Rozdział XXI ''Delikatne serce''
Robb myślał, że nic go już w życiu nie zaskoczy. Wiedział, jaki los potrafi być przewrotny i jak dziwne rzeczy mogą ci się przytrafić - chodziło tu głównie o ten naszyjnik znikąd. Ale nie spodziewał się, że będzie mieć tyle "szczęścia", by trafić na Stannisa Baratheona, szczególnie tutaj, przy samym murze, tuż po obronie zamku.
Wygląda na to, że nie zasługuje na chociaż chwilę spokoju.
Stannisa nigdy wcześniej nie poznał osobiście, ale próbował się z nim dogadywać podczas wojny, ale wzgardził jego pomocą, nazywając go uzurpatorem.
Nie był zbyt zadowolony z tego spotkania, a już w szczególności nie chciał słuchać słów współczucia, co do Krwawych Godów. Rozdrapywał tylko jego rany i w żaden sposób nie zaskarbiał sobie jego sympatii.
Dodatkowo stojąc przed nim, kiedy on siedział sobie wygodnie przy biurku... Czuł się już z góry oceniony i postawiony niżej od niego. Miał ochotę mu powiedzieć, żeby przeszedł do rzeczy i przestał wypowiadać puste słowa współczucia, którym pewnie nawet nie ma na myśli.
— Jeszcze nie jest za późno. — powiedział w końcu, zdawało się, że Stannis w końcu przechodził do sedna. — Uklęknij, przysięgnij mi wierność, a ja zwrócę ci Północ.
Jego duma nie ucierpiała na tyle, by teraz miał się przed nim kajać i paść na kolana. Fakt, chciałby odebrać Północ zdrajcom, którzy podstępem mu ją odebrali, chciałby odbudować zamek, móc ponownie w nim zamieszkać...
Ale jego własne wnętrze się ze sobą kłóciło. Z jednej strony coś mu mówiło, że na to nie zasługuje, że powinien usunąć się w cień i pozwolić zająć się tym komuś innemu... Ale serce błagało, by nie rezygnował tak łatwo, żeby pomścił ludzi, którzy oddali życie, by on ocalał. To tak właściwie trzymało go na nogach i pomagało odciągać myśli od obwiniania się.
Może w końcu serce przemówi do tego głosu, że ta tragedia to już przeszłość i musi iść naprzód, póki jeszcze może, i postarać się naprawić swoje błędy.
— Nie jest twoja, byś mógł nią rozporządzać.— odparł bez zająknięcia. Ktoś by pewnie powiedział, że to niezbyt inteligentne, by mówić tak do kogoś, kto zwie się Królem Siedmiu Królestw i bez problemu mógłby zażądać twojej głowy, ale skoro ludzie północy nie zrezygnowali z niego, to on nie zrezygnuje z nich.
Okrzyknęli go Królem Północy i uratowali, więc musi spłacić dług. Być może dadzą mu na to szansę.
Musi przede wszystkim myśleć o swoich ludziach, a nie o sobie.
— Ale będzie. — odparował, ale nie wyglądał jeszcze na zdenerwowanego. Był bardzo pewny siebie, przekonany o swoim zwycięstwie, nawet jeśli jeszcze go nie osiągnął. — Jak tylko pokonam Boltonów. — no właśnie... "jak tylko", albo raczej "o ile". — I będę potrzebował Namiestnika Północy.
— Ilu masz ludzi? — zapytał Robb, zamiast odpowiedzieć na jego niewypowiedziane wprost żądanie.
— Sześć tysięcy.
— A ilu z nich zginie po drodze? — zapytał, delikatnie unosząc brew. — Ilu najemników cię zostawi, gdy zima zrobi się dla nich zbyt sroga? Nie zostanie ci dość, by zdobyć zamek, a co dopiero całą Północ.
— Lordowie Północy za tobą pójdą. — Robb powstrzymał się przed tym, by westchnął i odwrócić wzrok. Cały czas tylko żąda, a nie ma co dać w zamian. — Znasz taką dziewczynkę, Lyannę Mormont? — Stannis wyjął jakiś zwinięty, niewielki list, na którym chłopak od razu skupił wzrok.
— Znałem jej matkę. — przyznał.
Mimowolnie wrócił myślami do wojny. Znał Maege Mormont, z tego co wiedział, zginęła walcząc za niego podczas wojny. Stannis tylko potwierdził teraz te przypuszczenia...
— Ma dziesięć lat i jest Lady Wyspy Niedźwiedzia. Poprosiłem, by mnie poparła i tak mi odpowiedziała. — podał Starkowi list, by sam go przeczytał.
W liście było napisane:"Niedźwiedzia Wyspa zna tylko Króla Północy, który zwie się Stark."
— To tylko dowodzi tego, że nie ugną przed tobą kolana. — powiedział, wzruszając ramionami i oddając Stannisowi list. — Jeśli przysięgnę ci wierność, wzgardzą mną i poczują się zdradzeni. Wybacz, ale szanuję swoich ludzi bardziej niż ciebie.
Ostatnie zdanie zakuło dumę Stannisa, szczególnie że był przekonany, że w swojej obecnej sytuacji Robb będzie bardziej skory do współpracy. Ale chłopak miał w sobie więcej ducha, niż zakładał.
Czy naprawdę musi zacząć mu grozić, by zrozumiał, że nie jest pozycji do podważania jego decyzji?
— Mógłbym cię po prostu wydać teraz Lannisterom i odwrócić ich uwagę od siebie, wiesz o tym, chłopcze?
— Nie nazywaj mnie chłopcem. — przez całą konwersację Robb ani razu nie zwrócił się do Stannisa tytułem, jaki ten sobie nadał. Zresztą Davos zwrócił mu na początku na to uwagę, ale odbił ją słowami "Królem będzie, gdy zasiądzie na Żelaznym Tronie. Na razie jest tylko prawowitym dziedzicem, z czym w pełni się zgadzam." — Mógłbyś od dawna mieć już Żelazny Tron, gdyby nie twoja duma. Ale wolałeś nazwać mnie uzurpatorem i wzgardzić moim wsparciem, gdy jeszcze miałem za sobą armię. Mogliśmy zniszczyć Lannisterów i miałbyś sześć królestw, a nie masz żadnego.
Stannis chciałby móc jakoś dobrze odpowiedzieć na te słowa i utrzeć Robbowi nos raz a porządnie, ale nie miał na to stwierdzenie żadnego kontrargumentu.
***
Zabawne, że większość czasu jako Królowa Meereen spędzała w sali audiencyjnej, słuchając ludzi.
Dzisiaj miała na sobie lekką, białą suknię z jedwabiu z długimi, szerokimi rękawami i odkrytymi plecami - to ze względu na nie miała zarzuconą równie śnieżnobiałą pelerynę, którą przytrzymywała zapona, której pochodzenia nie znała.
Musiała należeć do tego chłopaka. Zdecydowała się jej nie wyrzucać ani nie chować gdzieś na dnie kufrów, tylko zawsze w jakiś sposób mieć przy sobie, by móc oddać ją właścicielowi, gdy już go spotka.
Kolejny mężczyzna wszedł do sali i po schodach, na miejsce do wytaczania swoich próśb. Missandei po raz kolejny tego dnia ją przedstawiła.
— Kirimvose syt ūndegon nyke, aōha dārōñe. — powiedział, kłaniając się. — Brōzio ñuha iksis Fennesz.
"Dziękuję, że zgodziłaś się mnie wysłuchać, Wasza Miłość. Mam na imię Fennesz"
— Ziry iksos nēso naejot rhaenagon ao. — odparła, uśmiechając się do niego przyjaźnie.
"Miło mi cię poznać."
— Mogę mówić powszechnym, jeśli sobie też życzysz.
Zdziwiło ją, gdy usłyszała, jak używa języka powszechnego. Spodziewała się raczej, że przeprowadzi tę rozmowę po valyriańsku i będzie musiała pilnować swojego akcentu, a tu tak miło ją zaskoczył...
— Świetnie nim mówisz. — przyznała.
— A ty wspaniale mówisz po valyriańsku, pani. Nie spodziewałem się tego po osobie, która przybyła zza morza. — uśmiechnęła się jeszcze szerzej na te słowa Fennesza. Zawsze było jej miło, gdy ktoś doceniał jej valyriański, szczególnie, że lekcje dothrackiego ciężko jej szły, głównie chodziło o wymowę.
— Jaką masz do mnie sprawę? — zapytała, mając w głowie to, że jeszcze jakieś pięćdziesiąt ludzi czeka na wysłuchanie.
— Przez tym jak mnie uwolniłaś, należałem do Pana Mighdala. Uczyłem jego dzieci języków i historii. Wiele razy opowiadałem im o historii twego rodu. Calla ma tylko siedem lat, ale bardzo cię podziwia, chciałaby być taka jak ty. — opowiedział o sobie.
Poczuła radość na to, że jakaś dziewczynka bierze ją za wzór do naśladowania. To tylko oznaczało, że nowe pokolenia mogą zmienić ten świat i uczynić go lepszym miejscem.
— Mam nadzieję, że naprawdę zasługuję na jej podziw. Ale... Czego ode mnie oczekujesz? Co mogę dla ciebie zrobić?
— Kiedy przejęłaś miasto dzieci błagały mnie, bym nie opuszczał ich domu. Ale Pan Mighdal i ja zgodziliśmy się, że muszę to zrobić. Straciłem więc dom. Teraz żyję na ulicy.
Nie zdawała sobie sprawy, że ktoś mógł mieć szczęśliwy dom, a ona mu to odebrała... Ale nie mogła pokazać tego, jak mocno ją to dotknęło.
— Przygotowałam jadłodajnie i baraki dla byłych niewolników, żeby zapewnić im wyżywienie i schronienie. — wyjaśniła. Przy zdobywaniu miasta przemyślała to, że ciężko będzie zmienić system tak, by ludzie znaleźli pracę i mogli zacząć sami na siebie zarabiać, dlatego zorganizowała te miejsca, by do czasu tej zmiany byli niewolnicy nie umarli na ulicach z głodu.
Nie rozumiała więc tego, czemu ten mężczyzna żyje na ulicy.
— Nie chcę cię obrazić, Wasza Miłość... — zaczął, a jej gardło już się ścisnęło. Wiedziała, że nie czekają jej dobre wiadomości. — Poszedłem do jednego z tych miejsc, ale młodzi żerują tam na starych. Zabierają co chcą i biją nas, jeśli się sprzeciwiamy.
Co...? Dlaczego? Dlaczego nie szanują innych, którzy byli ich towarzyszami w niedoli? Gdzie popełniłam błąd?
— Wyślę Nieskalanych do każdego z tych miejsc, by pilnowali porządku. Masz moje słowo, że będzie tam bezpiecznie. — zareagowała w jedyny sposób, w jaki mogła.
Niedługo nie wystarczy jej Nieskalanych do patrolowania piramidy, w której mieszka, jeśli będą potrzebni do pilnowania porządku w każdym zakątku miasta.
— Wierzę ci, pani. Ale kim ja tam będę? Jaki będzie mój cel? U mojego byłego Pana byłem nauczycielem, mogłem przekazywać swoją wiedzę. Miałem miłość i szacunek jego dzieci. Byłem dobrze traktowany, to nie są źli ludzie.
Miał rację. I to było dla niej najgorsze, nie umie zapewnić wszystkim ludziom tego, czego potrzebują. Tak naprawdę, powinna każdy przypadek rozpatrywać osobno, ale to zajmie całe lata. Nie miała pomysłu, jak szybciej mogłaby rozwiązać problemy, jakie prawa powinna wprowadzić.
A w Westeros wcale nie było lepiej. Być może nie było tam niewolnictwa, ale sytuacja była często równie okropna. Jeśli kiedykolwiek uda jej się uporządkować Zatokę Niewolniczą, będzie czekało na nią kolejne ogromne wyzwanie za morzem...
Wyzwanie, na które czuje, że nie jest jeszcze gotowa.
— Chciałbyś tam wrócić? — zapytała, wiedząc już do czego zmierza Fennesz.
— Tak. Chcę cię prosić, byś pozwoliła mi sprzedać się Panu Mighdalowi.
— Sprzedać się? — takiego doboru słów się nie spodziewała... — Nie mieć swoich praw? Znowu do kogoś należeć i być na każde skinienie?
Nie potrafiła tego zrozumieć. Być może gdyby nie wycierpiała tyle pod "opieką" Tywina Lannistera, to też wcale nie chciałaby zmieniać swojego życia i nie widziałaby niczego złego w niewolnictwie.
W końcu punkt widzenia zależy od punktu siedzenia... A ten mężczyzna widocznie miał na tyle dużo szczęścia, że trafił na dobrego człowieka jako swojego Pana.
— Błagam, pani. Młodzi odnajdą się w świecie, który dla nich budujesz, ale my, starzy, nie przystosujemy się do zmian. Chcemy dożyć kresu naszego życia w miejscach, które znamy, wśród ludzi, których znamy. Wielu, którzy czekają na posłuchanie też chce cię o to prosić.
Nie mogła pozostać głucha na jego prośbę ani na prośby wszystkich innych z tym samym problemem. W końcu była tu by im pomóc, a nie zmusić do życia, które byłoby dla nich ciężarem. Byli wolni, decydowali o sobie.
— Niewolnictwo już nie istnieje w Meereen, więc nie mogę ci pozwolić się komuś sprzedać, to niezgodne z prawem. — mina mężczyzny ewidentnie zrzedła, ale ona jeszcze nie skończyła mówić. — Ale jest na to inne rozwiązanie. Możesz zawrzeć ze swoim byłym Panem umowę. Będziesz pracował na określonych warunkach, może być jak wcześniej. Z tym, że zachowasz swoje prawa, w każdym momencie będziesz mógł zrezygnować z pracy i iść gdzie chcesz. Na tym polega wolność. Zgłoś się jutro do Szarego Robaka, pójdę z tobą do Mighdala i spiszecie umowę.
— Dziękuję, Wasza Miłość. Dziękuję, naprawdę. — wyraźnie sprawiła, że ponownie widział cel w swoim życiu. Uśmiechnął się, nawet wydawało jej się, że ma łzy szczęścia w oczach. Ukłonił się i odszedł.
Przed nadejściem kolejnego mieszkańca Meereen zwrócił się do niej ser Barristan:
— Panowie będą to wykorzystywać. Znowu będą mieli niewolników, tylko nie będą ich tak nazywać.
— A co mogę zrobić? — odwróciła się do niego i wzruszyła ramionami. — Muszę pozwolić im pracować, nie jestem w stanie karmić każdego byłego niewolnika w mieście do końca jego dni. — westchnęła. — Powinien być ktoś - nie, nie jedna osoba, co najmniej kilka, które będą kontrolować to, że nikt nie łamie tego, co jest zawarte w umowach o pracę.
— Nowa instytucja? — zapytał ser Arthur, stojący po jej drugiej stronie.
— Tak, złożona z ludzi wykształconych w... Powinniśmy jeszcze ustanowić jakieś prawo określające warunki pracy. — znowu westchnęła, kładąc na chwilę rękę na czole, a potem przeczesując sobie delikatnie - by nie zniszczyć fryzury - włosy. — Przyprowadzisz do mnie jutro tego mężczyznę, z którym tak dobrze mi się rozmawiało o prawie? Azdahra...? Chyba tak się nazywał.
— Możesz stworzyć radę, pani. Będzie w niej przedstawiciel każdego stanu, będzie ci łatwiej dowiedzieć się, czego potrzebuje miasto. — zasugerował Barristan. Ten pomysł jej się spodobał.
— Zajmiemy się tym jutro, przypomnij mi o tym. — odparła, uśmiechając się do niego. Na dźwięk kroków przy wejściu, zwróciła swój wzrok na mężczyznę, który trzymał jakieś zawiniątko w ręku. Jej pierwsza myśl była taka, że smoki znowu zabiły jakieś stado, więc uśmiech zszedł z jej twarzy, ale pokazała mu, by podszedł. — Podejdź, przyjacielu.
Zatrzymał się na schodach i popatrzył to na nią, to na innych stojących przy niej z przestraszonym wzrokiem.
Powiedział coś, co znowu przypominało jej w wymowie wysoki valyriański, ale słowa były inne, więc Missandei zajęła się przekazaniem mu jej słów.
Dopiero jak zapewniła go, że może podejść to to zrobił, zatrzymując się w wyznaczonym do tego miejscu. Zaczął mówić z łzami w oczach, wyraźnie powstrzymywał się od nich już zbyt długo.
— Przyniosłem ci... — zaczęła tłumaczyć Missandei, ale mężczyzna przerwał i nie dokończył tego zdania. — Spadł z nieba. Był czarny. Skrzydlaty cień. — Drogon... — Spadł z nieba i... — miała ochotę powiedzieć jej, by przestała. Już wiedziała, że nie chodzi o stado kóz... Mężczyzna uklęknął na ziemi i rozwinął materiał, ukazując zwęglone kości dziecka. Gwałtownie złapała oddech, zwracając tych uwagę zarówno Missandei jak i swoich rycerzy. — Moja dziewczynka. Moja mała dziewczynka.
Wszyscy byli poruszeni sceną, ale tylko Visenya czuła, że nie powstrzyma łez zbierających się w jej oczach. Missandei spuściła wzrok, ser Arthur i ser Barristan tak samo, chociaż co chwilę zerkali na nią i na to, jak znosi ten widok.
Cały czas tego właśnie się bała, że ktoś pokaże jej kości kogoś zabitego przez któregoś z jej smoków.
Z całych sił starała się nie rozpłakać, tylko siedzieć tak jak powinna to robić Królowa, bez zbędnych emocji, rozwiązać szybko i sprawnie problem, i iść dalej.
Ale ta sytuacja nie miała rozwiązania. Nie zwróci dziecku życia.
Nie może iść dalej, nie może po prostu wyprzeć z pamięci widoku zwęglonych kości niewinnego dziecka.
Powoli wstała ze swojego miejsca, co zdziwiło wszystkich. Mężczyzna dalej płakał, jak do niego podeszła. Dopiero gdy kucnęła obok, i położyła mu rękę na ramieniu spojrzał na nią twarzą zalaną łzami i to wystarczyło, by i ona zaczęła płakać.
Nie obchodziło jej, co myślą sobie o niej w tym momencie wszyscy, którzy są obecni w tej sali.
Ser Arthur miał rację, ma delikatne, miękkie serce, które nie pozwala jej z obojętnością patrzeć na cierpienie ludzi.
Chciałaby móc powiedzieć temu mężczyźnie, jak bardzo jest jej przykro, jak bardzo go przeprasza mimo iż wie, że czegoś takiego nie da się wybaczyć ani zapomnieć, nawet jeśli to nie była do końca jej wina.
Nie... To była jej wina. To ona powinna była kontrolować swoje smoki, nikt inny. Są jej, więc to co robią jest jej odpowiedzialnością. To przez nią ta dziewczynka straciła życie.
"Wierzę, że nic nie dzieje się bez przyczyny. Wierzę w ciebie." Teraz też w nią wierzy? Kiedy przez nią stało się coś takiego?
Zaczęła coś mówić, ale przypomniała sobie, że mężczyzna jej przecież nie zrozumie, więc zamiast tego wyciągnęła obie ręce i przygarnęła go do piersi, przytulając go i pozwalając płakać w jej białą suknię. Jej samej łzy ciekły po twarzy, gdy starała się uspokoić go, tuląc do piersi i kołysząc się delikatnie.
Nie wie, jak długo tak z nim siedziała.
Godziny później wciąż nie mogła się z tego całkiem otrząsnąć, ale chociaż łzy nie ciekły jej po twarzy. Przed wysłuchaniem pozostałych ludzi musiała zrobić sobie przerwę na uspokojenie się, ale przez cały ten czas myślała tylko o tamtym dziecku.
— Jak miała na imię? — Visenya zapytała Missandei. Ona i Szary Robak byli z nią w jej prywatnych komnatach. Kazała Missandei zająć się tym mężczyzną, porozmawiać z nim i kazać dać mu wszystko, czego potrzebuje, a nawet więcej, mimo iż wiedziała, że to w żaden sposób nie uśmierzy jego bólu.
— Zala. — odparła przyjaciółka.
— Ile miała lat?
— Trzy.
— Trzy... — powtórzyła po niej Vis. — I już odeszła na zawsze, zanim w ogóle zdążyła poznać świat. — odwróciła się i zeszła do schodach, powoli kierując się do wyjścia z komnaty. — Iēdrosa daor udir nūmāzma Drōgon se Maelia? Daorys ūndan zirȳ?
"Wciąż żadnych wieści o Drogonie i Maeli? Nikt ich nie widział?"
— Loktysīs ūndan Drōgon sōvegon toliot se zōbrie clis hāre tubissa alāgo, ñuha dāria. Se syt Maelia, īles ūndegīon tōma tubissa alāgo, lēda Drōgon. Pār daor udr. — odpowiedział jej Szary Robak. Patrzył na nią, jak mijała go w drodze do drzwi.
"Żeglarze widzieli jak Drogon przelatywał nad Czarnymi Klifami trzy dni temu, Królowo. A jeśli chodzi o Maelię, widziano ją pięć dni temu, z Drogonem. Od tego czasu żadnych wieści."
— Rhaenagon nyke rȳ se bazādas. — odpowiedziała sucho, chociaż znowu w jej oczach zaczęły się zbierać łzy.
"Spotkaj się ze mną w katakumbach."
Nie chciała robić tego, na co właśnie się zdecydowała, ale nie miała wyjścia. Złamie jej to serce tak samo, jak złamał je widok tych kości.
Na pozór wyglądało to tak, jakby była to dla niej łatwa decyzja, by zejść do katakumb i zamknąć tak Viseriona i Rhaegala, o których wiedziała gdzie są, bo zawsze trzymali się bliżej niej niż Drogon i Maelia. Może i oni jeszcze nic nie zrobili, ale byli równie nieprzewidywalni co pozostała dwójka, a ona chciała zrobić wszystko co w jej mocy, by zapobiec kolejnym tragediom.
Do katakumb wrzucono dwie martwe kozy, co skutecznie zwabiło Rhaegala i Viseriona.
— Zostań tutaj. — odezwała się do ser Arthura, widząc, że chce coś powiedzieć. Nie chciała w tym momencie żadnych rad, w jej oczach nie było lepszego wyjścia z sytuacji.
Kiedy smoki szybko zeskakiwały po schodach, ona powoli szła za nimi, nie powstrzymując łez cisnących się do oczu. Dwie bestie dorwały się do mięsa i to był jej moment by zrobić to, co słuszne, konieczne.
Musi przede wszystkim myśleć o ludziach, a nie o sobie.
Nieważne jak bardzo ją to zaboli.
Kucnęła na ziemi, nie przejmując się, że ubrudzi sobie sukienkę, złapała za pierwszej okowy i przesunęła po ziemi pod szyję Rhaegala. Potem uniosła je z niemałym trudem i zapięła. Łzy zamazywały jej wzrok, gdy wzięła drugie okowy i założyła na szyję Viseriona.
Nie mogła dłużej tam siedzieć, nie chciała patrzeć na jej własne... Dzieci, uwięzione. Przez nią.
Idąc w stronę wyjścia obcierała łzy, ale nic to nie dało, bo gdy usłyszała, że smoki tracą zainteresowanie jedzeniem i chcą za nią podążać, lecz nie mogą... Jakie ryki wydają... Nie nadążała obcierać łez.
Ale nie odwróciła się, nie odwróciła się nawet jak już wyszła i Nieskalani zamykali wejście ogromnym głazem.
Miała już ruszyć w drogę powrotną do swoich komnat, ale zobaczyła, że Arthur wyciągnął w jej stronę chustkę, żeby mogła otrzeć łzy.
Przyjęła ją, ale nie odezwała się słowem.
Cierpiała w milczeniu.
~od Autorki~
Dawno nie pisałam żadnych słów od siebie na koniec rozdziałów, ale pomyślałam, że tym razem to zrobię. Chciałam w tym miejscu podziękować wszystkim czytelnikom, którzy śledzą historię Visenyi (i Robba) 💗
Zaczęło się od oglądania tik toków z shippem Daenerys x Robb i wtedy pomyślałam, by napisać fanfika, ale zachciało mi się dodać własną bohaterkę (i sprawić że ser Arthur Dayne przeżyje 😅), a teraz ta historia ładnie się już rozwinęła (nawet w sumie na 2 pov) i czerpię mnóstwo radości z pisania jej.
Dziękuję za każdą gwiazdkę i każdy komentarz, to rozgrzewa moje serduszko 🫶
A, i w poniedziałek kończą mi się ferie, więc rozdziały będą się pewnie pojawiać rzadziej.
PS. Robb i Visenya dzielą w tym rozdziale tę samą myśl! :D Taki szczegół dla spostrzegawczych, lubię czasem takie rzeczy zostawiać dla czytelników 😅
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro