Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział XLII ''Opowieść''

Spacerując nieopodal głównej bramy - która cały czas była otwarta, ludzie wchodzili i wychodzili, wozy wjeżdżały i wyjeżdżały - ani Visenya ani Robb nie widzieli stojących na murach Varysa, Tyriona i Davosa, z których ten ostatni wysunął propozycję, o której dyskutował już jakiś czas temu z Robbem.

— Jeśli jakimś cudem uda nam się przeżyć bitwę z Nocnym Królem, czy Siedem Królestw chociaż raz w całej swojej gównianej historii nie mogłoby być rządzone przez sprawiedliwą Królową i honorowego Króla? Chociaż raz kogoś, komu zależy na dobru ludzi? — zaproponował.

Tyrion podszedł bliżej murów, by móc za nie wyjrzeć na dwójkę ludzi spacerującą przy drodze prowadzącej do zamku, rozmawiających o czymś.

— Tworzą ładną parę. Ale nie sądzę, by to się mogło udać. — dodał szybko drugie zdanie, odwracając się i patrząc na Davosa.

Visenya zostawiła Daario z myślą, że nie może przypłynąć do Westeros z kochankiem, że będzie musiała wyjść za mąż, by stworzyć sojusz, ale do tej pory nic takiego nie miało miejsca. Tylko raz poruszał z nią ten temat, jeszcze w Meereen. Wydawało mu się, że rozumie jego podejście, ale teraz... Nie wyglądała na zainteresowaną małżeństwem, lecz nie chodziło nawet o dostępnych kandydatów, bardziej o to jaki miałoby to wydźwięk.

Ona nie chciała mieć męża, ponieważ chciała udowodnić, że sama świetnie da sobie radę jako władca. Znała mentalność mieszkańców Westeros, zwłaszcza Lordów. Wielu z nich uważa, że kobiety nie nadają się do rządzenia, a ona chce wyjść temu na przeciw i pokazać im, że się mylą. Zapewne jest przekonana, że nie zrobi tego jeśli będzie miała męża i Tyrion rozumiał ten punkt widzenia.

Poza tym dochodziła jeszcze kwestia charakterów. Czy naprawdę by do siebie pasowali? Nie znał za dobrze charakteru Robba, ale doskonale wiedział, jak chociażby uparta potrafi być Visenya. Czy potrafiliby się dogadać?

— Już pomijając to, jak mógłby się rozwinąć ten związek, przeceniasz nasze wpływy. Żadne z nich nie chce słuchać starych, samotnych ludzi. Możemy doradzać, lecz sam powinieneś wiedzieć jak ciężko jest czasem wyperswadować niektóre pomysły. — dorzucił od siebie Varys. On również miał wątpliwości co do tego jak rozwinęłaby się ta relacja, czy naprawdę miałaby przed sobą świetlaną przyszłość.

— Nie jestem taki stary. — odpowiedział Tyrion. — A przynajmniej nie tak stary jak on. — tu wskazał głową na Davosa, a ten jedynie uśmiechnął się ironicznie. — Królowa respektuje mądrość, która przychodzi z wiekiem.

— Tylko jeśli nie jest pewna swego. W przeciwnym razie może i wysłucha tego co mamy do powiedzenia, ale i tak zrobi tak, jak uważa za słuszne. — zauważył Varys. — Znaczna większość młodych tak robi. Nawet jeśli posłucha się rad, lubi się dystansować, by nie przypominać sobie, że nic nie trwa wiecznie i oni też kiedyś będą starzy.

Dwójka, której się przyglądali i o której rozmawiali poszła dalej, znikając im z pola widzenia.

— Nie pamiętam żeby kiedyś było tu tak ruchliwie, nawet gdy przyjechał Król. — powiedział Robb.

Rozmawiali o wszystkim i o niczym. Zdawali się nie móc dzisiaj znaleźć dobrego tematu.

Albo może to po prostu Visenya nie była w nastroju? Nie czuła się tu dobrze, ale nie chciała się tym dzielić, bo i tak nic by to w jej odczuciu nie zmieniło. Po co miałaby narzekać mu, że nikt jej tu nie akceptuje i wszyscy uważnie śledzą każdy jej ruch, jakby była jakimś nieprzewidywalnym zwierzęciem? Nic by to nie zmieniło, bo on nie jest w stanie wpłynąć na ich odczucia względem niej. Musi dać im czas i pokazać się z dobrej strony, lecz czuje, że jeszcze długo będzie czuła się niepożądanym gościem...

Chociaż przy Robbie starała czuć się swobodnie, ale było to niemożliwe, kiedy wokół było mnóstwo ludzi, których nie znała i czuła na sobie ich spojrzenia.

— Na rynku w stolicy było mniej-więcej tak tłoczno. Tam zawsze jest mnóstwo ludzi.

Nie naciskał na kontynuowanie rozmowy, szczególnie, że sam nie wiedział co powiedzieć. Zamiast mówić cokolwiek, chciałby ją przytulić, widząc jak niekomfortowo się czuje. Chociaż tyle mógłby dla niej zrobić, chociaż nawet nie jest pewny, czy by go nie odepchnęła.

Zatem szli powoli w ciszy.

Khalessi, asshekh arraki dorve akka kirde symbaf. — prawie nie zauważyła jak podjechała do niej trójka dothraków i jeden z nich to powiedział. I wcale nie była to dobra informacja.

"Królowo, dzisiaj tylko trzydzieści dwie kozy i dwadzieścia owiec."

Pokiwała głową, przygryzając dolną wargę, kiedy zmartwienie wpłynęło na jej twarz. Nigdy nie miała problemu z tym, że smoki nie chcą jeść. Zazwyczaj wręcz domagały się więcej, a teraz zostawiały część z tego, co im przynoszono. Najgorsze jest to, że nie wiedziała dlaczego tak jest.

— Co się stało? — zapytał Robb, stając bliżej niej.

— Smoki ledwo co jedzą. — westchnęła, rzucając mu krótkie spojrzenie przez ramię i poszła przed siebie.

— Czekaj, zawołam po konia! — kiedy zobaczył, że ani się nie zatrzymała ani nie zwolniła, ruszył za nią szybkim krokiem.

— Mogę iść, to nie tak daleko! — odkrzyknęła, tym razem nawet się nie obracając.

Od kiedy została została porwana przez Dothraków i musiała iść przez całe dnie niemalże bez odpoczynku, w pełnym słońcu, brudnym i porwanym ubraniu, potarganych włosach i ze związanymi rękami, żaden spacer nie będzie jej już straszny.

Musieli iść przez kilkanaście minut, w tym kawałek pod górę, by dotrzeć do miejsca, gdzie usadowiły się smoki, ale pogoda była całkiem znośna. Nigdy nie przywyknie do zimna - szczególnie po spędzeniu ostatnich lat w Essos - lecz przynajmniej nie było ostrego wiatru, słońce też nie raziło w oczy.

Na miejscu, tam gdzie leżała cała czwórka, dookoła leżały przypalone kości i ziemia wyłoniła się spod warstwy śniegu i lodu. Pierwszy łeb uniósł Viserion, ale kiedy zobaczył kto przyszedł, z powrotem oparł go na swojej łapie. Maelia, która opierała swój na grzbiecie Drogona nawet do tego się nie pofatygowała.

Skoros ziry iksis? —  zapytała delikatnie, kładąc rękę na łbie Rhaegala. — Chyba nie przepadają za Północą. Dorastały w cieplejszym kraju. — stwierdziła, wzdychając cicho.

"Co się dzieje?"

— Obawiam się, że nic nie mogę zrobić z temperaturą. — mówiąc to, poczuł na sobie czyiś wzrok - okazało się, że niemalże zaraz za nim jest Viserion i nie spuszcza z niego wzroku.

Mimo zmartwienia stanem swoich dzieci, Visenya nie mogła nie zachichotać, patrząc na to. Nieważne, że już kilka razy przyprowadzała do nich Robba, te wciąż pozostawały ostrożne, pilnując, żeby nie zrobił jej krzywdy.

— Kiedyś siedziały mi na ramionach, potem kładły łby na kolanach, a teraz... są o wiele za duże na oba. — obeszła Rhaegala, który podążył za nią wzrokiem, jakby domagał się więcej atencji. 

Podeszła do Maeli, by zobaczyć jak goi się jej rana. Wspięła się częściowo po niej, a częściowo po Drogonie, by sięgnąć do zranionego miejsca. Wyglądało na to, że wszystko goi się tak jak powinno, mimo iż strzała wbiła się głęboko. Z tego co zaobserwowała wydawało jej się też, że Maelia już lata tak jak wcześniej. Sięgnęła ręką do rany, ale gdy tylko dotknęła miejsca obok smoczyca gwałtownie się odsunęła, obracając się w drugą stronę i oparła łeb na własnej łapie, liżąc prawie wygojoną ranę, zanim znowu zamknęła oczy.

Przez ten niespodziewany ruch Visenya zachwiała się, tracąc oparcie pod jedną stopą, lecz na szczęście udało jej się złapać jednego z kolców na plecach Drogona i utrzymać. Chociaż w razie jakby miała spaść, Robb tylko widząc jak się zachwiała podbiegł bliżej, żeby ją złapać jeśli spadnie.

— Jak... nie spadasz? — zapytał, marszcząc brwi. — Czasem w pełnym cwale ciężko się utrzymać na koniu, a co dopiero na... — urwał, podnosząc rękę i wskazując na Drogona.

Odwróciła się ostrożnie, ale Drogon przekręcił swój tułów, by mogła bezpiecznie stanąć na ziemi. Miała już podejść do Robba i wyjaśnić, ale wtedy do głowy przyszedł jej inny pomysł.

— Sam sprawdź. — odparła. Zaśmiała się, widząc jak unosi brwi w zdziwieniu, chyba nie do końca wierząc swoim uszom. — Jestem pewna, że jest dość duży, by unieść nawet więcej niż dwie osoby.

Dla niego problemem w żadnym wypadku nie było to, że smok mógłby nie unieść dwóch osób, a raczej to, czy to nowe... doświadczenie, nie będzie ostatnim w jego życiu.

— Chyba się nie boisz? — zapytała, doskonale wiedząc, co wywołuje takie pytanie, szczególnie w mężczyźnie.

— Nie, oczywiście że nie. — prychnął. — Ale może... Nie chce bym na niego wchodził?

— Konia jakoś nie pytasz o zdanie. — wzruszyła ramionami, wciąż nie ruszając się z miejsca. Przyglądała mu się, czekając na ostateczną decyzję. 

Nikomu tego nigdy nie proponowała. Zresztą wcale nie tak dawno zaczęła latać na smoku, więc sama nie czuła się w tym za pewnie. Może i miała okazję i wiele bardziej zaufanych osób, które mogłaby zabrać na taką przejażdżkę, ale to teraz poczuła, że tego potrzebuje. 
Natłokowi pracy towarzyszyło napięcie nie tylko owej pracy, lecz i bycia w nowym miejscu, wśród nieznajomych, nieprzychylnych jej ludzi. To mógłby być moment, w którym nie będzie Visenyą Targaryen, osobą, na której leży milion oczekiwać, a... Vis.

Kiedy ostatni raz ktoś się do niej tak zdrobniale zwrócił? Nie pamiętała, by na przestrzeni ostatnich kilku lat chociaż jedna osoba to zrobiła. Być może kiedyś Selaria...
Mam nadzieję, że zginęła szybko i bezboleśnie.

Finalnie Robb się przełamał. W końcu co się może stać, najwyżej zginie. Przynajmniej spełni marzenie każdego dziecka i w pewnym sensie poleci, zobaczy świat z góry.

— Czego mam się złapać? — zapytał, stając obok niej.

— Czegokolwiek możesz. — wzruszyła ramionami i też w dokładnie tym momencie Drogon się wyprostował, tym samym wciągając ich na swój grzbiet. Visenya od razu usadowiła się jak zazwyczaj, patrząc przez ramię na swojego towarzysza. — Jeśli się boisz, możesz złapać się mnie.

— Robiłaś tak już kie-?

Nie miał okazji skończyć, bo Visenya już się pochyliła, łapiąc na kolce i Drogon wziął to za znak. Przykucnął chwilę na ziemi tylko po to, by zaraz się z niej wybić i rozpostrzeć skrzydła. Te gwałtowne ruchy zmusiły Robba, by szybko się czegoś złapać, by nie spaść i padło na Visenyę - nie zamierzała mieć o to pretensji.

Droga, którą wcześniej pokonali w kilkanaście minut teraz zajęła sekundy. Wozy - a tym bardziej ludzie - w dole byli ledwo punktami, szczególnie gdy Drogon wzbijał się wyżej, okrążając ogromny zamek podobnie jak wtedy, gdy Visenya przybyła do Winterfell.
Zimny wiatr uderzający w twarz i resztę ciała był tylko drobną niedogodnością w porównaniu z widokami, a nawet samym uczuciem bycia wysoko nad ziemią.

Z rykiem smok przeleciał nisko nad jednym z murów, obracając się prawie całkowicie w bok, by zaraz potem skręcić i zacząć znowu wzbijać się wyżej.
Wszelkie rozmowy byłyby bardzo ciężkie przy tak mocnym wietrze, ale Visenya obejrzała się przez ramię, by chociaż spojrzeć na Robba i uśmiechnęła się - być może odrobinę złośliwie, bo wiedziała, co zaraz zrobi Drogon.
A mianowicie po podleceniu praktycznie na wysokość chmur i poszybowaniu przez chwilę - z tej wysokości nawet zamek wydawał się niewielki, ludzi nie było widać w ogóle, tylko słońce wciąż było takie samo, lecz teraz nie zasłaniały go żadne chmury - zaczął pikować w dół, układając skrzydła tak, by nabrać jeszcze więcej prędkości.

Visenya zmrużyła oczy, ale pozostawała uśmiechnięta, nawet nie było jej już wcale zimno.
Drogon ponownie rozpostarł skrzydła na typowej wysokości, na której zazwyczaj latał z rodzeństwem, szybując teraz swobodnie nad lasem.

— Wciąż żyjesz? — obejrzała się za siebie i prawie krzyknęła, by na pewno ją usłyszał.

— Ledwo. — usłyszała w odpowiedzi, ale z uśmiechem, który mówił, że mu się podobało.

***

Główny dziedziniec Winterfell był naprawdę zatłoczony tak bardzo jak główny rynek w stolicy, ludzie przechodzili w różne strony, wozy wjeżdżały i wyjeżdżały. Było głośno od rozmów, koni i odgłosów pracy.
Głębiej w budowli, na mniejszych dziedzińcach też byli ludzie, ale nie aż tak dużo. Tu też znalazły sobie zabawę dzieci, które uciekły swoim rodzicom. Bawiły się w berka. Rudowłosa dziewczynka oglądając się za siebie, na młodszego kolegę, który ją gonił nagle poczuła, jak w coś uderzyła.

Była to Visenya, która akurat przechodziła z Ser Arthurem.

— Spokojnie. — złapała dziewczynkę za ramiona, by się nie przewróciła, lecz ta nie wydawała się odebrać tego tak samo. Wyglądała raczej na przestraszoną tym, w kogo wbiegła. — Nic ci nie jest? — uśmiechnęła się, próbując jakoś ją uspokoić.

— Przepraszam, Wasza Miłość... — powiedziała, spuszczając głowę i unikając spojrzenia Visenyi.

— Nic się nie stało. — zapewniła ją.

— On nic mi nie zrobi? — spojrzała krótko na Arthura, wciąż dość przestraszona.

Inne dzieci trzymały swój dystans, pochowały się za kolumnami, za beczkami i wozami, obserwując sytuację z bezpiecznej odległości.

— Ser Arthur? — spojrzała się na niego przez ramię, a potem wróciła wzrokiem do dziewczynki. — Wręcz przeciwnie. Jest rycerzem, staje w obronie tych, którzy sami nie mogą się obronić. — wyjaśniła, uśmiechając się ciepło.

Ser Arthur sam uśmiechnął się pod nosem, nieco rozbawiony całą sytuacją. Widok Visenyi rozmawiającej z tą dziewczynką przypomniał mu o wszystkich podobnych do tej sytuacjach w Essos. Po wkroczeniu do Meereen dzieci same do niej przylgnęły, złapały za ręce i poprowadziły przez główną ulicę miasta, a ona uśmiechała się i pozwoliła się prowadzić. To były jedne z tych momentów, kiedy szczerze się uśmiechała.

Wydawało się, że jest w domu. Nie, jedynie zapominała na moment o tym, że nie ma swojego domu. Zrobiła coś dobrego dla świata i była z tego powodu zadowolona, uśmiechała się na uśmiechy innych, ich radość rozweselała ją, czuła się uwielbiana, ubóstwiana, kochana, idealizowana. Lubiła to, lubiła być w tak pozytywnym centrum uwagi, ale jeszcze tego samego dnia, wieczorem znów rozmyślała nad przyszłością i nad tym, czy gdy już wróci do Westeros i zdobędzie tron, to będzie mieć w końcu dom. Czy będzie prawdziwie szczęśliwa ze swojego życia.

— Mama powiedziała mi, bym z tobą nie rozmawiała. Wasza Miłość... — dziewczynka dodała drugie zdanie pospiesznie, znowu uciekając wzrokiem.

Visenya kucnęła przy niej, zabierając ręce z jej ramion.

— Czemu? Jestem taka okropna? — zapytała, krzywiąc się i marszcząc brwi, jakby zrobiło jej się przykro.

— Nie, jesteś śliczna! — szybko zaprzeczyła, patrząc na nią. — Królowo. — znów dodała po chwili.

— Jestem Visenya. A jak tobie na imię?

— Anya.

— Anya. — powtórzyła, uśmiechając się szczerze. — Twoja mama jest mądrą kobietą, by radzić ci, byś nie rozmawiała z obcymi. Ale ja jestem tu, by wam pomóc. Wszyscy ci ludzie, którzy ze mną przyjechali są tu w tym samym celu. — wyjaśniła.

— Ty też będziesz walczyć ze złymi panami? 

Visenya zachichotała na określenie armii nieumarłych jako "złych panów". W ten sposób przynajmniej nie wydawali się tacy przerażający.

— Tak. — potwierdziła.

— Też bym chciała móc chronić rodziców i przyjaciół... — przyznała Anya, a potem spuściła wzrok na swoje dłonie, których palcami bawiła się w zdenerwowaniu. — Ale nie jestem ani rycerzem ani królową.

— Nie musisz być rycerzem ani królową, by walczyć o to, na czym ci zależy. — Visenya ujęła podbródek dziewczynki i uniosła go, by ta spojrzała na nią. Anya miała zielone oczy, w których w tamtej chwili było tyle samo strachu co i determinacji. To przypomniało jej o niej samej, o całym dzieciństwie i przeszłości przed swoją drogą na szczyt, której nie chciała pamiętać. Zawahała się przez chwilę, lecz finalnie powiedziała to, co cisnęło jej się na język. — Opowiem ci pewną historię. Wam wszystkim, jeśli chcecie posłuchać. — drugie zdanie dodała, patrząc na boki. Zdawała sobie sprawę, że przyjaciele Anyi ukryli się przed nią, ale może uda jej się ich przekonać, by wyszli. — Zapewniam, ani rodzice ani żadna septa nawet nie wspomną wam o tej opowieści.

Wstała i podeszła do ławki nieopodal, z której zrzuciła śnieg i usiadła na niej. Anya nie była już taka przestraszona jak gdy wbiegła w Visenyę, więc podeszła za nią do ławki. Vis sięgnęła do niej, złapała pod ramionami i posadziła sobie na kolanach. Wtedy też inne dziecko postanowiło wychylić się ze swojej kryjówki i wyjść. Kiedy młoda królowa zaczęła mówić, kolejne wychodziły aż w końcu wszystkie się pokazały.

— Słyszałam kiedyś historię o pewnej dziewczynce, która urodziła się podczas strasznej wojny. Jej tata już dawno nie żył, a i mama nie nacieszyła się długo swoim nowo narodzonym dzieckiem. Dziewczynka została sama... — urwała na krótką chwilę, gdyż jej myśli powędrowały do koszmaru, którego doświadczyła na Smoczej Skale, ale szybko się z tego otrząsnęła. — Nie miała żadnego bogactwa, ziemi ani armii, jedynie nazwisko, które i tak dużo już nie znaczyło. Wychowywali ją ludzie, którzy źle ją traktowali, ale dziewczynka żyła dalej. W końcu dorosła. Udało jej się uciec od złych ludzi. Po tym co przeżyła postanowiła, że nie pozwoli, by ktokolwiek na świecie doświadczył tego co ona.

— Ale nie miała armii ani złota, za które mogłaby ją kupić. — odezwał się jeden z chłopców.

— Na początku faktycznie nie miała nic. Ale słyszałam, że kilka lat później ta kobieta, która kiedyś nie miała żadnego bogactwa, ziemi ani armii, zdobyła to wszystko na przełomie kilku lat. A nawet więcej... Smoki. Cztery, każdy innego koloru, wszystkie szybujące wysoko po niebie cieszące się wolnością, której ona sama nigdy nie miała. W ciągu tych kilku lat uratowała też tysiące ludzi.

— Ale jak to zrobiła?! — zapytała jakaś dziewczynka.

— Właśnie, powiedziałaś, że nic nie miała, a potem nagle wszystko! — dodała inna.

— Nie nagle, zajęło jej to kilka lat. Wszystko krok po kroku. — wyjaśniła. — Udało jej się, bo miała w sobie mnóstwo determinacji, uporu, nieco inteligencji i przyjaciół, którzy ją wspierali. — dodała, uśmiechając się i już nie potrafiła nie myśleć o tym, co wydarzyło się przez ostatnie kilka lat.

Gdyby ktoś jej kiedyś powiedział, że tak potoczy się jej życie, że skończy w takim miejscu, z taką pozycją... Nigdy by mu nie uwierzyła. Była pewna, że będzie nieszczęśliwa do końca życia, że tragedia płynie w jej żyłach wraz z krwią.
Teraz miała nadzieję na to, że gdy wojna się skończy, będzie w stanie odnaleźć szczęście.

— Czy to historia o tobie? — zapytała Anya.

— O mnie? Nie, przecież powiedziałam, że usłyszałam gdzieś tę opowieść. — uśmiechnęła się, dając dziewczynce delikatnego pstryczka w nos, zanim zdjęła ją sobie z kolan i odstawiła na ziemię. — Możecie być kim chcecie, osiągnąć wszystko o czym marzycie - nigdy nie dajcie sobie wmówić, że jest inaczej. — wstała z ławki. — Dobrze, bo zdaje się że przeszkodziłam wam w zabawie... — chciała już odejść w swoją stronę razem z Arthurem, ale zatrzymał ją głosik z prośbą:

— Nie masz chwili, by pobawić się z nami?

Nie mogła przecież odmówić.
Nawet nie zdawała sobie sprawy, że była przez cały ten czas obserwowana z góry.

Gdy już poszła dalej w stronę, w którą zmierzała od początku, po drodze prawie wpadła na kolejną osobę. Tym razem nie było to żadne dziecko, a Jon, który wyglądał na wytrąconego z równowagi. Widząc ją, jakby się wystraszył? Nie potrafiła odczytać tej reakcji, ale postanowiła nie poświęcać jej więcej myśli.

W końcu wraz z Arthurem dotarła do biblioteki. Powoli stawiała kroki, rozglądając się po regałach, na których leżały zwoje lub książki. W pewnym momencie dostrzegła, że za jednym z regałów ktoś siedzi, wyraźnie zaczytany - nie zauważył, że tu weszła.

— Przepraszam? — odezwała się delikatnie, splatając dłonie z przodu.

Mężczyzna pomimo jej łagodnego tonu tuż po tym, jak podniósł głowę, by zobaczyć kto przyszedł, gwałtownie podniósł się z krzesła, prawie że jej wywracając.

— Wasza Miłość.

— Nie chciałam cię przestraszyć. — odpowiedziała z zakłopotanym uśmiechem. — Pracujesz tutaj...?

— N-nie, nie. Szukałem czegoś. — wyjaśnił, potrząsając głową, by otrząsnąć się do końca z zaskoczenia. 

— Natknąłeś się może na coś po valyriańsku? — zadała kolejne pytanie, wchodząc między regały i samej przepatrując książki.

— Znasz valyriański, pani?

— Ptaszki Varysa nie ćwierkały o tym? — odparła zanim zdążyła pomyśleć, że to nieodpowiednie słowa, szczególnie, że nie zna tego mężczyzny. — Wybacz. — poprawiła się szybko. — Nauczyłam się tego języka z książek, gdy byłam jeszcze dzieckiem. Zastanawiałam się, czy może znajdę coś raczej lekkiego do poczytania wieczorem. Mówi się, że to jedyny język, który nadaje się do poezji.

— Nie natknąłem się na nic, ale pewnie coś takiego tutaj jest. A nawet jeśli nie po valyriańsku, to w mowie potocznej.

Pokiwała głową. Wolałaby ten obcy język nie dlatego, że to faktycznie jedyny, który ukazuje prawdziwe piękno poezji, a czytając po valyriańsku przypomniałaby sobie o niedalekiej przeszłości. W pewnym sensie przeniosłaby się do Essos, kiedy sytuacja w Zatoce Smoków była już opanowana i nie miała tam żadnych zmartwień.

— Jak się właściwie nazywasz? — zapytała, wyciągając jedną z książek i otworzyła ją, patrząc o czym jest.

— Samwell Tarly, Wasza Miłość.

Na chwilę zastygła z książką w ręku, czując gulę narastającą w jej gardle, którą szybko przełknęła.
Jak duża była szansa, że trafię tu na syna mężczyzny, którego kazałam ściąć dla przykładu?

— Tarly? Jesteś daleko od domu. — powiedziała szybko, otrząsając się i próbując przybrać neutralny ton. Przerzuciła kilka stron, teraz już tylko udając że coś na nich czyta, zanim odłożyła książkę na miejsce.

— Wszyscy jesteśmy, czyż nie? — odparł, uśmiechając się do niej lekko, raczej nieswojo.

Albo wyczuł, że coś jest na rzeczy albo to jej obecność wprawiała go w zakłopotanie, a może stres? Wolałaby to drugie.

— Owszem. — odsunęła od regału, stawiając kilka wolnych kroków zmierzając z powrotem do środka pomieszczenia. Spojrzała na Ser Arthura pytająco, czy powinna powiedzieć Samwellowi co się stało z jego ojcem. Dyskretnie skinął głową. Zdecydowanie wolałaby stąd natychmiast wyjść. Odchrząknęła i powiedziała: — Widziałam się z twoim ojcem.

— Tak-?

— Po bitwie. Był jednym z ocalałych. — przerwała mu, zanim byłby w stanie założyć, że to "spotkanie" odbyło się w przyjaznych okolicznościach. Powiedz to szybko i miej to z głowy. Nie zmienisz tego, że zabiłaś mu ojca. To wojna. Ojciec Hizdahra też umarł po części z twojej winy, a nie nienawidził cię za to. A przynajmniej nie otwarcie... — Dałam im wybór. On pozostał wierny słowu danemu Cersei Lannister. — starała się ująć to delikatnie, lecz czuła, że poległa. Jak można komuś przekazać wiadomość o śmierci kogoś z jego rodziny i być przy tym delikatnym? Jedyne o czym pomyślała, to że może to załagodzić inną informacją. — Twój brat też tam był. Został wzięty w niewolę, wraz ze wszystkimi innymi, którzy nie ugięli kolana. Wszystkich zabrałam ze sobą ze Smoczej Skały tutaj, więc... Pewnie jest gdzieś w obozie. Jest całkiem duży, ale na pewno jak zapytasz odpowiednich ludzi to będą w stanie pomóc ci go znaleźć.

— Dziękuję, pani... że mi o tym powiedziałaś. — Sam próbował się nie rozpłakać przy niej, ale łzy samej zbierały mu się w oczach. Ojciec zawsze źle go traktował, ale jednak byli rodziną. Ciężko przyjąć do umysłu to, że teraz już go nie ma... — Przynajmniej brat nie wyrzuci mnie z domu jak ojciec. — chociaż tyle, chociaż on został oszczędzony. Tymi słowami próbował rozluźnić atmosferę, która bardzo szybko napięła się do granic możliwości, mimo że to kobieta, która przed nim stała była jej powodem.

— Jeśli twój brat ugnie przede mną kolano, to pozwolę mu przejąć tytuły i ziemie, które należały do waszego ojca. — wysiliła się, by nie spuścić wzroku na podłogę.

— Jeśli mogę... — zaczął już wychodzić, jednak poprosił ją jeszcze o pozwolenie.

— Oczywiście. — odpowiedziała szybko.

Jak tylko Sam wyszedł, wypuściła głęboki oddech, który utknął w jej gardle tuż po tym, jak wyznała mu prawdę.
Jasne, że wiedziała, że osoby, które zabija w bitwach mają rodziny, które będą je opłakiwać, lecz nie musiała się z nimi do tej pory mierzyć. Poza tym taka jest wojna. Gdyby rozczulała się tak nad każdym człowiekiem, to nigdy nie dotarła by do pozycji, w której obecnie jest. Chociaż z drugiej strony, to jej delikatne serce wygrało jej przychylność ludzi. To dzięki niemu i rozumieniu cierpień ludzi, była zmotywowana by im pomóc.

— Ktoś musiał mu powiedzieć. — usłyszała za sobą Arthura i równocześnie poczuła jego dłoń na ramieniu.

Nad nią nikt się nie rozczulał, kiedy była dzieckiem pozbawionym rodziców. Jest lepsza od tych wszystkich ludzi, ale to nie znaczy, że musi się nad każdym rozczulać.

Uśmiechnęła się delikatnie, łapiąc za jego rękę i ściskając ją, zanim zdjęła ją ze swojego ramienia - ale nie puściła - i odwróciła się do niego.

— Pamiętasz może, czy mój ojciec miał kiedyś sztylet z valyriańskiej stali? — zapytała, by szybko zmienić temat.

Gdyby tylko jeden raz widziała tę broń, być może nawet by go o to nie pytała, ale tej nocy przyśnił jej się po raz kolejny. Wiedziała, że coś jest na nim napisane, po valyriańsku, ten sztylet musiał być w jej rodzie od pokoleń.
Wiedziała już, że jej sny stają się prawdą, więc ten też musi mieć jakieś znaczenie. Być może ta broń gdzieś tu jest?

Lepsze przyglądanie się tysiącom ludzi, by zobaczyć czy nie mają przypadkiem przy pasku poszukiwanej broni, niż myślenie o złych wieściach, które musiała przekazać - i rozterki moralne, które przyszły razem z tym. Jakby nie miała już dość innych rzeczy na głowie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro