Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział XV ''Matka''

Po tym wszystkim potrzebowała się zrelaksować, zmyć z siebie ten okropny wzrok, który wciąż czuła na swoim ciele. Dlatego wieczorem leżała w wannie wypełnioną gorącą wodą, z włosami wciąż związanymi w kok, by się nie zamoczyły. Przez jakiś czas leżała tak z przymkniętymi oczami i cieszyła się tą przyjemną chwilą, kiedy gorąca woda opatulała jej ciało, a Missandei delikatnie ją myła.

Nie mogła się jednak powstrzymać od myślenia o tym, co usłyszała tego dnia i o przyszłości.
Jeśli ma zamiar zdobyć Siedem Królestw, musi być przygotowana na wojnę. Potrzebuje kawalerii. Nawet jeśli udałoby jej się pozyskać Drugich Synów, dwa tysiące konnicy to wciąż za mało.

Zaczęła się zastanawiać, gdzie mogłaby zdobyć dużą ilość kawalerii, ale tylko jedna rzecz przychodziła jej do głowy i to rzecz, która niezbyt jej się podobała, ale postanowiła zapytać się o to Missandei.

— Mówiłaś, że znasz dziewiętnaście języków... Znasz też dothracki? — zaczęła temat z tym pytaniem.

— Tak. — odparła, przemywając jej ramię.

— A mogłabyś mnie go nauczyć?

— Mogłabym, ale to... Ciężki język. Gardłowy i twardy. — przerwała na chwilę, by namoczyć gąbkę. — Właściwie... Czemu chciałabyś się go nauczyć?

— Po prostu zaczęłam zastanawiać się nad przyszłością. Jeśli chcę zdobyć tron, potrzebuję jazdy. Dothrakowie świetnie łączą jazdę konną z walką, czyż nie? Nawet ich bóstwem jest jakiś... Duży Rumak?

Wielki Rumak. — poprawiła ją Missandei z lekkim uśmieszkiem na twarzy. — Ale Dothrakowie mają bardzo odmienną kulturę. Prowadzą koczowniczy tryb życia, nie osiedlają się w miastach, a ty to planujesz. Poza tym, boją się mórz.

— Dlaczego? — zdziwiona odwróciła głowę, by spojrzeć na przyjaciółkę.

— Woda morska jest trująca dla koni. Te zwierzęta są nieodłączną częścią ich życia, nie wsiądą na statek i nie przepłyną "trującej wody". — wyjaśniła.

— Ale podążają za swoim... Khalem. — powiedziała nieco niepewnie, bo nie była pewna czy tak nazywa się przywódcę u Dothraków. Kiedy Missandei jej nie poprawiła - czyli pamiętała dobrze - kontynuowała. — Nie przepłyną przez morze, jeśli ich khal im to rozkaże?

— Nie tak łatwo jest zebrać khalasar. Dothrakowie podążają za siłą, nie za konkretnymi rodami czy pieniędzmi. Jeśli chciałabyś zebrać swój khalasar, musisz udowodnić swoją siłę. — wyjaśniła jej, dolewając olejku zapachowego do wody. — Na pewno jest jeszcze wiele innych - i łatwiejszych - możliwości, by zdobyć jazdę. Ale jeśli wciąż pragniesz nauczyć się dothrackiego, możemy rozpocząć lekcje nawet dzisiaj.

— Tak, chciałabym. — ułożyła się wygodniej w wannie, nieco głębiej pod wodą i zamknęła oczy, wdychając piękny, kwiatowy zapach olejku. — Szybko się uczę.

— Jeśli naprawdę valyriańskiego uczyłaś się jedynie z ksiąg, to musisz mieć talent do języków. Mówisz naprawdę płynnie w tym języku.

— To piękny język, sam wchodzi do głowy. — odparła, słysząc jak Missandei odstawia gdzieś na bok olejek.

— Zaiste, Bogowie nie mogli stworzyć bardziej idealnego języka. Jest jedynym, który nadaje się do poezji.

Jeszcze przez chwilę tak leżała, oddychając spokojnie, aż nagle usłyszała gwałtowny wdech Missandei. W pierwszym odruchu wyprostowała się, łapiąc rękami za brzeg wanny, ale zaraz potem osunęła się nieco niżej, by woda na powrót zakryła jej piersi, gdy zobaczyła, że ktoś wdarł się do jej namiotu.
Mężczyzna miał na sobie ubranie Nieskalanego i trzymał nóż na gardle Missandei, wolną ręką zasłaniał jej usta. Jak się tu dostał? Zamierza ją zabić? Gdzie są do cholery strażnicy?!

— Nie krzycz, albo ona umrze. — powiedział nieznajomy, chociaż po tych zaledwie kilku słowach Visenyi zdawało się, że zna skądś ten głos. Obszedł wannę i stanął naprzeciwko niej, powoli zabierając ostrze z gardła przerażonej dziewczyny. Potem sięgnął do hełmu i... Tak, jej podejrzenia były słuszne. Daario Naharis, tak miał na imię?

Gdy tylko pokazał swoją twarz, broń na powrót wróciła na gardło jej przyjaciółki.

— Co ty tu robisz? Czego chcesz? — ręką zakryła biust, jakby nieco mętna od mydła i olejku woda do tego nie wystarczyła. Czuła się bardzo źle z tym, że jakiś mężczyzna patrzy na nią w takim stanie.

Oczywiście, wiele osób widziało ją nago, ale zawsze były to jedynie służące, które ją myły lub ubierały, nigdy żaden mężczyzna. Mogła grać uwodzicielkę i podkreślać swoją urodę, by próbować zdobyć to czego chce, ale były to tylko pozory. W rzeczywistości taka nie była, najintymniejszy kontakt jaki miała z mężczyzną był wtedy, kiedy Jaime ją pocałował. Do dziś to pamiętała i czasem wracała do tego myślami, mimo iż próbowała wyprzeć tamten dzień ze swojej pamięci, bo był to też dzień, w którym straciła Selarię.

— Ciebie.

Mnie? — zapytała, jej oczy rozszerzyły się w zdziwieniu. Powinna zawołać pomoc? Nie, wtedy na pewno skrzywdzi Missandei... A jeśli skrzywdzi też ją? Nie, jeśli jej pragnie - w jakikolwiek sposób - to jej nie skrzywdzi, więc przede wszystkim musi zadbać o to, by Missandei była bezpieczna. — Wypuść ją.

— Nie krzycz, piękna dziewczyno. — powiedział do Missandei i w końcu ją puścił. Ta od razu poszła stanąć obok Vis wciąż siedzącej w wannie.

— Wysłali cię byś mnie zabił. — nie zapytała, a stwierdziła fakt, ale mimo to potaknął jej, uśmiechając się. — Czemu tego nie zrobiłeś?

Skoro do tej pory jej nie zaatakował, to chyba jest bezpieczna. Ale dlaczego? Nie wygląda na takiego, któremu plany pokrzyżowałby strach.

— Bo nie chcę. — odpowiedział, jakby to wszystko tłumaczyło.

— I twoi kapitanowie nie mieli nic przeciwko temu? Albo raczej im tego nie powiedziałeś, w innym wypadku nie byłoby cię tutaj.

— Nieco inaczej to wyglądało... — zdjął torbę, którą miał cały czas przełożoną przez ramię i wysypał z niej... Dwie głowy, należące do jego kapitanów. 

No proszę, właśnie spełniło się jej marzenie by dostać głowę tego, który podchodził do kobiet jak do przedmiotów, ale ten drugi był jej w sumie obojętny.
Odwróciła wzrok, trochę mniej niż Missandei, ale jednak zupełnie tak jak ona, nie chciała na to patrzeć.

— Więc jak to wyglądało? — zapytała z wciąż obróconą głową, ale mierzyła Daario spojrzeniem.

— Pokłóciliśmy się.

— O co?

 — O ciebie. Albo raczej, twoją urodę. — słysząc tę odpowiedź zmarszczyła brwi i zwróciła się całkowicie w jego stronę. Czyli jednak jej plan chociaż trochę zadziałał? — Nie znaczyło dla nich tyle co dla mnie.

— I dlatego postanowiłeś ich zabić?

— Mówisz, jakby to było coś dziwnego. Robię to co mi się podoba, kieruję się prostymi wartościami.

Jedynie z jedną rzeczą mogła się z nim zgodzić, bo wiedziała, że to prawda - piękno, że miesza czasem w głowie, że rodzi konflikty i można nim manipulować. Jednak nie uznawała tego za tak wielką wartość, żeby warto było dla niej walczyć. Znacznie bardziej znacząca była wolność i prawo do godnego życia. A pewnych okolicznościach też zemsta...

Ale nie jest mężczyzną, może dlatego tego nigdy nie zrozumie.

— I dlatego miałabym ci zaufać? — powiedziała to z wyraźną kpiną w głosie. — Skąd mam wiedzieć, że któregoś dnia nagle nie zdradzisz mnie?

— Kazali mi cię zabić. Odmówiłem. Powiedzieli mi, że nie mam wyboru. Odparłem więc: Jestem Daario Naharis, zawsze mam wybór. Dobyli mieczy... Więc i ja dobyłem swój. — wyjaśnił.

Wciąż jej to nie przekonywało. Miałaby uwierzyć, że nigdy jej nie zdradzi i nie zabije, bo ceni sobie piękno w życiu? Bo zabił swoich kamratów, bo ci chcieli żeby zabił ją? W pewnym sensie poprzez to bronił jej... Ale nie znał jej przecież, co najwyżej słyszał plotki o niej.

— Odwróć się. — powiedziała, chcąc wyjść w końcu z wanny. Woda i jej cudowny zapach już wcale nie przynosiły jej ukojenia i relaksu, wolałaby jak najszybciej wyjść i opatulić ciało szlafrokiem, ale nie kiedy on patrzy.

O dziwo posłuchał jej bez żadnego komentarza. Odwrócił się, a ona szybko się podniosła i wyszła z wanny. Nawet się nie obcierała, tylko od razu założyła szlafrok, który podała jej Missandei. Zawiązała go mocno w pasie, żeby przypadkiem z niej nie spadł i nie odkrył żadnej z intymnych części jej ciała.

— Możesz się z powrotem odwrócić. — oświadczyła, zanim powiedziała coś więcej. — Chcesz walczyć dla mnie? — jedynie skinął głową. — Wciąż nie wiem czy mogę ci ufać.

Podszedł do niej na odległość niewielkiego kroku. Nie odsunęła się, chociaż instynkt mówił jej, by to zrobić. Mówił, że nie powinna tak stać, tylko zawołać straże i jego też kazać zabić, ale z drugiej strony... Jakiś cichy głosik w jej sercu mówił, że warto zaryzykować. Gdyby chciał ją zabić, zrobiłby to już dawno. Może faktycznie jest prostym mężczyzną z prostymi wartościami i chce walczyć dla niej tylko dlatego, że jest ładna.
Wyjął swój miecz - albo raczej wyglądało to jak swego rodzaju sierp - i klęknął przed nią na jedno kolano.

— Drudzy Synowie należą do ciebie, tak samo i ja, Daario Naharis. Mój miecz jest twój, moje życie jest twoje... moje serce jest twoje. Pomogę ci zdobyć Yunkai, udowodnię, że możesz mi ufać, moja królowo.

I wyglądało na to, że zamierza dotrzymać słowa. Od rana wraz z nią, Szarym Robakiem, ser Arthurem i ser Barristanem zajął się planowaniem tego, jak zdobyć Yunkai. Powiedział im o tylnej bramie, przez którą wchodzili Drudzy Synowie, by korzystać z usług niewolników w Yunkai - przy czym zaznaczył, że sam z nich nie korzystał, bo uważa iż nie można kochać się z czyjąś własnością.

Plan był taki, że w trójkę - on, ser Arthur i Szary Robak - wejdą tą bramą, zabiją kilku strażników, którzy tam są i otworzą główną bramę, przez którą będą mogli wejść Nieskalani. Miasto miałoby wtedy paść w najwyżej kilka godzin.

Oczywiście pojawiły się podejrzenia, że może to być pułapka, ale uznała, że warto było zaryzykować. Poza tym szczerze wątpiła, że to podstęp. W końcu gdyby Daario chciał ją zabić, zrobiłby to już wcześniej.

Więc zgodziła się na ten plan.

***

Odmówiła pójścia spać. Od kiedy tylko zapadł zmrok nie mogła długo usiedzieć w miejscu. Co chwilę wstała z kanapy i chodziła po namiocie, a po jej głowie rozbijało się mnóstwo scenariuszy tego, jak to wszystko może przebiec.

— Za długo już czekamy. — powiedziała, zabierając jedno winogrono z misy, którą podała jej Missandei. Byli z nią ona i ser Barristan, z pewnością widzieli po niej, jaka jest zestresowana. — Jak długo zajmuje zajęcie miasta? — zapytała go.

Już miał jej coś odpowiedzieć, kiedy usłyszeli kroki. Szybko go wyminęła i podeszła bliżej, ale... Tylko dwójki, nigdzie nie widziała Daario.

— Więc...? — zaczęła cicho, ale nie skończyła. Czuła, że stres wręcz w niej narósł w tej chwili i nie mogła już wytrzymać, musiała usłyszeć czy udało się osiągnąć cel.

— Było tak jak przewidzieliśmy. Żołnierze-niewolnicy szybko rzucili włócznie i się poddali. — odparł ser Arthur.

Jak patrzyła na niego i Szarego Robaka miała wrażenie, że wcale nie było tak łatwo, ale nie skomentowała tego w żaden sposób. Prze chwilę milczała, a jej usta w końcu wykrzywiły się w delikatnym uśmiechu.

— A... Gdzie jest Daario Naharis?

Długo nie musiała czekać na odpowiedź, bo usłyszała kolejne kroki. Był Daario we własnej osobie i niósł jakiś materiał przerzucony przez ramię. Na jego twarzy gościł uśmiech pełen dumy, kiedy podszedł do niej na odległość bliższą niż krok, klęknął jak poprzedniego dnia i rozłożył przed nią flagę z godłem Yunkai.

— Miasto jest twoje, moja królowo. — powiedział.

O poranku stali w niedużej odległości przed bramami Yunkai, otoczeni niewielkim oddziałem Nieskalanych, dla bezpieczeństwa. Ludzie powinni już dawno zrozumieć co się stało, ale czy będą chcieli wyjść z miasta, stanąć twarzą w twarz z osobą, która je zdobyła? W końcu Visenya zrobiła to bym ich wyzwolić, nie chciała by się jej bali...

— Nie wyjdą. — powiedziała w końcu, jej wzrok wciąż był skupiony na bramie.

— Wyjdą, Wasza Miłość. — zapewnił ją ser Barristan. — Wyjdą, gdy będą na to gotowi.

— Może nie chcieli żadnych zmian? — poczuła na swoim udzie, że któryś ze smoków ociera się o nią. Wystawiła do niego rękę, ale nie zwróciła spojrzenia, cały czas było ono wbite w bramę.

A jeśli znienawidzą ją za to, że zniszczyła im życie? Ale co to za życie, o którym nie można samemu decydować. Może zrozumieją, że chce dla nich dobrze? Że to jest zmiana na lepsze?

— Zrozumieją, że to zmiana na lepsze. Nie są już dłużej niewolnikami. — odparł ser Arthur.

— Z czasem uczysz się kochać swoje kajdany.

Sama przecież na początku nie chciała wcale uciekać z Królewskiej Przystani. Nie chciała nawet słyszeć o tym, że mogłaby kimkolwiek rządzić. Pragnęła jedynie spokojnego życia, zmieniła zdanie gdy pojawiła się Maelia, a dodatkowym zapalnikiem było to, że Tywin chciał ją wydać za Jaimego.

Ale kto wie, gdyby nie smok, to może pogodziłaby się ze swoim losem?

W końcu brama się otworzyła i zaczęli przez nią wychodzić ludzie, w każdym wieku, obu płci. Wyglądało na to, że jednak chcą zobaczyć osobę, która zrzuciła okowy z ich szyi. Zaczęli zbierać się przed nią, na tym pustym, piaszczystym polu, które było między nią a murami miasta.
Kiedy podeszli bardzo blisko, Nieskalani wystawili włócznie, by tłum nie dostał się do królowej.

Po kilku minutach wszyscy którzy mieli wyjść wyszli, więc Missandei wyszła nieco przed Visenyę i zaczęła mówić.

Bisa iksis Visenya Targārien, se dāria hen sīkuda Dārȳti, se Muña Zaldrīzoti se pryjatys hen belma! Ao enkagon aōha dāez naejot zirȳla! — przemówiła, dopóki Vis nie złapała jej za rękę i tym samym nie przerwała.

"To jest Visenya Targaryen, Królowa Siedmiu Królestw, Matka Smoków i Wyzwolicielka z Okowów. To jej zawdzięczacie swoją wolność."

— Nie... — szepnęła do niej i dała znać, że sama przemówi do ludzi. — Aōha dāez daoriot sytilībagon naejot nyke, ziry iksos aōhon! Nyke daor tepagon ziry naejot ao, kesrio syt īles va moriot aōhon! Lo jaelā ziry arlī, emā naejot gūrogon hen aōha belma se gūrogon lo syt aōla, tolvie single mēre hen ao! Se ȳdra daor ivestragī anāy dīnagon ao isse belma arlī! — powiedziała, czując że łzy zaczynają napływać jej do oczu. Widziała ich twarze, jak na nią patrzą, mogła się domyślać co o niej myślą. Nie chciała, by uważali ją za kogoś, przed kim trzeba klękać jak przed byłymi Panami, wolałaby być jak część ich społeczności.

"Wasza wolność nie należy do mnie, jest wasza. Nie mogę wam jej dać, bo zawsze była wasza. Jeśli chcecie jej z powrotem, musicie zrzucić łańcuchy i wziąć ją sobie, każdy z was. I nie pozwolić już nikomu kiedykolwiek ponownie zakuć was w kajdany."

Przez chwilę trwała cisza. Przez chwilę zastanawiała się czy aby nie przekręciła jakichś słów, ale wtedy Missandei na pewno by ją poprawiła. Serce znowu biło jej jak szalone, a oczy skakały od twarzy do twarzy. W końcu ktoś wyłamał się z tłumu i coś krzyknął.

— Mhysa!

Jednemu krzykowi wtórowały następne, wszystkie mówiące to samo, tylko... Nie wiedziała co. Nie było to valyriańsku. W końcu cały tłum skandował to samo, a ona nie wiedziała jak to zareagować, co zrobić albo powiedzieć.

— Visenyo... — Missandei się do niej pochyliła. — To znaczy "matka", to staroghiscarijsku.

Matka. Właśnie okrzyknęli mnie swoją matką.

Łzy, które od jakiegoś już czasu zbierały się w kącikach jej oczu teraz popłynęły. Płakała ze wzruszenia, nigdy nie sądziła, że może dla kogoś zrobić dość, by zostać przez niego nazwana matką.
Chciała między nich wejść, przytulić każdego z osobna, powiedzieć jak dużo to dla niej znaczy. Chciała zrobić tak wiele, że dnia by jej nie wystarczyło, nie wystarczyłoby go chociażby po to, by im podziękować.

Być może to ona przyniosła im wolność, ale to oni budowali jej pewność siebie. To dzięki nim wzrastała w niej nadzieja, że jest o co walczyć, że warto. Pragnęła iść dalej przez Essos i wyzwalać niewolników, aż pojęcie niewolnictwa zniknie ze wszystkich słowników.

Znowu poczuła ocieranie się o nogę, a nawet i o dwie. Spuściła wzrok i uśmiechnęła się przez łzy szczęścia. Kucnęła obok smoków i nakazała im, by leciały. Cała czwórka szybko wzbiła się w powietrze, przelatując ponad głowami ludzi, krążąc po okolicy. Wywołały niewielkie poruszenie, ale gdy wszyscy zobaczyli, że nikogo nie krzywdzą, przestali krzyczeć na ich widok.
Potem zrobiła pierwszy, niepewny krok w stronę ludzi. Zrobiłaby kolejny, ale w połowie drogę zagrodził jej ser Arthur. Najwyraźniej bał się, że ci ludzie mogą ją skrzywdzić. Jej ta myśl nawet przez głowę nie przeszła.

— Nie skrzywdzą mnie, ser. — powiedziała łagodnie. — Pozbierajcie potem tyle okowów, ile jesteśmy w stanie ze sobą zabrać. — dodała, zanim poszła dalej. Minęła linię Nieskalanych i weszła między ludzi.

Nigdy w swoim życiu nie czuła się tak dobrze, jak w tamtej chwili. Nazywali ją matką, każdy chciał jej dotknąć, zobaczyć z bliska. Rozstępowali się przed nią, uśmiechając się i dotykając delikatnie jej ramienia albo włosów, gdy przechodziła.

Po chwili ośmielili się na tyle, by na rękach wynieść ją nad swoje głowy. Siedziała na ramionach dwóch mężczyzn, a wszyscy wokół wciąż mówili "mhysa" i wyciągali ręce w jej stronę, a ona gest ten odwzajemniła.

Przez całe swoje życie nigdy nie czuła się tak kochana i tak na swoim miejscu. Po tym jak przez wiele lat świat był okrutny wobec niej, teraz oddawał jej za to wszystko co przecierpiała. Ci ludzie byli dla niej obcy, a jednak czuła się jakby była otoczona przez rodzinę. Zrobiła coś dobrego dla świata. Jest jeszcze szansa by ocalić ten świat pełen okrucieństw i w końcu zaczęła wierzyć, że to naprawdę może się udać, że jej może się to udać.

Daenerys byłaby z tego dumna.

Jeszcze kiedyś przejdzie tak przez miasta w Westeros. Przejdzie tak przez Królewską Przystań, bez straży, przez dzielnice, gdzie teraz panuje jeszcze nędza.
Kiedyś to zmieni. Już niedługo. Wszystko da się zmienić, da się zapewnić wszystkim pracę i godne życie.

Świat zdążył ją zniszczyć, ona odpłaci się naprawiając go.

***

A w tym samym momencie w Królewskiej Przystani Tywin Lannister dowiedział się, że po Krwawych Godach nie znaleziono ciała Robba Starka.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro