Rozdział XIX ''Taniec''
Już od dawna nie miała snów, które wyryłyby się w jej pamięci.
Od czasu snu, przez który zaryzykowała podpalenie swojej komnaty w Królewskiej Przystani wierzyła w swoje sny. Wierzyła, że są jakąś wizją, pokazują jej co się stanie albo dają jej jakąś wskazówkę.
Teraz nie wiedziała co powinna o tym myśleć. Wiedziała, że była to sala tronowa w Czerwonej Twierdzy, ale wyglądała nieco inaczej. Poza tym było tu dużo ludzi, stoły ustawione po bokach sali i całe pomieszczenie przystrojone jak na jakiś bal.
Ona sama miała na sobie białą suknię, którą miała tego dnia na sobie, na kolejnym posiedzeniu, podczas którego wraz z urzędnikami zajmowała się prawem w Meereen.
Nie zwróciła uwagi na jakieś słowa rzucane przez strażników przy drzwiach, chyba kogoś zapowiadali. Ona wolała patrzeć na tron, chciała podejść do niego, ale ktoś delikatnie poklepał ją po ramieniu.
— Rozpoczniemy w końcu bal? — nie znała tego głosu.
Odwróciła się i oniemiała. Czuła, jak serce bije jej w piersi, a łzy napływają do oczu. Nigdy nie widziała jego twarzy, ale wiedziała że to on: To był jej ojciec.
Wyciągnął rękę w jej stronę, prosił ją do tańca. To wszystko nie działo się naprawdę, ale miała ochotę rzucić mu się w ramiona i przytulić tak mocno jak tylko da radę, w końcu poczuć się jak w domu. Teraz, kiedy widziała jego piękne, fioletowe oczy, odnajdywała w nich swoje. Te same lśniące, srebrne włosy, to był on, jej serce to wiedziało.
Nie chciała się budzić, nie chciała wracać do rzeczywistości, gdzie nie ma dla niej miejsca na świecie, gdzie może tylko zrobić coś dla innych, a dla siebie nie jest już w stanie.
A skoro ojciec tu był, to znaczy, że matka też musiała być gdzieś w pobliżu... Ją też chciałaby zobaczyć, przytulić się do matczynej piersi i poczuć jak dziecko, które nie ma żadnych zmartwień.
— Tak... — wyszeptała, powstrzymując łzy i pozwoliła, by ujął jej dłoń.
Muzyka zaczęła grać, jego druga ręka spoczęła na jej talii. Nigdy nie tańczyła, ale prowadził ją gładko przez ten taniec. Uśmiechała się, nie spuszczając z niego wzroku choćby na chwilę, jakby chcąc zapamiętać każdy detal jego twarzy, w razie gdyby nigdy więcej miała go już nie zobaczyć.
— Wszyscy na ciebie patrzą. — powiedział jej cicho, zaraz potem obracając nią. — Wyglądasz dzisiaj pięknie, córeczko.
— Dziękuję. — tylko tyle była w stanie z siebie wydusić. Chciałaby powiedzieć coś więcej, porozmawiać z nim, zadać tak wiele pytań... Ale jej gardło było zbyt ściśnięte od emocji, by była w stanie to zrobić, więc po prostu cieszyła się tym co ma.
Gdy melodia się zakończyła, złapała suknię po bokach i dygnęła, zamykając oczy. Przez chwilę została w tej pozycji, a potem podniosła się gotowa, by o coś zapytać, ale nie było jej dane.
Kiedy ponownie stała wyprostowana i otworzyła oczy, nie była to już ta sama scena. W sali nikogo nie było, nie była przystrojona, a wręcz przeciwnie... Zniszczona. Czuła nawet, jak śnieg ląduje na jej twarzy i odkrytej części dekoltu, przyprawiając ją o dreszcz. Ponadto, przed nią nie stał już jej ojciec, tylko jakiś chłopak, którego nigdy wcześniej nie widziała.
Miał kręcone włosy, w które aż chciało się włożyć rękę i je przeczesać. Patrzył na nią swoimi niebieskimi oczami i zdawało jej się, iż jest tak samo zaskoczony co ona, mimo iż jednocześnie nieco rozpływała się w jego spojrzeniu.
Przez dłuższy moment patrzyli na siebie, a jedynym dźwiękiem był wiatr rozbijający się o mury. Potem nieznajomy chłopak wyciągnął nieznacznie przed siebie rękę, jak wcześniej zrobił to jej ojciec.
Miała ją już przyjąć, kiedy obudziła się z powrotem w swojej komnacie w Wielkiej Piramidzie w Meereen.
Podniosła się do siadu i przeczesała włosy. Nie wiedziała co o tym myśleć, nie umiała znaleźć żadnego znaczenia w tym śnie. Poza tym, nie miała pojęcia kim jest ten chłopak, który jej się przyśnił. Czyżby miała niedługo spotkać go na swojej drodze?
Ostatnim razem było tak, gdy śnił jej się ser Jorah... I wszystko się spełniło, więc czyżby czekało ją też spotkanie z tą tajemniczą postacią?
Nie miała teraz na to wszystko czasu. Musi jeszcze skończyć ustalać prawo, a potem ma posłuchanie ludzi. Później się tym zajmie.
***
— Ao iōragon gō Visenya hen Targārien lentor, brōzi ēlie zȳho, pryjatys hen belma se Muña Zaldrīzoti, Mīrīno Dāria se dāria hen Andals se Ēlie Vali. — przedstawiła ją Missandei.
"Stoisz przed Visenyą z rodu Targaryenów, pierwszą tego imienia, Wyzwolicielką z Okowów, Matką Smoków, Królową Meereen i Królową Andalów i Pierwszych Ludzi."
Szczerze powiedziawszy, to po posłuchaniu kilkunastu ludzi miała już dość ciągłego wysłuchiwania swoich tytułów, chyba zaraz każe Missandei ograniczyć się do "Królowa Meereen", kiedy ją przedstawia.
— Ȳdra daor sagon zūgagon. Kostā nyesha. — odezwała się do mężczyzny stojącego u dołu schodów i pokazała mu ręką, że może się zbliżyć.
"Nie bój się. Możesz podejść."
Mężczyzna nie wyglądał na przekonanego, nawet nie była pewna, czy ją zrozumiał. Trzymaj jakiś tobołek przyciśnięty do piersi i dopiero po chwili powoli podszedł do schodów i wszedł po kilku stopniach, stając w odpowiedniej odległości. Wtedy zaczął coś mówić, ale Visenya go nie rozumiała. Słowa brzmiały znajomo, ale był to chyba niski valyriański. Całe szczęście Missandei znała dużo języków i mogła jej wszystko przetłumaczyć.
— Jest pasterzem. Mówi, że modlił się o twe zwycięstwo nad Panami.
— Powiedz mu, że jestem wdzięczna za jego modlitwy. — powiedziała i obserwowała, jak mężczyzna kładzie tobołek na podłodze przed sobą i klęcząc przed nim, rozwiązuje go. Wychyliła się, by zobaczyć co tam jest i przeszedł ją lekki dreszcz, gdy zobaczyła zwęglone kości.
— Mówi, że to były twoje smoki, że przyleciały rano i spaliły jego stado. — mężczyzna wstał z klęczek, a potem kontynuował, cały czas ze zwieszoną głową. — Bał się, że cię obrazi, ale stracił wszystko, co posiadał.
Przez chwilę obawiała się, że to kości jakiegoś człowieka, albo co gorsza nawet dziecka. Ale już zaczęło się to, czego się obawiała. Smoki robią co chcą, są zbyt duże, by trzymać je w komnatach w piramidzie i już pojawiła się pierwsza osoba, która przez nie ucierpiała.
I nie łudziła się, że to będzie ostatnia taka osoba... Musi coś wymyślić, żeby jakoś je kontrolować.
— Powiedz mu, że mu współczuję. — zatrzymała się na moment, szybko myśląc o tym, co może dla niego zrobić. — Powiedz, że nie jestem w stanie przywrócić do życia jego kóz, ale dostanie nowe stado i ponadto również równowartość starego, w złocie.
Po tych słowach pasterz po raz pierwszy podniósł głowę i spojrzał na nią, wyraźnie zaskoczony. Nie spodziewał się takiej reakcji, wyglądało raczej na to że myślał, że wyjdzie z niczym.
Szybko zaczął dziękować, kłaniając się szybko kilka razy, a zaraz potem zawinął z powrotem tobołek i wyszedł, nie odwracając się od niej plecami.
— Niech przyjdzie następny.
Na to nie musiała długo czekać. Weszło dwóch mężczyzn, zatrzymując się u dołu schodów. Jeden z nich przedstawił tego drugiego jako Hizdahra zo Loraqa.
— Kostagon daor eglie āeksio ȳdragon syt zirȳlagoī? — zapytała, na co przedstawiciel usunął się pod ścianę, a Hizdahr sam podszedł do miejsca, z którego ludzie mieli wysuwać swoje prośby do niej.
"Czy szlachetny pan nie może mówić sam za siebie?"
— Królowo Visenyo. — powiedział i ukłonił się jej. — To co mówią o twej urodzie, to najszczersza prawda. — miała ochotę przewrócić na to oczami, ale powstrzymała się, siedząc cały czas w tej samej pozycji. Jej brak komentarza na te słowa był dostateczną odpowiedzią. — Pochodzę z jednego z najdumniejszych i najstarszych rodów w Meereen.
— Zatem to mój zaszczyt, by cię gościć.
— Mój ojciec, jeden z najbardziej poważanych i kochanych obywateli Meereen, całe życie dbał o utrzymanie cudów tego miasta, w tym tej piramidy.
Wygląda na to, że nawet wśród Panów znalazła się jakaś dobra dusza. Rozpaliło to jej serce i dodało trochę nadziei w to, że to miasto może pozbyć się okropnych nawyków.
— Musi być wspaniałym człowiekiem, chciałabym się z nim spotkać. — mówiła to jak najbardziej szczerze. Dzięki temu człowiekowi mogłaby dowiedzieć się więcej o Meereen i o tym, czego to miasto najbardziej potrzebuje i jaką drogą najlepiej jest je zmienić.
— Jest chory, Wasza Miłość. Odpoczywa w domu, pod opieką medyków, pobyt w lochach źle wpłynął na jego zdrowie. — mina jej zrzedła, gdy usłyszała te słowa.
Ponadto poczuła się winna stanowi tego mężczyzny, w końcu to ona kazała wtrącić wszystkich do lochów. Ale nie miała pojęcia, że to może na kogoś tak źle wpłynąć... Mieli tam tylko przesiedzieć do czasu ukończenia zmian w prawie Meereen.
— Przekaż mu zatem moje pozdrowienia. — odparła szybko, nie chcąc dać po sobie poznać, że ją to dotknęło. — Niestety było to konieczne do czasu naprawienia prawa Meereen.
— Przekażę.
Wydawało jej się, że mimo iż w żaden sposób nie skomentował jej poczynań, to je potępiał. A co ona miała powiedzieć o decyzji panów, by ukrzyżować niewolników, dzieci? Powinni zapłacić za to życiem, a jednak żyli, okazała im łaskę, przeleciało jej przez głowę, że być może nie wszyscy byli temu winni, więc nie wszyscy powinni stracić głowy. Nie mógł jej obwiniać o to, że okazała łaskę, wtrącając ich do lochów na kilkanaście dni. Oni tylko musieli przesiedzieć ten czas, a ona intensywnie pracowała, od rana do wieczora, nie tylko nad prawem, ale też słuchając ludzi i ich problemów.
— W jakiej sprawie do mnie przyszedłeś? — zapytała po dłuższej chwili ciszy, w trakcie której tylko to nieme potępienie jej działań wisiało w powietrzu.
— Jestem jedynie sługą tego miasta. Nie chcę, by jego tradycje zniknęły w odmętach historii, dlatego proszę cię, być pozwoliła otworzyć areny, Wasza Miłość. — mówił powoli, gestykulował, starał się być jak najbardziej przekonujący i jakoś uargumentować ten okrutny zwyczaj... Ale nic to nie dało.
— Nie ma nawet o tym mowy. — odpowiedziała bardzo szybko. — Tradycja, która każe zabijać ludzi nie powinna być tradycją. Znajdźcie sobie nową. Następny.
— Królowo- — zaczął, ale mu przerwała.
— Następny. — nie miał innego wyjścia, jak się poddać. Ukłonił się i wyszedł wraz ze swoim przedstawicielem, który przez cały ten czas stał przed ścianą. Visenya westchnęła ciężko i zwróciła się do Missandei. — Ilu jeszcze właściwie ich tam jest?
— Dwustu dwunastu, Wasza Miłość.
— Dwustu dwunastu...? — powtórzyła i popatrzyła się po swoich rycerzach, którzy stali po obu stronach za nią. Jeszcze dwieście dwanaście razy ma słyszeć, jak jest przedstawiana, rozwiązywać problemy, siedzieć prosto i myśleć logicznie.
— Potrzebujesz przerwy, Wasza Miłość? — zapytał ją ser Arthur.
Prawda była taka, że tak, potrzebowała przerwy, jednak nie chciała jej sobie zrobić. Tylko wydłuży to wszystko w czasie, a ci ludzie będą tam stać dłużej niż jest to koniecznie.
— Nie. Hembar! — zawołała, by wpuścili kolejną osobę.
***
— Ilu ich wszystkich było? — zapytała Vis, gdy już po wszystkim - wieczorem - szła do swoich prywatnych komnat w towarzystwie ser Arthura.
— Trzystu, Wasza Miłość.
— Jakim cudem stałeś cały ten czas? — ją bolały plecy od siedzenia prosto bez oparcia...
— Przyzwyczajenie. — odparł, uśmiechając się do niej.
— Przez cały dzień nie miałam czasu, by o tym wspomnieć, ale... Miałam sen. — zaczęła. — Nigdy go nie widziałam, ale wiem, że to był ojciec. Byliśmy w Królewskiej Przystani, to był jakiś bal. Zaprosił mnie do tańca, by go rozpocząć. — opowiedziała tylko o pierwszej części snu, bo tej drugiej wciąż nie umiała zinterpretować.
— Popełnił kilka błędów w swoim życiu, ale ostatecznie był dobrym człowiekiem. I byłby dumnym, że ma taką córkę.
Tym razem to ona się uśmiechnęła, zatrzymując się przy drzwiach do swoich komnat. Położyła dłoń na klamce, ale jeszcze coś powiedziała, zanim weszła.
— Dobranoc, ser.
— Dobranoc, Wasza Miłość.
— Nie idziesz spać? — już miała wejść, ale jednak się cofnęła widząc, że ser Arthur nie odchodzi spod jej drzwi.
— Ktoś musi trzymać wartę przy twoich drzwiach. — wyjaśnił, jakby to nie było nic dziwnego, że przez cały dzień był na nogach, a teraz jeszcze spędzi noc pod jej drzwiami.
— Może to zrobić któryś z Nieskalanych, który i tak ma wartę w nocy.
— Żaden Nieskalany nie jest twoim gwardzistą.
Przez chwilę nic nie mówiła, tylko mierzyła go wzrokiem. Chyba szacowała swoje szanse na to, że uda jej się namówić go, do pójścia sobie.
Poza tym, co mogło jej się stać w tej ogromnej piramidzie, gdzie wszędzie byli jacyś strażnicy?
— Przysięgnij, że choć trochę odpoczniesz. — powiedziała w końcu.
— Przysięgam.
Być może było to wymuszone, no i spojrzał się na nią wzrokiem tego człowieka, który mówi że coś zrobi, ale nawet nie zamierza myśleć o robieniu tego.
Swoją drogą, co robią rycerze przez całą noc na warcie? W dzień jeszcze ktoś przechodzi, można porozmawiać czy coś... Ale w nocy? I to kiedy ma się wartę samemu? Czy z tego też ich trenują?
Weszła do swoich komnat i już od wejścia rozpięła kok, w który przez cały dzień miała upięte włosy. Była gotowa zacząć zrzucać z siebie suknię, ale wtedy zobaczyła, że nie jest sama w komnacie. Pośrodku stał Daario, z bukietem kwiatów w ręce.
— Jak tu wszedłeś? — zapytała niemal od razu, odkładając na komodę spinkę, która trzymała jej włosy.
— Drzwi są strzeżone, ale okna nie.
Czy on właśnie powiedział, że... Wspiął się tutaj? Tylko po to, by się z nią zobaczyć i - najpewniej - dać jej kwiaty?
Z jednej strony, wolałaby mieć pewność, że w swoich komnatach ma pełną prywatność wieczorem, ale z drugiej, podobało jej się, że zrobił to dla niej. Lubiła go, lubiła jak o nią zabiega, chociaż tego dnia po głowie chodził jej obraz chłopaka z jej snu.
Ale on był nieosiągalny, a Daario był tuż obok.
Chociaż... Ona przecież nigdy... Wciąż jest dziewicą...
— Popłynąłem po nie na wyspę o milę od brzegu. — powiedział, podchodząc do niej z bukietem i wystawiając go w jej stronę.
— Dziękuję, ale nie musisz tego robić. — przyjęła kwiaty i minęła go. Wsadziła je do dzbanka z wodą, by tak szybko nie zwiędły.
— Ale kobiety lubią kwiaty, a ja lubię sprawiać przyjemność kobietom. — uniosła brew i odwróciła się do niego.
— Doceniam gest, ale to są moje prywatne komnaty, w których chciałabym odpocząć. Jeśli kogoś tutaj chcę, to go wezwę. A jeżeli chcesz dawać kobietom kwiaty wieczorami w blasku księżyca, to są tysiące kobiet w Meereen, które to docenią.
— Oczywiście, moja Królowo, ja tylko chcę ci służyć. — patrzyła, jak nie rusza się z miejsca o kilka kroków od niej, tylko klęka na jedno kolano.
— Po co przyszedłeś? — nalała sobie trochę wina. Szczerze wątpiła, że przyszedł tylko po to, by dać jej kwiaty, chociaż to również byłoby bardzo w jego stylu.
— Chciałem cię o coś poprosić. — uniosła brwi, ale mu nie przerwała. Podniósł się z przyklęku i wyprostował. — Mam tylko dwa talenty: wojna i kobiety. Zdecydowałaś się zostać w Meereen, co jest oczywiście rozsądne i szanuję to, ale... W Meereen nie mam żadnego pożytku z moich talentów.
— Czy przypadkiem ty i Drudzy Synowie nie patrolujecie ulic, pilnując porządku? — przekrzywiła głowę i upiła trochę wina z kielicha.
— Nie jesteśmy strażnikami, a-
— A jeśli chodzi o kobiety, to już ci powiedziałam: W Meereen są tysiące kobiet, większość na pewno przyjmie od ciebie taki bukiet kwiatów i zgodzi się na coś więcej. — przerwała mu, podchodząc trochę bliżej, na odległość może jednego kroku.
— Problem w tym, że pragnę tylko jednej, ale ona nie chce mnie.
Zanim się zorientowała co robi, przygryzła lekko dolną wargę. Nie miała wątpliwości, że chodzi o nią, ale nie była pewna jak powinna zareagować. Z jednej strony chciała tego, chciała, by wziął ją w swoje objęcia i by dowiedziała się w końcu jak to jest być z mężczyzną, ale z drugiej... Obawiała się tego. Albo była zestresowana. Jej samej ciężko było stwierdzić.
— I w związku z tym czego ode mnie oczekujesz? — przeniosła swoje spojrzenie na jego oczy.
— Nie zrozum mnie źle, przysięgałem ci, więc jeśli każesz mi patrolować ulice, to to właśnie będę robić. — pokonał ten krok, który ich dzielił. Visenya musiała nieco podnieść głowę, by utrzymać kontakt wzrokowy. — Ale możesz kazać mi zabić któregokolwiek ze swoich wrogów, gdziekolwiek jest, i to też zrobię. Po prostu... Pozwól mi robić to, w czym jestem najlepszy.
Nieco kusząca propozycja, kazać mu popłynąć do Westeros i na przykład pozbyć się Tywina Lannistera, ale byłoby to bardzo ryzykowne, a ona nie chciała tak ryzykować jego życiem. Przywykła już do jego osoby i jego flirtów, nie mogłaby teraz tego wszystkiego odrzucić, jakby nie miało żadnego znaczenia.
To był jej moment na wykonanie kroku, jeśli chciała by do czegoś między nimi doszło.
Jak przy ich drugim spotkaniu nie chciała, by zobaczył jakąkolwiek intymną część jej ciała i chowała się w wodzie w wannie albo zakrywała, tak teraz czuła pragnienie, by ją zobaczył. I sama chciała zobaczyć jego.
— W porządku. — odparła, kładąc dłoń na jego koszuli i zjeżdżając nią powoli do miejsca, gdzie była zawiązana. — Spełniaj się w swoich talentach. — dodała szeptem.
Już od jakiegoś czasu czuła, że istnieje między nimi jakieś przyciąganie i nawet nie starała się mu zaprzeczać, ale bała się, co może z tego wyniknąć. Szczególnie, że te sprawy kojarzyły jej się w pewnym stopniu z tym, co mogło się z nią stać, gdyby została w Królewskiej Przystani: Zostałaby wydana za mąż za Jaimego Lannistera i znowu mieszkałaby w Casterly Rock, i zapewne czekałoby ją urodzenie kilkorga dzieci przez nadchodzące kilka lat.
Ale to jej już nie groziła. Była daleko od stolicy, nikt nie miał tu nad nią władzy poza nią samą. Nie była uwiązana do nikogo i nikt jej do tego nie zmusi, jeśli chce uprawiać seks, to może to zrobić, i to z kim jej się podoba. Jest dorosłą kobietą, królową, może decydować.
Ręka Daario zjechała na tę jej i rozwiązał swoją koszulę, zaraz potem gładko ją z siebie zrzucając. Przez chwilę przyglądała się jego umięśnionemu torsowi, zanim mężczyzna uniósł delikatnie jej podbródek i złożył pierwszy pocałunek na jej ustach.
Zamknęła oczy, roztapiając się w tym uczuciu, oddając mu się w pełni, jakby zaraz miała zniknąć i nigdy już nie wrócić, i musi wyciągnąć z niego jak najwięcej. Nie myślała już o tym co mogło być, o tym co było kiedyś i jak całował ją Jaime, myślała tylko o tym, że teraz jest blisko Daario, że jego dłonie są na jej plecach i rozwiązują jej suknię, a ona nie może się tego doczekać. Ubranie zaczęło jej ciążyć, gdy zrobiło jej się nagle cieplej.
Jej własne dłonie badały jego mięśnie, zjeżdżając nieco nieśmiało na podbrzusze, gdzie spotkały się z zapięciem jego spodni. Przez chwilę się nim bawiła, oddając swoją uwagę pocałunkom, ale kiedy poczuła, jak jego usta zjeżdżają na jej szyję, stanowczo pociągnęła za zapięcie i poczuła, że już jedynie jej dłonie trzymają w miejscu jego spodnie.
Serce biło jej jak szalone, a dreszcz przeszedł po plecach, gdy suknia zrobiła się najpierw bardzo luźna, a zaraz potem opadła na ziemię, odsłaniając ją całkowicie przed jego wzrokiem.
Odsunął twarz od jej szyi, jego dłonie ujęły delikatnie jej dłonie, tak więc po chwili on również był całkiem nagi. Mimowolnie jej oczy powędrowały w dół, a zaraz potem, jak poczuła, jak oblewa się rumieńcem, wróciła wzrokiem do jego twarzy, uśmiechniętej twarzy.
— Ja... — zaczęła, ale zająknęła się i nie wiedziała już nawet, co chciała powiedzieć.
— Pierwszy raz? — powiedział to za nią, więc musiała jedynie pokiwać głową, by to przyznać. — To zaszczyt, moja Królowo. Zrobię wszystko, by cię zadowolić.
Z tymi słowami jego usta wylądowały ponownie na jej wargach, a ręce spoczęły na biodrach, przyciągając ją blisko do swojego ciała.
Niczego nie żałuję.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro