.

— Dlatego wierzysz, że może zmienić świat? — zapytał, wciąż nie do końca przekonany.

— Wierzę, że jest ostatnią nadzieją dla Siedmiu Królestw. A z dobrymi doradcami ma szansę odnieść sukces.

— O ile od razu nas nie przegna. — odpowiedział niemal od razu. Miał ochotę powiedzieć, że "o ile od razu nie zetnie nam głów", ale starał się nie być aż takim pesymistą. W końcu on sam nigdy nic jej zrobił, wręcz starał się ją chronić przed psychopatycznymi zapędami Joffreya.

— Jeśli Królowa jest taka, jak ćwierkają moje ptaszki, to najpierw nas wysłucha. Możesz już przygotować sobie przemowę. — Varys nie dzielił pesymistycznych myśli Tyriona. Wierzył, że uda im się dogadać z młodą królową, która w jego oczach miała szansę zmienić świat na lepsze, w końcu już zniosła niewolnictwo w miastach Zatoki Niewolniczej.

— Wolę zapijać się na śmierć w drodze do Meereen. — odparł Tyrion, znowu unosząc kielich do ust. Mimo wszystko zgodził się pojechać z Varysem do Meereen.

A skoro już o Meereen mowa...

— Synowie Harpii? — powtórzyła Visenya, niepewna czy aby na pewno dobrze usłyszała.

Już miała nadzieję, że problemy w Meereen zbliżały się do końca. W końcu udało jej się już dojść do ładu z prawem, utworzyła swoją własną Małą Radę, dzięki której wiedziała czego potrzebuje miasto. Ponadto Rhaegal i Viserion pozostawali zamknięci w katakumbach pod piramidą, więc ludzie byli bezpieczni. O Drogonie i Maeli nie było ani słowa, od kiedy rybacy zauważyli tego pierwszego.

A teraz nagle spadają jej na głowę jacyś Synowie Harpii... Zamordowali jednego z Nieskalanych w domu na jednej z ulic, gdzie urzędują prostytutki.
Słyszała już o nich, ale nigdy wcześniej nikt nie doniósł jej o morderstwie...

— Tak, Wasza Miłość. Zostawili to na ciele. — ser Barristan położył przed nią na stole złotą maskę. Miała rogi i jedynie dwa otwory na oczy.

— Nigdy wcześniej nie zabijali. — przejechała ręką po złotej masce, ale szybko zabrała dłoń.

— To od zawsze była jedynie kwestia czasu. Nie podobają im się twoje rządy i w ten sposób to pokazują.

— To tchórze, którzy boją się przyjść do mnie i porozmawiać albo nawet otwarcie zaatakować. — westchnęła cicho i rzuciła jeszcze jedno spojrzenie na maskę. 

— Zdobywcy zawsze spotykają się z oporem. 

— Ich właśni ludzie ich podbili, ja ich wyzwoliłam. — sprostowała ser Barristana.

Jak pozbyć się tchórzy, którzy chowają się za maskami i atakują tylko samotnych ludzi? Już i tak mnóstwo patroli chodzi po mieście, chciałaby, ale już nie może wysłać więcej Nieskalanych do patrolowania ulic. Musiałoby być ich tylu ilu jest mieszkańców Meereen, jeśli mieliby każdego przypilnować.

Żeby pozbyć się Synów Harpii będą musieli zabić ich przywódców. Ale najpierw trzeba do nich dotrzeć...

Pōnta ȳdra daor ūndegon īlva hae lidōs, Aōha Dārōñe. — przeniosła wzrok z ser Barristana na Mossadora, który był głosem jej ludu. 

"Oni nie widzą w nas ludzi, Wasza Miłość."

Pār emilzi naejot gūrēñagon naejot ūndegon ra lodaor. — odparła z pełnym przekonaniem w głosie.

"Więc będą musieli nauczyć się postrzegać rzeczy inaczej."

— Nieskalany nie walczył po to, by paść ofiarą tchórzów w maskach, tak samo jak ja nie zostałam w Meereen po to, by patrzeć jak to miasto pogrąża się w chaosie. — dodała. Denerwowało ją to. Miała czasem wrażenie, że na miejsce jednego rozwiązanego problemu wskakiwały dwa nowe. — Jak on miał na imię?

— Biały Szczur. — odpowiedział jej Szary Robak.

— Chcę, żeby miał pogrzeb godny bohatera, w Świątyni Łask.

— Synowie Harpii pojmą przesłanie. — Barristan pokiwał głową.

— Będą bardzo źli. — dodał swoje zdanie Mossador.

— Źli łatwiej popełnią błąd. — zauważył ser Arthur.

Póki co to ja jestem bardzo zła...

— Pozbędziemy się ich jedynie poprzez zabicie przywódców. — popatrzyła po wszystkich zgromadzonych w komnacie. — Znajdźcie winnych i przyprowadźcie ich do mnie.

Ten dzień już nie zapowiadał się dobrze i szczerze nie liczyła na szybkie rozwiązanie problemu albo jakieś dobre wiadomości. Spodziewała się raczej większej ilości zmartwień, lecz o dziwo do jej uszu doszła jakaś dobra informacja: Daario i Hizdahr wrócili z Yunkai i właśnie zmierzali na spotkanie z nią.

Czekała już w sali audiencyjnej, nerwowo poruszając nogą. Z pewnością musieli zauważyć, że na ulicach pojawiły się patrole, a nawet bardzo dużo patroli. W sumie jedyni, którzy nie patrolowali ulic to byli ci, którzy pilnowali piramidy, w której mieszkała.

— Wyprawa do Yunkai zakończyła się sukcesem. — zaczął jej zdawać raport Hizdahr. — Mądrzy Panowie z Yunkai przekażą władzę radzie złożonej z byłych niewolników i byłych panów. W najważniejszych kwestiach będziesz decydować ty.

— To dobrze. — wstała, z myślą, że to już wszystko i będzie mogła wrócić do swoich komnat. 

— Wasza Miłość... — zatrzymał ją głos Hizdahra. Westchnęła, ale odwróciła się z powrotem do niego. — Poprosili o pewne ustępstwa. — zmarszczyła brwi, ale nie przerwała mu. — Łatwiej jest władać szczęśliwymi, niż zagniewanymi. — wciąż się nie odezwała, ale przewróciła oczami, nie lubiła jak ktoś krążył tak wokół tematu, próbując ją przekonać jeszcze zanim zada pytanie. — Panowie proszą o pozwolenie na ponowne otwarcie aren.

— Nie.

— Pani... To już nie będzie to samo co wcześniej. Na arenach będą walczyli wolni, ponadto z wyboru, a nie przymusu.

Jakim prawem w ogóle próbował argumentować takie barbarzyńskie tradycje? Powinny zginąć w odmętach historii i nigdy nie wrócić. Nigdy nie zrozumie jak można zabijać dla zabawy, o ile nie jest się psychopatą. Dla niej wszyscy, którzy próbowali usprawiedliwiać tę "tradycję" powinni być obserwowani, tak na wszelki wypadek.

— Nie będą walczyli wcale, bo nie będą umierać dla uciechy innych. Co to w ogóle za rozrywka? Bawi cię patrzenie na czyjąś śmierć?

— Nie pani, ale-

— Już powiedziałam, że się nie zgadzam. — przerwała mu. — Możesz odejść.

— Wyzwoleni sami tego chcą, możesz ich o to zapytać. W ten sposób udowodnisz, że masz szacunek do naszych tradycji-

Otóż nie mam szacunku do tradycji, które nakazują odbieranie życia.

— Ile razy mam ci jeszcze odmówić zanim zrozumiesz...?! — uniosła trochę głos i w komnacie zapanowała cisza. Hizdahr już się nie odezwał, chociaż widać było, że szuka w głowie jakiegoś sposobu, by ją przekonać. — Możesz odejść. — rzuciła już spokojniejszym tonem, ale wciąż było w nim słychać jej gniew.

Minęła go schodząc po schodach, nie przejmując się tym, co jeszcze może mieć jej do powiedzenia.

Wieczorem - jako iż Daario wrócił z wyprawy - nie była już sama w komnacie. Cieszyła się, będąc z nim blisko. Od zawsze brakowało jej ciepła i czułości, a od niego dostała to wszystko. Te chwile były najlepsze, nie przejmowała się niczym, była tylko ona i on, i ich uczucie. Coś, czego do tej pory w życiu nie doświadczyła. Dobrze się czuła będąc w jego ramionach, mimo iż przez głowę wciąż przemykał jej tamten chłopak.
I mimo iż Daario również próbował ją namówić do otwarcia aren.

— Nie zaczynaj nawet ze mną tego tematu, nie otworzę aren. Nieważne co Hizdahr ma mi do powiedzenia, by mnie przekonać. — podniosła się do siadu na łóżku i przeczesała ręką włosy, nieco zmierzwione po ich zabawach.

— A powinnaś. 

— Słucham? — odezwała się dopiero po chwili, bo dosłownie zatkało ją na moment. Powinna? Sugeruje jej, że tak by było najlepiej?

— Powinnaś otworzyć areny. — powtórzył i zaczął nalewać im wino, stojąc przy stoliku obok łóżka. — Moja matka była kurwą, mówiłem ci już. Lubiła pić brandy z gruszek. Z wiekiem coraz mniej pracowała, a coraz więcej piła. — wrócił do łóżka i usiadł obok niej, wkładając jej w rękę kielich i stukając go swoim na toast. — Dlatego sprzedała mnie handlarzowi niewolników z Tolos, gdy miałem dwanaście lat.

— Przykro mi... — tylko tak mogła skomentować jego historię. Myślała, że to ona miała ciężko w dzieciństwie, ale jednak zawsze miała dach nad głową, jedzenie, ubrania... Istnieją tysiące ludzi, którzy mieli gorzej od niej. 

— Dlaczego? Byłem okropnym dzieckiem. — uśmiechnęła się na krótką chwilę. — Może i nie byłem duży, ale za to zwinny. I kochałem walczyć. Sprzedali mnie do Tolos, z stamtąd trafiłem na arenę. Miałem wtedy szesnaście lat.

— Sprzedali cię do niewoli, zmusili do walki na arenie, a ty... Bronisz aren? Mimo tego wszystkiego przez co przeszedłeś? — ona sama w życiu nie broniłaby ludzi, którzy ją skrzywdzili, którzy skrzywdzili jej rodzinę. Nigdy nie podziękowałaby im za to mówiąc, że dzięki nim jest jaka jest i ma przed sobą wyznaczone konkretne cele.

— Jestem tutaj właśnie dzięki tym arenom. Nauczyłem się walczyć jak dothrakowie, norvoskijczykowie i rycerze z Westeros. Byłem sławny, dziesięć tysięcy ludzi skandowało moje imię. Mój pan zarobił na mnie tyle pieniędzy, że postanowił mnie wyzwolić zanim umarł. Dołączyłem do Drugich Synów, a potem poznałem ciebie i jestem teraz tutaj.

Z tej perspektywy być może miało to jakiś sens, ale wciąż ciężko jej było uwierzyć, że podobał mu się los, jaki go spotkać, a nie wolałby dorastać w jakimś spokojnym miejscu bez ciągłego zastanawiania się, ile dni mu jeszcze zostało.

Spuściła wzrok na swoje wino, nie wiedząc zbytnio co mogłaby odpowiedzieć. Przez to wszystko miała teraz tylko mętlik w głowie, a jeszcze dochodziła ta cała sytuacja z Synami Harpii...

— Jesteś Królową. — ujął delikatnie jej podbródek i uniósł, by spojrzała na niego. — Ze strachu ludzie boją się powiedzieć ci prawdę, wszyscy poza mną. Zrobiłaś sobie mnóstwo potężnych wrogów, na pewno nie tylko po tej stronie morza. Jak tylko dostrzegą w tobie jakąś słabość, zaatakują. Pokaż swoją siłę. Tu i teraz, to jedyny sposób.

— Wysłałam Nieskalanych, by patrolowali miasto. Robią to na zmiany, dniem i nocą.

— Nieskalanych może kupić każdy, kto ma wystarczająco pieniędzy. — zauważył. — Nazywają cię matką smoków, a tymczasem te są zamknięte pod piramidą.

— Bo nie jestem w stanie ich kontrolować. — głos jej się załamał, gdy to mówiła. Wciąż czuła łzy cisnące się do oczu, gdy o tym myślała. To biedne dziecko... — Nie chcę, by ktoś znowu pokazał mi zwęglone kości. — podniosła na niego swoje załzawione spojrzenie, ale nie zaczęła jeszcze płakać. — Drogon i Maelia zniknęli, mogą być w pobliżu miasta albo i na drugim końcu kontynentu. Boli mnie to, ale jeśli by wrócili, zamknęłabym ich tak samo jak Viseriona i Rhaegala.

— Królowa smoków bez smoków? To nie jest królowa.

— Lepsza królowa, której smoki spalą wszystkich poddanych? — odparowała, unosząc kielich z winem do ust.

— Są twoją największą siłą. Pokaż ją, pokaż swoją siłę, a nie ukrywasz ją przed światem jak te smoki. Jest w tobie więcej niż widać na pierwszy rzut oka.

***

Spróbowała. W środku nocy zeszła do katakumb i kazała je otworzyć. Nieskalany podał jej pochodnię, by widziała cokolwiek w środku. Przyjęła ją i zaczęła powoli schodzić po schodach. Dźwięk jej obcasów na kamiennych schodach był jedynym odgłosem, który wypełniał pomieszczenie.

— Viserion? Rhaegal? — odezwała się, będąc już na dole. Rozejrzała się, ale nigdzie ich nie widziała. Zrobiła krok w przód i usłyszała łańcuch ciągnięty po podłodze. — Iksan vaoreznun! — krzyknęła, by na pewno ją usłyszeli kroczyła dalej w ciemność, bo pochodnia nie dawała dość światła, by rozświetlić drugi koniec pomieszczenia. — Yn... Ēdan naejot gaomagon ziry!

"Przepraszam! Ale... Musiałam to zrobić!"

Kolejny odgłos łańcucha sunącego po ziemi już ją trochę przestraszył, bo był niebezpiecznie blisko niej.
Nigdy nie bała się swoich smoków, ale w obecnej sytuacji... Obawiała się, co mogą zrobić. W końcu zamknęła je tu, mają prawo być na nią o to złe. Zlikwidowała niewolnictwo, a jednak jej smoki były teraz niewolnikami, zamknięte w katakumbach.

Chciała je zawołać jeszcze raz, ale w tym samym momencie Rhaegal zionął ogniem tuż obok niej, a w błysku światła dostrzegła Viseriona, który niebezpiecznie blisko niej kłapnął zębami. Przestraszona wypuściła pochodnię i wycofała się o kilka kroków.

Gīda, gīda... — wyciągnęła przed siebie ręce, próbując je uspokoić, ale zbliżały się do niej coraz bardziej, to zionąc ogniem, albo kłapiąc na nią.

"Spokojnie, spokojnie..."

W efekcie wycofała się w końcu aż pod same schody, gdzie smoki - przytrzymywane przez łańcuchy - nie mogły jej dosięgnąć. Przerażona nie weszła, a wbiegła po schodach z powrotem na górę i kazała zamknąć wejście, opierając się plecami o ścianę obok, żeby złapać oddech i się uspokoić.

Wygląda na to, że będzie musiała znaleźć siłę w sobie, a nie polegać na innych.

Ale... Czy kiedykolwiek będzie mogła uwolnić swoje dzieci, skoro tak się wobec niej teraz zachowują? Czy da radę się jeszcze do nich zbliżyć? Miała wrażenie, że próbowały ją zabić, a nie tylko przestraszyć... Nie może ich tam wiecznie trzymać, albo raczej nie chce.

Teraz może nie mieć wyboru. I to na własne życzenie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro