Rozdział XVIII ''Sprawiedliwość''
Teraz też ludzie Meereen nazywali ją Mhysa, co tylko przywoływało uśmiech na jej twarz. Wiwatowali na jej widok i machali zdjętymi obrożami, kiedy szła przez ulice miasta. Wszyscy odwzajemniali jej uśmiech, znowu czuła się na swoim miejscu, chociaż nie potrafiłaby nazwać tego miasta swym domem.
Ci z Mistrzów, którzy wciąż żyli byli zgromadzeni przed nią, otoczeni żołnierzami, by nie mogli uciec ani nic jej zrobić. Przez chwilę patrzyła na nich w milczeniu, zastanawiając się co powinna zrobić. Powinna postąpić sprawiedliwie, ukarać ich za ich zbrodnie.
Jednak nie chciała robić tego teraz, zajmować się tak nieprzyjemnymi rzeczami, kiedy znowu była szczęśliwa.
— Póki co wtrąćmy ich do lochów. — powiedziała Visenya do ser Barristana, zanim odwróciła się w stronę Wielkiej Piramidy.
Kiedy już znalazła się na górze, na ogromnym balkonie, pierwszy raz czuła się jak prawdziwa władczyni. Jednocześnie przypominało jej to momenty, kiedy wychodziła na swój balkon w Casterly Rock i podziwiała morze, albo w Królewskiej Przystani, tam też z jej komnaty rozciągał się widok na miasto.
Ale tam nie było jej herbu na szczycie budynku. Tam nie rządziła. Tam patrzyła na bezkresne morze albo na miasto, które jej nie znało albo jedynie o niej plotkowało. Tutaj władała, słyszał o niej każdy, wiedzieli kim jest, co zrobiła i co może zrobić. Nie była niechcianym gościem, była królową, była u siebie.
Stąd wszystko wydawało się takie spokojne... Nie było słychać gwaru miasta, nie było widać ludzi, a nad głową rozpościerało się błękitne niebo. Mogłaby tam zostać na dłużej, ale nie mogła. Było sporo spraw do omówienia. Odwróciła się więc, zabierając ręce z kamiennej barierki i wróciła do wnętrza komnaty.
— Więc...? — powiedziała jedynie, dając znak, że mogą zacząć omawiać bieżącą sytuację.
— Król Joffrey Baratheon nie żyje, Wasza Miłość. Zamordowany na własnym weselu.
Uniosła brwi słysząc jak te słowa padają z ust ser Arthura.
Joffrey nie żyje. Ten szczeniak...
Wciąż pamiętała jak pewnego dnia postanowił ją pognębić, zaczął ciągnąć ją za włosy, chciał je wyrwać, a gdy go powstrzymała zasugerował, że mogą sprawdzić czy Targaryenowie faktycznie są odporni na ogień.
Ależ by się zdziwił...
A teraz go nie było. To znaczyło, że na tronie zasiądzie teraz jego młodszy brat, Tommen. Nie wiedziała o nim wiele, ale słyszała że jest całkowitym przeciwieństwem starszego brata.
— A Drudzy Synowie przejęli flotę Meereen, moja królowo. — oświadczył Daario, odwracając jej myśli od Joffreya i jego brata.
— Ktoś cię o to poprosił? — zapytała, wyraźnie zaskoczona, że samowolnie zrobił coś takiego.
— Nikt. — wzruszył ramionami i siadając obok innych przy stole, sięgnął po daktyle leżące na talerzu na środku blatu. — Ale słyszałem, że potrzebujesz statków.
Jakoś powstrzymała westchnięcie. Z jednej strony zdenerwowało ją to, że zrobił to bez poproszenia jej o zgodę, ale z drugiej strony był to w pewnym sensie miły gest i nie chciała się o to gniewać.
— Ile statków?
— Dziewięćdziesiąt trzy. — odpowiedział jej ser Barristan.
— Ilu ludzi mogą przewieźć?
— Dziewięć tysięcy trzysta, nie licząc marynarzy.
— A to byłoby dość, by przejąć stolicę? — zapytała z dozą niepewności w głosie, przymykając trochę powieki, jak wyobrażała sobie to wszystko.
Te statki to wystarczająco, by przewieźć ich do Westeros, na Smoczą Skałę albo i od razu do Królewskiej Przystani. Coś, co kiedyś było jedynie jej marzeniem teraz stało się rzeczywistością. Mogła wrócić do miejsca, z którego niegdyś musiała uciekać...
— Lannisterowie mają więcej. — stwierdził bez zawahania ser Arthur.
— Ale walczyli w wojnie Joffreya już od kilku lat, są zmęczeni i rozproszeni. — odparł mu ser Barristan. — A w dodatku ich król nie żyje. Osiem tysięcy Nieskalanych, dwa tysiące Drugich Synów. Jeśli wpłyniemy do Zatoki Czarnego Nurtu i bez ostrzeżenia zaatakujemy bramy miasta może wystarczyć.
— Ale miasto trzeba jeszcze potem utrzymać. A co jeśli pozostali Lordowie Westeros zwrócą się przeciwko nam? Możemy się nie obronić. — dwaj rycerze zaczęli dyskutować między sobą różne możliwości, a Visenya się temu przysłuchiwała.
— Po życiu pod rządami Joffreya raczej odetchną z ulgą i przyjmą królową, która nie jest szalona i chce dobrze dla swoich poddanych.
— Niczego nie można być pewnym. W szczególności, że jeszcze żadna kobieta nie siedziała na Żelaznym Tronie.
— A co z Rhaenyrą Targaryen? — wtrąciła się.
— Część rodów zignorowała swoje przysięgi i wolała poprzeć Aegona. Nie chcesz wywołać wojny, na którą nie jesteś gotowa.
Tym razem nie powstrzymała westchnięcia i po słowach ser Artura na chwilę zwróciła swój wzrok za okno, na cały czas błękitne niebo. Tam było tak spokojnie, a tu same problemy, które miały wiele rozwiązań, ale żadne z nich nie było pewne.
— Są jeszcze inne wiadomości. — ponownie zwróciła na nich swój wzrok, gdy usłyszała ser Arthura. — Z Yunkai. Gdy Nieskalani opuścili miasto, Mądrzy Panowie odzyskali władzę nad miastem. Ponownie zakuli ludzi w łańcuchy i poprzysięgli zemstę na tobie.
— Coś jeszcze? — zapytała, chociaż miała ochotę powiedzieć, że już wystarczy jej tych wiadomości.
— Z Astapor. — kontynuował. — Rada, która miała rządzić miastem została obalona przez rzeźnika o imieniu Cleon, którą obwołał się "Jego Imperialną Wysokością" i rządzi miastem...
— Dość. — wyrwało jej się, zanim zdążyła ugryźć się w język. Na chwilę zapanowała cisza, dopóki nie odezwała się ponownie. — Proszę, zostawcie mnie samą. — patrzyła jak wszyscy wstają od stołu i zaczynają wychodzić. Patrząc się na ser Arthura dodała — Ty zostań, ser. — dopiero wtedy odwróciła się i z powrotem wyszła na balkon, gdzie wyraźnie czuła się lepiej.
Od czasu gdy dzięki niemu dostrzegła cel w swoim życiu po śmierci Daenerys, czuła, że ufa mu najbardziej ze wszystkich. Gdy się ośmieliła, zaczęli dużo ze sobą rozmawiać, szczególnie podczas podróży.
Wyglądało też na to, że zaczynała w nim dostrzegać kogoś na kształt figury ojcowskiej, której nigdy nie miała. To dzięki niemu poznawała swojego ojca z innej strony, nie w tym zazwyczaj złym świetle, w którym przedstawiali go kronikarze opłaceni przez króla Roberta.
— Stąd cały świat wygląda dobrze. — powiedziała, rzucając ostatnie spojrzenie na widok rozciągający się z balkonu, a potem odwróciła się do rycerza. — Co robię nie tak? W jednym mieście były niewolnik przejął władzę, a w drugim Panowie ponownie zdominowali niewolników. Jeśli wyjadę z Meereen, to tutaj pewnie też stanie się któreś z tych dwóch.
— Od początku było pewne, że większość Panów nie zaakceptuje usunięcia ich z ich wygodnej pozycji.
— Ale zwykły człowiek, który kiedyś był niewolnikiem teraz sam postanowił się wywyższyć. Nie umiem tego zrozumieć... — skończyła trochę ciszej, spuszczając nieco wzrok, myśląc czemu nic nie poszło po jej myśli.
— Zawsze możesz zostawić to wszystko za sobą i popłynąć do Westeros, Pani. Na tronie siedzi chłopiec, którego wielu uważa za bękarta. Ich wojska są wyniszczone wojną, wszyscy biją się między sobą, Korona jeszcze nigdy nie była tak słaba.
— Ja chyba też nie. — przyznała, chociaż dziwnie to brzmiało w kontekście całej jej historii. — Lannisterowie nie umieją utrzymać Siedmiu Królestw, a ja nie umiem trzech miast. Ja wypadam gorzej.
— Essos i Westeros bardzo się od siebie różnią.
— Czyżby? Tu wielkie rody Panów z pokolenia na pokolenie wykorzystują niewolników, a w Westeros wielkie rody też rządzą innymi, zmuszają ich do wojny, a nawet nie wiedzą po co walczą. Nie jest to aż tak inne. — wyjaśniła swój punkt widzenia, opierając się plecami o barierkę balkonu. — Nie pozwolę by ci, których uwolniłam z powrotem zostali zakuci w kajdany. Nie płyniemy do Westeros, zostajemy tutaj. A ci Panowie, których trzymamy teraz w lochach... — zawahała się na chwilę. — Powinni zostać straceni, albo i przybici do słupów, na których wisieli wcześniej niewolnicy. — uciekła wzrokiem w bok, zakładając ręce na piersi.
Nie chciała widzieć jego reakcji na decyzje, których sama nie była pewna. Wiedziała, że nie może tych ludzi wiecznie trzymać pod kluczem, ale czy zabicie ich wszystkich, co do jednego, będzie dobrym posunięciem? Być może to odstraszy Mądrych Panów z Yunkai albo i wręcz przeciwnie, jeszcze bardziej będą chcieli się na niej zemścić.
— Jesteś pewna? — wróciła do niego spojrzeniem, nieco zaskoczona że zwrócił się do niej bezpośrednio, ale nie przeszkadzało jej to.
— Kwestionujesz tę decyzję?
— Jesteś pewna? — ponowił pytanie.
W pierwszej chwili chciała skłamać, ale szybko zrezygnowała z tego pomysłu, przejrzałby ją od razu, wiedziała, że nie będzie teraz wiarygodna.
— Nie. — odparła zgodnie z prawdą. — Ale to będzie sprawiedliwość. Życie za życie.
— Ukrzyżowanie ich to nie będzie sprawiedliwość, a zemsta. — zauważył, wytykając jej cienką granicę między tymi dwoma wartościami.
— Jeśli daruję im życia, byli niewolnicy tego nie zaakceptują, a Panowie uznają za słabą.
— Część na pewno. A część pomyśli, że dostali drugą szansę i zrobią wszystko, by nie trafić pod miecz. Powinnaś postarać się, by wszyscy myśleli w taki sposób. Nie zmienisz świata mordując wszystkich, którzy nie myślą jak ty, a przekonując ich do swojej racji. Dopiero przejęłaś władzę, ustal prawo, którego mają przestrzegać. Jeśli je złamią, wtedy ich ukażesz.
W milczeniu rozważała jego słowa i czuła, że ma rację. Było to całkiem dobre wyjście z sytuacji, a ona i tak nie miała żadnego lepszego w głowie i na takowe raczej nie wpadnie. Została tylko jedna kwestia, o którą musiała dopytać.
— A co z byłymi niewolnikami?
— Wyzwoliłaś ich, posłuchają cię. Prawo ich też dotyczy. Sama powiedziałaś: Musisz być sprawiedliwa, a nie dla jednych okrutna, a dla drugich dobrotliwa.
Delikatny uśmiech wpłynął na jej usta. Chciałaby w tamtym momencie powiedzieć mu, jak bardzo się cieszy, że ma go przy sobie, ale nie chciała przekraczać raczej profesjonalnej natury ich relacji.
— Idź jutro z Daario znaleźć urzędników, którzy zajmowali się prawem w Meereen i przyprowadźcie ich do mnie. Przejrzę razem z nimi prawa i wprowadzę konieczne zmiany. Przez ten czas potrzymamy Panów w lochach, będą mieli czas na przemyślenie swojego życia i wyborów jakich dokonywali. — kiedy również z lekkim uśmiechem skinął głową, kłaniając się jej lekko i ruszył do wyjścia, odwróciła się na powrót do pięknego widoku przed nią.
Nie tylko stąd wszystko będzie wyglądać dobrze, niedługo idąc ulicami miast wszystko będzie tak samo piękne jak z tej odległości.
***
Robb syknął głośno, zaciskając zęby, kiedy Sam czyścił mu kolejną ranę po strzale. Z Jonem widział się krótko, zanim ten wyruszył do Twierdzy Crastera za Murem, gdzie zatrzymali się dezerterzy.
Może i była to tylko krótka chwila, ale pierwsza w której w końcu poczuł coś więcej niż żal do siebie. Słowa nie potrafiły wyrazić tego jak wiele dla niego znaczyło, że Jon cieszy się, że nie zginął w Bliźniakach, mimo iż takie słowa poszły w świat.
Czyli uśmiercili mnie jeszcze zanim na dobre mnie zabili...
W sumie patrząc na to, w jakiej był właśnie sytuacji, nie było to złe posunięcie. Nie zaprzeczy przecież plotkom, bo od razu zdradzi się gdzie jest, więc będzie siedział cicho i pozwoli wszystkim myśleć w ten sposób. W ten czy inny sposób Lannisterowie dopięli swego.
— Masz szczęście, że nie wdało się zakażenie. — powiedział Sam, kiedy Robb znowu bardzo się skrzywił. Chyba nawet nie chciał patrzeć na to, jak obecnie wygląda jego tors.
— Akurat gdy chciałbym umrzeć, świat utrzymuje mnie przy życiu, cóż za ironia...— mruknął, chociaż lepiej by było gdyby jednak milczał, bo tym razem już przeklął przy kolejnym dotknięciu rany.
— Przepraszam. — wymamrotał Sam, widząc, że sprawia mu dużo bólu podczas oczyszczania ran, a zaraz miał przejść do szycia jednej z nich...
— Nie przepraszaj, sam jestem sobie winny... — odchylił głowę, starając się uspokoić swój oddech i oddychać głęboko. Nie pomagało to, że znowu przez głowę przewijały mu się obrazy z tamtego wieczoru, a przez to łzy napływały mu do oczu. — To raczej ja powinienem przeprosić za kłopot i podziękować...
— To dla mnie żaden kłopot, a przyjaciel Jona jest moim przyjacielem. — odparł, uśmiechając się lekko do Robba, chcąc go podnieść na duchu. — A na Murze teraz nie pogardzą żadną dodatkową parą rąk, nawet jeśli nie jesteś i nie zamierzasz być bratem. Dzicy idą na mur. — wyjaśnił.
Robb chciałby chociaż na chwilę móc zapomnieć o całym świecie dookoła, ale nawet sen mu na to nie pozwalał. Ilekroć zamykał oczy widział, jak jego matka ma podrzynane gardło, albo jak jakiś mężczyzna wbija wielokrotnie nóż w brzuch Talisy, albo jeszcze inne straszne sceny z wesela.
Co w ogóle stało się z jego wujem? Też go zabili? Trzymają jako jeńca?
Oddałby by wszystko co ma - chociaż obecnie ma niewiele - by móc cofnąć czas. Jednak Lord Karstark miał rację, przegrał wojnę w dniu swojego ślubu. Mógł wygrywać z Tywinem w każdej bitwie, ale nie mógł go do niej zmusić, kiedy ten wycofał się i szukał innego sposobu na pozbycie się go.
Jak się okazało ma w sobie na tyle mało honoru, że postanowił uderzyć go w plecy.
Cholerny honor, ktoś jeszcze w ogóle o niego dba? Przez niego zginął mój ojciec, mnie go zabrakło by wytrwać w obietnicy, ale czy to naprawdę miało aż takie znaczenie? Nie zostałbym zdradzony tak czy inaczej?
Tego wieczora zamknął oczy z myślą, że znowu nie zazna spokoju. Jednak ku jego zaskoczeniu, przyśniło mu się coś innego.
Wielka, zniszczona sala, a przed nim stała srebrnowłosa kobieta. Stał z wyciągniętą w jej stronę ręką.
Zapraszał ją do tańca?
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro