Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział XX ''Naszyjnik i zapona''

Miała nadzieję na spokojny poranek tuż po tym, jak Daario wyszedł. Powiedziała mu, że chciałaby, by pojechał wraz z Drugimi Synami do Yunkai i odbił miasto spod władzy Panów. Potem myślała, że będzie miała czas dla siebie, nie spinała włosów, założyła tylko na siebie czerwoną sukienkę.

Ulubiła sobie ten kolor, być może dlatego, że nigdy nie mogła się w niego ubierać. Chociaż jednocześnie często ubierała się w biel, która o dziwo dobrze pasowała do jej srebrnych włosów i jasnej cery. Zresztą dobrze wyglądała też w błękicie i jasnym różu, jednak tych kolorów nie chciała na sobie widzieć, kojarzyły jej się tylko i wyłącznie z byciem pod butem Lannisterów.

Wracając, poranek był spokojny do czasu jak usłyszała, że ktoś wchodzi do jej komnaty. Zeszła z balkonu i wróciła do stołu, na którym rozłożone były mapy, i spotkała się ze wzrokiem Arthura.

— Nie spodziewałam się ciebie tak wcześnie, ser. — przyznała, siadając na krześle przy stole.

Przez chwilę zastanawiał się czy skomentować to, na kogo wpadł przy drzwiach. Ugryzł by się w język, gdyby znali lepiej tego chłopaka, ale tak nie było.

— I tak niektórzy zdołali mnie uprzedzić.

— Rozumiem, że tego nie pochwalasz? — zapytała, ale nie wyglądała na w jakikolwiek sposób urażoną. Raczej rozumiała jego nieprzekonanie do tej relacji, ale nie znaczyło to, że miała zamiar się posłuchać.

— Tylko nie rozumiem, jak możesz mu ufać.

— Już dawno by mnie zabił, gdyby chciał. Nie muszę mu ufać by wiedzieć, że mnie nie skrzywdzi. — wytknęła, spoglądając na miejsce, gdzie w wazonie stały kwiaty. — W każdym razie... — odchrząknęła. — Wysłałam Daario z Drugimi Synami do Yunkai, by odbili miasto.

— Obawiam się, że jak tylko opuszczą miasto, to Panowie ponownie je zdobędą. To błędne koło.

— Dlatego kazałam mu im przekazać, że jeśli jeszcze raz powstaną przeciwko mnie, to wszyscy stracą głowy. A Hizdahr zo Loraq - jako mój ambasador - powie im, że w Meereen również byłam łaskawa i miasto oraz Panowie wcale nie cierpią z powodu braku niewolnictwa. — wyjaśniła powoli, pewnym siebie głosem. — Dostają ostatnią szansę. To już nie moja sprawa czy z niej skorzystają.

— Wygląda na to, że zaczynasz się odnajdywać w rządzeniu.

Uśmiechnął się do niej delikatnie. Przez krótki moment obawiał się, że być może już rozkazała stracenie każdego z nich, a wtedy nie byłaby w niczym od nich lepsza. Wiedział też, że świat jest brutalny i wielu ludzi właśnie tak by postąpiło - jak na przykład Tywin Lannister - ale to była najłatwiejsza droga, by narobić sobie dziesiątki wrogów.

Niektórzy cieszyli się z rządów za pomocą strachu, lecz ostatecznie zawsze kończyli tak, jak ich pokonani wrogowie. Zawsze znajdzie się w końcu ktoś, kto sprawi, że zapłacisz za swoje zbrodnie.
Nawet ktoś taki jak Tywin Lannister.

— Staram się być sprawiedliwa. — odwzajemniła uśmiech. Podniosła się z krzesła i przesunęła wzrokiem po mapie, skupiając go na Essos. — Kiedy uda się uspokoić sytuację, trzeba by też pojechać do Volantis i Lys, tam wciąż niewolnictwo jest na porządku dziennym. Jeśli chcę, żeby nigdy nie wróciło, muszę się go pozbyć wszędzie. — podkreśliła ostatnie słowo. — A potem do Westeros...

— Obawiasz się tego? — zapytał, wyczuwając w jej głosie niepewność, gdy wspomniała o powrocie do Westeros.

— Żyłam tam siedemnaście lat, a jednak nie wiem zbyt dużo o tych ziemiach, nie widziałam większości kraju, którym chcę w przyszłości władać. — westchnęła cicho. — Obawiam się, że ta walka wcale nie będzie taka prosta, nieważne jak dużą armię zbiorę. Tywin prędzej sam by się zabił, niż ugiął przede mną kolano. Moja ucieczka go upokorzyła.

— Stary lew nie jest już taki straszny w oczach Lordów Westeros, to tylko na plus. Dorne na pewno cię poprze, bo twoja matka była ich księżniczką.

Co do tego sama nie miała wątpliwości, wręcz wyobrażała sobie, że wuj Oberyn musi być z niej dumny. Na pewno nie spodziewał się, że taka przyszłość na nią czekała...

— A inni? — odpowiedziała pytaniem. — Wciąż nie ma tam pokoju. Stannis już atakował stolicę i jest równie dumny co Tywin, nie ugnie kolana, szczególnie przed kobietą. Lordowie mogą go poprzeć właśnie dlatego... Chyba że zmienią zdanie jak zobaczą smoki, chociaż nie chciałabym rządzić tylko dlatego, że ludzie się ich boją.

— Ale z drugiej strony są dużym atutem, szczególnie jeśli wróg miałby przewagę liczebną.

— Nie potrafię ich kontrolować. — przyznała, przenosząc wzrok z mapy na niego. — Ostatnio zabiły całe stado kóz, boję się co będzie dalej. W dodatku nikt nie wie gdzie są Drogon i Maelia, polecieli sobie gdzieś i słuch o nich zaginął.

— Na pewno się znajdą. — chciałby móc jej coś poradzić, ale w tej sprawie nie miał nic do powiedzenia.

Visenya pokiwała jedynie głową i na dłuższą chwilę nastała między nimi cisza, którą dopiero ona zdecydowała się przerwać.

— Dzisiaj też jest posłuchanie... Ilu ludzi czeka już przed wejściem? — zadała pytanie, chociaż chyba nie chciała znać na nie odpowiedzi...

— Trzystu pięćdziesięciu sześciu, Wasza Miłość.

Skinęła głową. Jeszcze więcej niż wczoraj... Im szybciej zacznie tym lepiej. Ale aż boi się pomyśleć ilu ludzi będzie się gromadzić, jeśli będzie zmuszona robić posłuchania maksymalnie dwa razy w tygodniu przez natłok pracy, skoro z dnia na dzień jest ich trzystu pięćdziesięciu sześciu...

Nie, nie chce o tym myśleć.

***

Dni mijały jej całkiem przyjemnie, nawet przyzwyczaiła się już do długich godzin siedzenia z wyprostowanymi plecami. To był pierwszy raz od czasów życia w Westeros, kiedy przez dłuższy czas nosiła suknie. Podczas ciągłych podróży spodnie były o wiele praktyczniejsze i nawet spodobało jej się noszenie ich i wysokich butów. Zresztą wciąż się tak czasem ubierała.
Chociaż to suknie dodawały jej królewskości do wizerunku. Kobiety w Meereen starały się podążać za wytyczoną przez nią modą i podobało jej się to, że jest dla kogoś wzorem do naśladowania.

Teraz był cudny, słoneczny poranek i chociaż jej myśli okupowało coś innego, to rozmawiała z Missandei na temat Szarego Robaka, który przyglądał jej się, gdy prała swoje ubranie.

— Podglądał cię? — zapytała wprost Vis, wiążąc część włosów Missandei. Przynajmniej to odciągało jej myśli od snu, a dokładniej jego dalszej części.

— Nie, nie podglądał, a... — zamilkła, szukając odpowiedniego słowa. — Obserwował.

— Jesteś pewna? Myślałam, że Nieskalanych nie interesuje to, co skrywamy pod ubraniami, w końcu... — nie dopowiedziała tego, ale obie wiedziały o co jej chodziło.

— On był zainteresowany. Tak myślę. — powiedziała to tak pewnie, że nie śmiałaby tego kwestionować. Ale... Dlaczego miałby być tym zainteresowany?

Nie mogła się powstrzymać przed zadaniem pytania:

— Czy w trakcie kastracji obcinają im wszystko? Wiesz... — przerwała na moment, zastanawiając się jak to ująć, by nie mówić o tym wprost. — Kolumnę i kamienie, czy tylko jedno z dwóch? — zapytała delikatnie, czując się niezręcznie w tamtej chwili. 

— Nie wiem. — przyznała po krótkiej chwili ciszy.

— A nie zastanawiałaś się nad tym kiedyś? — to pytanie zawisło w powietrzu, Vis przez chwilę zastanawiała się czy nie speszyła Missandei, ale potem usłyszała jej głos.

— Zastanawiałam. 

Nie powiedziały więcej nawet słowa na ten temat, a Visenya skończyła wiązać jej włosy. W sumie ją samą zaczęło teraz zastanawiać, czy Nieskalani są w pełni wykastrowani czy tylko po części... Poza tym po jej głowie wciąż rozbijał się sen, którego nie mogła zrozumieć, chociaż bardzo chciała.

Musiała zająć myśli czymś innym, więc zaczęła kolejny temat, mimo iż skończyła już swoją pracę.

— Możemy dzisiaj zrobić sobie kolejną lekcję dothrackiego? Zdaje mi się, że w końcu znalazłam w sobie odpowiedni ton głosu do tego języka. — usiadła obok Missandei na podłużnym taborecie i uśmiechnęła się delikatnie. Widziała, że przyjaciółce też ulżyło, że zmieniły temat.

— Oczywiście... I faktycznie, twój dothracki powoli zaczyna brzmieć dobrze. —  Vis przewróciła oczami na to, że ten język w jej ustach dopiero zaczyna brzmieć tak jak powinien. Musiała przyznać, że Missandei miała rację, nie jest to prosty do opanowania język, szczególnie przez wymowę. — Gdzie jest twój naszyjnik? — zapytała niespodziewanie, spoglądając na dekolt Visenyi.

— Od rana nie mogę go znaleźć... — zaczęła, podnosząc się ze stołka, by podejść do toaletki — ...ale za to mam to. — wzięła do ręki śliczną, srebrną zaponę, która zapewne jeszcze do niedawna trzymała czyiś płaszcz na miejscu. — Uznasz mnie pewnie za wariatkę, ale... To był sen. Inny od tych, które mam zazwyczaj. To nie mógł być jeden z tych, które się spełniają.

***

Nie mógł powiedzieć, że czuł się lepiej - jeśli chodziło o stan psychiczny - ale przynajmniej mógł się czymś zająć, odciągnąć myśli od ciągłego obwiniania się i żałoby. A jeśli przyjdzie mu zginąć, gdy Dzicy zaatakują Czarny Zamek, to widać tak miało być, chociaż o dziwo wątpił, że tak będzie.

Robb siedział akurat razem z Samem i Maesterem Aemonem w bibliotece, gdzie Sam czytał o jakichś okropnościach, o których nawet nie chciał słuchać. Jego myśli odbiegły na własne tory, kiedy pod stołem obracał w ręku srebrny naszyjnik, który miał w rękach, gdy się obudził.

Za to nigdzie nie mógł znaleźć swojej zapony. Nigdzie. Jak kamień w wodę.

Pamiętał ten naszyjnik z dzisiejszego snu. Miała go na sobie ta srebrnowłosa dziewczyna, z którą tańczył. Sam nie wiedział dlaczego akurat teraz śniły mu się takie rzeczy, kiedy opłakiwał swoją żonę. Uważał, że miłość już nigdy nie rozpali jego serca, chyba że miłość do rodziny. Obiecał sobie, że nie zastąpi Talisy żadną inną kobietą, ale tamte fioletowe oczy błąkały się po jego myślach nawet teraz.

Że też zwykły sen tak potrafi namieszać w głowie...

Zwykły? Na pewno zwykły? Nigdy, żadne senne marzenie nie było dla niego tak realne. Wszystko było wyraźne w jego pamięci, mógłby przysiąc, że pamięta nawet jakimi kwiatami pachniała...
Jej ciało dobrze leżało w jego rękach, kiedy prowadził ją przez taniec, ani na chwilę nie spuszczając wzroku z jej oczu. Przez ten krótki moment czuł, że jak jego serce się do niej rwało, jak sprawiła, że znowu ożyło.

A zaraz potem zbeształ sam siebie, że taka myśl w ogóle przebiegła przez jego głowę.

— Miłość to śmierć obowiązku. — obudził się ze swoich przemyśleń właśnie w momencie, gdy Maester wypowiadał te słowa. — Powiedziałem to kiedyś waszemu przyjacielowi, Jonowi. Nie posłuchał, ty też nie.

Być może powiedział to do Sama, ale do niego też to bardzo pasowało...
Szkoda tylko, że w jego przypadku jego decyzję przypłaciły śmiercią setki, jak nie tysiące.

Znów się na chwilę wyłączył, próbując wywnioskować coś z wyglądu srebrnego naszyjnika, ale ozdobna przywieszka nic mu nie przypominała, na nic nie wskazywała.
Nie był w stanie tego wyjaśnić, ale czuł, że kiedyś spotka tę kobietę. Dlatego też był przekonany, że teraz nie zginie. Chociaż wizja takiego spotkania wcale nie była dla niego przyjemna.

Nie chciał pociechy, nie chciał patrzeć na piękną twarz, która jedynie przypominałaby mu o utraconej rodzinie. Jeśli cokolwiek w życiu powinien jeszcze zrobić, to odebrać Północ Boltonom, ale na to nie ma póki co żadnego pomysłu.

Jego nastawienie nie świadczy jednak o tym, że zamierza pozbyć się tego naszyjnika, który jakimś cudem trafił do jego rąk... Wręcz przeciwnie, poczeka, być może odda go kiedyś właścicielce.

I wtedy będzie mógł o niej zapomnieć na zawsze.

— Do rana moglibyśmy opowiadać historie o utraconej miłości. Nic tak nie skłania do wspomnień, jak widmo nieuchronnej śmierci. — nawet nie zorientował się, kiedy Maester Aemon skończył swój monolog, bo słuchał go tylko jednym uchem i wcale nie podnosił go on na duchu. — Idźcie spać. — mówiąc to, zgasił świecę i powoli wyszedł z pomieszczenia, zostawiając ich samych w ciemności w bibliotece. 

— Czy można pokochać drugi raz? — miał nic nie mówić, ale oto i się odezwał, zwracając na siebie uwagę Sama, który już miał wychodzić.

Na chwilę zapadła cisza, podczas której młody Tarly zastanawiał się nad swoją odpowiedzią, szczególnie że zdążył już poznać historię Robba.

— A czemu nie? — odparł w końcu, o dziwo nawet z cieniem optymizmu w głosie. — W miłości przede wszystkim zależy ci na szczęściu tej drugiej osoby, więc gdy ktoś umiera... Przynajmniej tak myślę... że nie chciałby, by jego ukochana osoba udręczała się do końca swoich dni.

— Czy nie byłaby to zdrada? — w końcu podniósł swój wzrok znad naszyjnika i przeniósł go na Samwella.

Ten niestety nie wiedział, jak mógłby na to odpowiedzieć. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro