Rozdział XII ''Podążaj za wizją lepszego jutra''
Już w miarę spokojna przysiadła na stole, na którym stały klatki, w których siedziały smoki. Wypuściła je z nich i teraz chodziły po niej swobodnie albo się przytulały. Były jej jedynymi kompanami w pokoju. Powoli je głaskała, chociaż ciężko byłoby jej sięgnąć za plecy, a tam właśnie znalazł się Rhaegal.
— Zostaliśmy sami... — powiedziała z westchnięciem. Spuściła lekko głowę, którą zaraz potem Viserion próbował podnieść, co sprawiło, że delikatny uśmiech pojawił się na jej twarzy. — Boję się... Nie wiem czy potrafię to zrobić, jej na pewno by się udało. — mówiła to, myśląc o planie Daenerys co do zyskania armii Nieskalanych. — Co jeśli się nie uda? Co jeśli nas zabiją, a nie my ich? Ja nie umiem porwać za sobą ludzi, sprawić by za mną podążali. — spojrzała na Drogona, który dobrze bawił się wraz z Maelią, przepychając się na ręce i ramieniu Visenyi. Co jeśli smok jej nie posłucha? Nie było planu awaryjnego.
Siedziała tak przez jakiś czas, rozważając wiele niewiadomych. Zastanawiała się, czy umie być charyzmatyczną przywódczynią, za którą ludzie sami będą chcieli podążać, osobą, której zaufają, że poprowadzi ich do lepszego świata.
Może nie tylko za nią powinni podążać?
— Może przekonam ich do celu? Żeby nie walczyli tylko dla mnie, ale dla celu, który chcę osiągnąć? Celu, który również dla nich powinien być ważny? — zapytała, mimo iż wiedziała, że nie dostanie żadnej odpowiedzi. — A ty, skąd się wzięłaś w piwnicach Czerwonej Twierdzy? — przekrzywiła głowę, żeby lepiej przyjrzeć się Maeli, która akurat zwisała pod jej ręką. Stworzenie spojrzało na nią i również przekrzywiło głowę. — Czy to również sprawka tego... Christera Renel? Kim on właściwie jest? Czemu Selaria nigdy nie chciała nic mi mówić o swoim bracie...
Mężczyzna, który zabrał od niej list w Sepcie Baelora był dla niej zagadką - i za pewno na zawsze już pozostanie, nieważne jak bardzo chciałaby odkryć jego tajemnice. Wiedziała jedynie tyle, że był bratem jej byłej służącej i był... Bardzo specyficzny. I że podobno ocalił jej życie. Jak? Dlaczego?
Selario, czemu nic o nim nie mówiłaś? Co przede mną ukrywałaś?
— Jutro wielki dzień... — znów westchnęła. — Że też nie możecie mnie zapewnić, że wszystko będzie dobrze. — chciała powiedzieć coś jeszcze, ale usłyszała, że ktoś otworzył drzwi, a potem szybko je przymknął. Zwróciła ku nim wzrok. — Możesz wejść.
— Wybacz, pani... Nie podsłuchiwałam. — okazało się, że to Missandei. Kobieta, którą Daenerys też zabrała w ramach umowy z Kraznysem.
Kiedy Visenya poszła zapewnić Kraznysa, że umowa wciąż może dojść do skutku, Missandei zapytała jej potem, co zamierza z nią zrobić.
Nie miałaby serca jej zostawić albo gdzieś wysłać, chyba że dziewczyna sama chciałaby gdzieś wyjechać, zwiedzać świat lub się osiedlić i wieść spokojne życie. Jednak Missandei nie miała takich planów, więc zdecydowała się podróżować razem z Vis.
Widać było, że jeszcze nie czuła się przy niej swobodnie i nie zdążyła się przyzwyczaić do tego, że już nie jest niewolnicą, już nie stoi obok niej Kraznys, który beszta ją za najmniejsze potknięcie i zapewne robi też o wiele gorsze rzeczy.
— O nic cię nie oskarżyłam. Wejdź.
Visenya chciała, by zostały przyjaciółkami. Widać było, że brakowało jej bliskich osób w życiu, osób, z którymi mogłaby o wszystkim porozmawiać czy się zwierzyć. Z boku mogło to też wyglądać tak, że z powodu braku pewności siebie, szukała uznania od innych, jakby to napędzało ją do działania. Zupełnie tak, jakby nie potrafiła uwierzyć we własną siłę, dopóki ktoś inny w nią nie uwierzy.
Obiecała sobie, że będzie silna. Tej obietnicy musi dotrzymać za wszelką cenę.
— Współczuję straty, pani.
— Mów mi Visenya albo samo Vis, jak wolisz. — odparła szybko, żeby zejść z tematu Daenerys. Nie chciała o tym myśleć, nie chciała znowu pogrążać się w rozpaczy, kiedy nie było na nią czasu i była bezcelowa. — Jesteś z Naath... Jak tam jest? — zapytała, pokazując jej głową, by też przysiadła sobie na stole, w tym samym czasie próbując ściągnąć z siebie smoki i wprowadzić je z powrotem do klatek.
— Szczerze mówiąc niewiele pamiętam, byłam bardzo młoda, gdy zostałam wzięta w niewolę. — przyznała, przysiadając na stole. — Pamiętam, że są piękne plaże z białym piaskiem i zazwyczaj dni są pogodne. Na Naath nie ma też małżeństw, więc nie ma i problemów z bękartami.
Ta ostatnia rzecz szczególnie zdziwiła Visenyę. Jako osoba wychowana w Westeros przywykła do tego, że tylko dzieci z prawego łoża mają prawo dziedziczyć po rodzicach. Bękarty nie mają prawa do niczego, nawet do nazwiska - nazywani są w zależności od regionu, w którym mieszkają. No chyba, że dojdzie do legitymizacji, wtedy bękart jest traktowany tak samo jak dziecko z prawego łoża.
W Dorne nieco inaczej podchodzą do sprawy, tam bękarty są owocami miłości i namiętności, nie gardzą nimi. Przecież nawet jej wuj Oberyn - książę Dorne - ma bękarcie córki. Nigdy ich nie widziała, ale słyszała o nich.
W sumie tęskniła trochę za wujem... Widziała się z nim zaledwie kilka razy, ale wzbudził jej sympatię. Szczególnie lubiła słuchać opowieści o jego przygodach w życiu albo kiedy mówił jej o historii.
"Wystarczy jedno spojrzenie na te piękne, srebrne loki... Nie każdego dnia człowiek ma okazję dosiąść smoka."
Jak wyglądałoby jej życie, gdyby Tywin Lannister oddał ją tam gdzie powinien, jej rodzinie, do Dorne?
— Muszę kiedyś odwiedzić tę wyspę.
— Lepiej nie, pa- Visenyo. — poprawiła się szybko. — Przybywający na wyspę zapadają na motylą gorączkę i niestety umierają. Tylko mieszkańcy są odporni.
— Nie chciałabyś tam wrócić? — zapytała Vis z wyraźną ciekawością w głosie.
— Nie ma do kogo wracać. Jeśli mogę się do czegoś przydać, chcę to zrobić, chcę pomagać.
Uśmiechnęła się delikatnie i pokiwała głową. Rozumiała aż za dobrze stwierdzenia "nie ma do kogo wracać". Sama czuła, że nigdzie nie ma domu. Tutaj jest obca, w Westeros jest niechciana. W Essos może być prościej, tutaj dopiero mogą ją poznać, ma szansę pokazać się z dobrej strony, ale po drugiej stronie morza? Ludzie mają ją za nikogo, a ciężko oderwać raz przyszytą łatkę.
Jak zmienić świat, który nie chce cię w swoich progach?
Nie chciała nawet póki co myśleć o tym co będzie, jeśli kiedyś uda jej się wrócić do Siedmiu Królestw i z czym - oraz kim - przyjdzie jej się mierzyć.
— Jesteś tłumaczką... Ile znasz języków? — zapytała, ponownie z ciekawości.
— Dziewiętnaście.
— Dziewiętnaście? — nigdy w życie nie spotkała nikogo, kto znałby tyle języków. Możni w Westeros płacili najwyżej za lekcje valyriańskiego dla swoich dzieci, a i tak było to bardzo rzadkie. Ona sama uczyła się z jakichś starych książek, które przynosiła jej Selaria. Szczerze? Bała się trochę mówić po valyriańsku, bała się, że okaże się, że jednak nie umie poprawnie wypowiadać słów czy składać zdań. — Jak ktoś może znać aż tyle języków?
— Miałam dużo czasu na naukę. — przyznała Missandei. — A ty znasz jakiś język poza powszechnym?
— To się dopiero okaże.
***
Serce biło tak szybko jak chyba jeszcze nigdy, kiedy stojąc twarzą do wszystkich Nieskalanych w Astaporze schylała się trochę, by podnieść kij, do którego przyczepiony jest łańcuch, którego drugi koniec jest zamknięty na łapie Maeli.
To byli ci żołnierze bez twarzy z jej snu. Tak samo jak wtedy, gdy patrzyła na nich w śnie, tak i teraz im współczuła. Wytrenowani tak, by słuchać się wszystkich rozkazów swojego właściciela.
Biały smok wyszedł ze swojej klatki i wzbił się w powietrze na tyle, na ile pozwalał mu łańcuch. Jego łuski w świetle słońca opalizowały na niebiesko ku zachwytowi zebranych panów, w szczególności Kraznysa. Widać było po jego oczach, że nie może się doczekać, aż dostanie w swoje ręce smoka na łańcuchu.
Ona nigdy nie będzie niewolnikiem, żadne z nich nie będzie. Te... Dzieci, nie będą wieść takiego życia jakie ja wiodłam, nigdy.
Podeszła do Kraznysa na odległość kroku.
— Najpierw oddaj mi bicz. — powiedziała, co Missandei szybko przetłumaczyła.
— Aspo pendagon, iksan jāre naejot rob zirȳla... — tego już nie przetłumaczyła, bo mężczyzna szybko wyciągnął bicz w stronę Visenyi.
"Suka myśli, że ją okradnę."
Niezbyt pewnie wyciągnęła rękę i złapała za bicz, zaraz potem wyciągając do Kraznysa rękę, w której trzymała smoka na łańcuchu. Złapał za niego bardzo pewnie, prawie jej go wyszarpując, a przez jego twarz szybko przebiegł cień uśmiechu.
Takie osoby nigdy nie mają dostatecznie dużo...
Ja taka nie będę.
— To już wszystko? Są moi?
— Ivestragon bona doru-borto līve ziry ōregon iā qilōny.
"Powiedz tej tępej kurwie, że przecież trzyma bicz."
— Tak, to już wszystko, pani. Trzymasz bicz, należą do ciebie. — było to naprawdę mocno nagięte tłumaczenie, ale nie mogła jej za nie winić.
Powoli odwróciła się do Nieskalanych, rzucając jeszcze nieco smutne spojrzenie na smoka, który już rzucał się trochę na łańcuchu, wydając dźwięki takie, jakby krzyczał za swoją... matką? Może się tak nazywać?
Osiem tysięcy żołnierzy stało przed nią, czekając na rozkazy. Co powinna im powiedzieć? Miała tak od razu rozkazać, by pozbyli się wszystkich panów i mężczyzn, którzy trzymają bicze? Naprawdę jej posłuchają?
Jej valyriański jest na tyle dobry, że rozumiała wszystkie słowa Kraznysa i rozmowy panów, ale czy umie mówić z odpowiednim akcentem?
— Dovaogēdy! — krzyknęła, żeby wszyscy ją usłyszeli. Natychmiast wszyscy przyjęli odpowiednią postawę. Nie widziała tego, ale Missandei spojrzała się w jej stronę zaskoczona, że usłyszała niemalże czyście wypowiedziane po valyriańsku słowo. Nagle słowa Visenyi, że dopiero okaże się czy zna jakiś inny język nabrały sensu. — Naejot memēbagon! — tego typu komendy wydaje się wojsku, prawda? "Idź do przodu", "Stój"?
Nie widziała tego, ale Kraznys miał coraz większe problemy, by opanować smoka. Nawet nie zauważył, że Visenya bez pomocy tłumacza wydaje komendy Nieskalanym.
— Keligon! — tak jak wszyscy ruszyli w tym samym momencie, tak i jednocześnie się zatrzymali.
— Ivestragon se aspo zirȳla dyni kessa daor māzigon. — powiedział Kraznys, ale nie zwróciła na niego uwagi. Teraz albo nigdy, skoro znalazła w sobie odwagę by tu być, musi doprowadzić to do końca. Musi rozkazać im zabić wszystkich panów, wszystkich z biczami. — Iksan alking naejot ao, ao līve! — oczywiście Missandei przetłumaczyła wszystko, mimo iż domyśliła się już, że Visenya zna valyriański i nie potrzebuje żadnych tłumaczeń.
"Powiedz tej suce, że jej bestia nie chce się mnie słuchać."
"Mówię do ciebie, ty kurwo!"
— Dovaogēdy! — zakrzyknęła znowu, po czym odetchnęła głęboko i spojrzała się na bicz w jej rękach. Bicz, który zaraz potem upuściła na ziemię. Teraz Kraznys już patrzył na nią. Patrzył i uważał, że jest już nie tylko głupia, ale i w dodatku głucha. Ale nie... Visenya potrzebowała tej chwili, by zebrać się w sobie, by pierwszy raz rozkazać komuś zabicie kogoś.
To nie będzie pierwszy raz jak ktoś przeze mnie zginie.
A tym razem zginą naprawdę źli ludzie, postępuję dobrze, przecież to wiem.
Dla świata.
— Ossēnagon se āeksia, ossēnagon se mentyr, ossēnagon tolvie vala qilōni ōregon iā qilōny! Yn ȳdra daor ōdrikagon mirre riña se mirre buzdari, yn ossēnagon se belma hen tolvie buzdari kesā ūndegon! — powiedziała z początku dość niepewnym głosem, ale ten z każdym słowem przybierał na sile. Skończyła, mówiąc z prawdziwą pewnością siebie.
"Zabijcie wszystkich panów, zabijcie wszystkich ich żołnierzy i każdego, kto trzyma bicz. Ale nie krzywdźcie żadnego dziecka ani niewolnika, zamiast tego zniszczcie kajdany każdego niewolnika, jakiego zobaczycie."
W pierwszej chwili myślała, że jej nie posłuchają, że mimo wszystko pozostaną wierni swoim oprawcom, ale nie. Wzdrygnęła się, kiedy zobaczyła śmierć pierwszego z mężczyzn trzymających bicz, ale każda kolejna już nie zrobiła na niej takiego wrażenia.
Nigdy nie miała władzy, teraz ją zyskała. Osiem tysięcy ludzi posłuchało jej rozkazu i zamierzało go skrupulatnie wykonać.
— Ao ȳdragon Valyrīha, ao aspo?! — krzyknął w panice Kraznys.
"Mówisz po valyriańsku, ty suko?!"
— Valyrio muño ēngos ñuhys issa, hae iksan se ānogar hen uēpa Valyria. Iksan Visenya hen Targārien Lentor, drēje dārilaros naejot se dēmalion hen Westeros se zaldrīzes's tala. Iksi daor buzdari. — powiedziała pewnie, nawet z lekkim uśmiechem na twarzy.
"Valyriański jest moim językiem ojczystym, jako iż jestem krwią Starej Valyrii. Jestem Visenya z rodu Targaryenów, prawowita spadkobierczyni tronu Westeros i córka smoków. Nie jesteśmy niewolnikami."
To był pierwszy raz, kiedy prawdziwie uwierzyła, że urodziła się by rządzić. Nie... Nie tylko po to, po coś więcej. Przetrwała z jakiegoś powodu. Być może tym powodem jest coś więcej, niż tylko zdobycie Żelaznego Tronu?
Słyszała odgłosy zabijanych ludzi, dobywanych mieczy. Słyszała też pokrzykiwania Kraznysa, by ktoś ją zabił, by zakończyć to szaleństwo. Jej wzrok powędrował wtedy na śnieżnobiałego smoka, który również na nią spojrzał. Czekał tylko na jedno jej słowo.
— Dracarys. — w ten sposób Kraznys po chwili skąpał się w blasku jasnych płomieni, w akompaniamencie własnych krzyków.
Wystarczyło kilkanaście minut, a wszędzie unosił się już tylko piach, część wielkich domów oraz murów miasta została zniszczona przez ogień i zapanowała cisza. Lekki wiatr poruszał piachem zawieszonym w powietrzu, aż Visenya musiała zmrużyć oczy, by widzieć Nieskalanych ustawionych przed bramami miasta. Czekali na nią?
Oni też są przecież wolni.
— Nie wiedziałem, że mówisz po valyriańsku. — usłyszała obok siebie ser Arthura, który wcześniej obawiał się - jak się później okazało całkiem niepotrzebnie - że któryś z żołnierzy może ją zaatakować.
— Jeszcze się przekonasz, że jestem pełna niespodzianek. — odparła, z tonem, który wcześniej raczej rzadko się u niej pojawiał. Widać było, że stała się pewniejsza. Chociaż czekało ją jeszcze jedno przemówienie, którym musiała przekonać ich do podążania za sobą z wyboru a nie poczucia przymusu.
Strzepała trochę piasku ze swojego ciemnoczerwonego stroju i włosów, kiedy wyszła przez zniszczone bramy miasta. Kiedy weszła między formacje żołnierzy, poczuła się jak w swoim śnie, jednak wiedziała, że teraz wszystko dzieje się na jawie. I ma tylko jedno podejście.
— Dovaogēdy! Pār īlē riñar, īlē buzdari! Sir bisa jēda mōris, ao sagon dāez sir! Aōha glaesagon iksis mērī aōhon, ao iderēbagon skorkydoso naejot glaesagon ziry! Kostā jikagon se daorys kessa keligon ao iā ōdrikagon ao, iā kostā umbagon! lo ao iderēbagon naejot jikagon oltorī nyke ao daor oltorī mērī nyke, yn ñuha visīda syt se vys! Vys mijegon buzdari se āeksia, kesīr se tolī va se tolie paktot hen embar! Kessa ao ivīlībagon se sȳrkta vys, kessa ao ivīlībagon nyke?! — mówiąc o chodziła między mniejszymi oddziałami krzycząc na tyle głośno, by wszyscy ją usłyszeli. Poczuła się już pewniej ze swoim valyriańskim, nie bała się przemawiać do nich w tym języku. A co najważniejsze: Po dzisiaj nie będzie już się bała śmierci.
"Nieskalani! Od dziecka byliście niewolnikami! Teraz ten czas się skończył, jesteście wolni! Wasze życie należy tylko do was i wy decydujecie jak chcecie je przeżyć! Możecie odejść i nikt was nie zatrzyma ani nie skrzywdzi, albo możecie zostać! Jeśli zdecydujecie, że chcecie za mną podążać, nie podążacie tylko za mną, ale też za moją wizją nowego świata! Świata bez niewolników i panów, tutaj, a potem też po drugiej stronie morza! Czy będziecie walczyć dla lepszego świata, czy będziecie walczyć dla mnie?!"
Z początku zapanowała całkowita cisza. Nikt nie odezwał się nawet słowem, ale nie zraziło jej to, chociaż jej pewność siebie była w tamtym momencie jeszcze bardzo krucha.
Wtem gdzieś za nią, pierwsza końcówka włóczni uderzyła o ziemię, wybijając pewien rytm, podążyli za nią kolejni. Po kilku sekundach w powietrzu roznosił się nierówno wybijany dźwięk, ale już kilka chwil później, wszyscy wybijali ten sam rytm.
Wszyscy podjęli ten sam wybór. Będą podążać za srebrnowłosą królową i jej szlachetnym celem.
***
Królewska Przystań. Komnata Małej Rady. Tywin Lannister, Królewski Namiestnik właśnie czyta list, który Varys otrzymał od jednego ze swoich "ptaszków" w Essos. Nie wygląda ani na zadowolonego ani jakoś specjalnie przejętego informacją. Więc jest ona dobra czy zła?
— Daenerys Targaryen nie żyje. — powiedział, zdradzając część treści listu na głos innym członkom Małej Rady. — Możemy więc uznać, że zza morza nie ma już nawet widma zagrożenia. — zwinął list i odłożył go na bok.
— Lordzie, ale Visenya Targaryen wciąż żyje. — nie spodobało mu się to spostrzeżenie Varysa. Nie podobało mu się w nim wszystko, a przede wszystkim to, że użył imienia nadanego jej przez matkę, a nie przez niego.
Użył imienia wielkiej królowej-wojowniczki, siostry-żony Aegona Zdobywcy, jednej z najważniejszych kobiet z rodu Targaryenów. Imienia, które nadane tej dziewczynce miało dawać nadzieję, przypominać o czasach świetności rodu i jego potędze.
Ale co najważniejsze, przypominało mu o jego własnej porażce, a tak właściwie to o porażce jego syna. Dał się jej omotać, a ona go wykorzystała by uciec. W dodatku ta zdrajczyni, jej służąca, też jej w tym pomogła.
Teraz siedzi w lochach. Jeśli "Visenya" zdecyduje się kiedyś wrócić on już postara się o to, by bardzo dosadnie zrozumiała swój błąd.
Znów nie docenił swojego przeciwnika, tak jak to było w przypadku Robba Starka.
Zresztą na tego szczeniaka wymyślił już sposób, jeszcze tylko musi go zrealizować.
— Maegelle nie jest zagrożeniem. — oświadczył sucho.
— Dowodzi teraz armią Nieskalanych i doradza jej dwóch świetnych rycerzy. Ponadto ma cztery smoki.
— Są małe. Ostatnie smoki nie były większe niż psy. — odpowiedziała Varysowi Cersei, przybierając podobny ton co przed chwilą jej ojciec.
Sama miała dość pogardliwy stosunek do Visenyi, chociaż nieco ucieszyła się z jej ucieczki, bo o oznaczało, że Jaime się z nią nie ożeni. Ale w tym momencie przybył do niej inny strach, dotyczący przepowiedni, którą kiedyś usłyszała...
"Będziesz królową... Przez jakiś czas. Potem przyjdzie kolejna. Młodsza, piękniejsza... Obali cię i odbierze wszystko, co kochasz."
— A jeśli te urosną?
— Jeśli uważasz, że jest większym zagrożeniem niż rebelia Północy, to możesz coś z tym zrobić, chociaż mamy ważniejsze sprawy. — z tymi słowami Lord Tywin uznał temat za zakończony. Przynajmniej na to posiedzenie.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro