Rozdział IV ''Płomienie''
Wieczorem dalej nie powiedziała służącej co takiego znalazła w podziemiach. Wolała milczeć na ten temat, aż nie zdecyduje co zrobić.
Zastanawiała się też nad swoim snem - widok zdobytej przez kogoś stolicy, a potem ta kobieta w ogniu... To był dla niej jakiś znak, wiadomość? Póki nie ułoży tych myśli w głowie lepiej, żeby nie podejmowała żadnych kroków.
— Selario! — zawołała nagle, poprawiając sobie rozpuszczone włosy. — Znajdź ser Barristana i powiedz mu, że chcę się z nim zobaczyć w ogrodach. — powiedziała, kiedy tylko służąca weszła do komnaty. W sumie jak szybko weszła, tak szybko też wyszła, a Visenya znowu została sama.
Podeszła do szafy, by wyciągnąć z niej ciemny płaszcz, który zaraz potem na siebie narzuciła. Zanim cokolwiek sobie ustali musiała go zapytać co to wszystko ma znaczyć. Czemu dał jej to jajo i co ona ma niby z nim zrobić.
Zaraz po tym jak założyła płaszcz wyszła z komnaty i ostrożnie, w miarę możliwości unikając strażników wyszła do ogrodów zamkowych, zaczynając powoli po nich spacerować.
Co właściwie chciała powiedzieć? Tak wprost o wszystko zapytać, nie przejmując się tym, że ktoś może ich podsłuchiwać? I czy w ogóle ser Barristan będzie mógł przyjść? W końcu może mieć gdzieś wartę i nie zostawi jej tak po prostu dla jakiejś durnej rozmowy z nią.
— Moja królowo...
Odwróciła się bardzo szybko słysząc coś takiego. Otwierając szerzej oczy spojrzała na ser Barristana, który lekko jej się skłonił.
— Co ty mówisz, ser? Nie jestem żadną królową, za takie stwierdzenia możesz nawet stracić życie. — rozejrzała się lekko panicznie po ogrodzie, czy przypadkiem nikogo nigdzie nie ma, lecz na szczęście zobaczyła tylko Selarię stojącą nieopodal i właśnie wyglądającą czy nikt aby nie nadchodzi.
— Znałem twojego ojca, przyjaźniłem się z nim... — zaczął. — I wiem, że nie powinnaś tak obawiać się tego kim jesteś, kim powinnaś być. — westchnęła ciężko, łapiąc się palcami za nasadę nosa i przymknęła oczy.
— Nie mam żadnej rodziny, żadnego poparcia...! Wojna się skończyła, chcę... Chcę po prostu normalnie żyć, w domu. — wyjaśniła w miarę spokojnie.
— W domu? Naprawdę myślisz, że pozwolą ci tu zostać? — zabrała rękę z nosa i założyła ręce na piersi. — Lord Tywin Lannister wyda cię za mąż przy pierwszej możliwej okazji.
— Nie zrobi tego, bo nikt mnie nie zechce. — wzruszyła ramionami.
Dla niej było to oczywiste, nikt nie będzie chciał "księżniczki" z obalonej dynastii. Co takie małżeństwo by mu dało? Tyle co nic, nie jest prawie w żaden sposób związana z Lannisterami, a najbardziej liczą się przecież więzy krwi - a takowych oczywiście nie miała.
— Zawsze znajdzie się jakiś sadysta, który dużo zapłaci za ładną buźkę. — odwróciła wzrok niego zniesmaczona. — Wybacz taką bezpośredniość wasza wysokość, ale taki jest niestety świat.
Nic nie odpowiedziała.
Bo co miała powiedzieć? Widać było, że nie powstrzyma go przed tytułowaniem jej, nieważne co powie. Bała się tylko, że ktoś to wszystko podsłuchuje i zaraz na nich doniesie, a jej oberwie się tylko niepotrzebnie po głowie. Już nawet odechciało jej się zadawać pytanie, doskonale zdawała już sobie sprawę z jego celu - chciał, żeby zawalczyła o to, co jej odebrano.
Ale jak miała to zrobić? Bez żadnego wsparcia, bez rodziny? Nie miała nic. Żadnej armii, żadnych ziem... Jak według niego miała tego dokonać, słowami? Śmiechu warte... A siedząc w Królewskiej Przystani, zamknięta, tym bardziej nie będzie w stanie sobie w magiczny sposób wyczarować tego wszystkiego (chociaż nawet gdyby mogła swobodnie podróżować po Westeros nie byłoby to i tak takie proste, o ile nie niemożliwe).
Czy to tak źle, że chciała spokojnie żyć? Nie mieć żadnych problemów, żadnych kłótni... Zdążyła pogodzić się z tym, że wszystko jej odebrano. Miała teraz zacząć o to walczyć?
— Wasza miłość... — zaczął cicho, podchodząc do niej nieco. — Wkrótce wyjeżdżam, doskonale wiem, że chcą mnie stąd odprawić - nie dam im tej satysfakcji. I mogę cię stąd wydostać.
— Co...?! — prawie nie powstrzymała krzyku. Natychmiast podniosła wzrok na Barristana. — Nie ma mowy, to niemożliwe...
— Jest droga, by ominąć strażników... Nie możesz tak prostu się im poddać, nieważne jak bardzo przez te wszystkie lata wyrzucali z ciebie poczucie tego kim jesteś. — westchnęła cicho.
Czy mógł mieć rację? Powinna zawalczyć, mimo tak marnych szans?
— Nie mogę, nie teraz. — stwierdziła w miarę pewnie. — Dziękuję za wszystko, ale... — odwróciła się i wskazała ręką na Czerwoną Twierdzę. — To jest mój dom, moje miejsce na świecie.
— Dom, który nie jest twój. — zdecydowała się tego nie skomentować i tak nastąpiła dłuższa chwila ciszy. — W takim razie musisz znale...
— Pani...! — nagle podbiegła do niej zdyszana Selaria. — Ser Jaime idzie tu, szybko... — wydyszała. Zanim zdążyła coś jeszcze powiedzieć, ser Barristana już obok nich nie było. Za to w ciągu minuty zjawił się obok Jaime Lannister.
— Co tutaj robicie, Lady?
— Coś się stało? — zapytała jakby nigdy nic Visenya.
— Stannis Baratheon zaatakował stolicę. Nie jesteście tu bezpieczne.
***
W żadnym stopniu nie podobało jej się to, że tak przerwano jej rozmowę. Co prawda nie miała już za dużo do powiedzenia, ale i tak... A teraz? Siedziała w jednym pomieszczeniu ze służącymi i królową, podczas gdy na zewnątrz odbywała się obrona murów.
Siedziała przy ścianie, odmawiając po raz kolejny wina od służącej. Przyglądała się dziewczynom, stojącym w kręgu i modlącym się.
Kiedyś może i by się do nich dołączyła, ale przestała wierzyć w Bogów dawno temu. Co takiego oni jej dali? Zdecydowanie więcej jej odebrali, nie wysłuchując żadnej z jej modlitw, nawet prośby o powrót do domu w pełni nie spełnili. Nie jest w końcu panią w swoim zamku, jest jedynie gościem i to niechcianym.
A jeszcze nawet nie wiedziała jakie plany ma wobec niej Tywin.
— Maegelle, dziecino, podejdź tu. — usłyszała nagle. Natychmiast spojrzała w stronę Cersei Lannister, która ją wołała. Podniosła się ze swojego miejsca i podeszła do królowej, siadając we wskazanym przez nią miejscu. — Ty nie będziesz się modlić? — wskazała głową na krąg dziewczyn, popijając sobie trochę wina.
— Nie, pani. — pokręciła głową. — Nie wierzę w to, by Bogowie chcieli komukolwiek pomagać.
— Też tak myślę. — Visenya autentycznie się zdziwiła, słysząc to. Cersei właśnie przyznała jej w czymś rację? — Gdyby byli litościwi wobec każdego, to przecież nie byliby Bogami, prawda? Ale spójrz tylko na nie, sama się dziwię, jednak nie chcę odbierać im tych nadziei... — westchnęła ciężko. Podczas gdy Vis odwróciła się, by spojrzeć na krąg dziewczyn, Cersei kazała nalać wina do drugiego kielicha i wyciągnęła go w stronę młodej Targaryenki. — Szczególnie tej rudowłosej, to Sansa Stark. Jest taka naiwna i niewinna w swojej dziecinności.
— Czy to nie siostra tego buntownika? — naturalnie znała odpowiedź na to pytanie, ale przejmując kielich od królowej chciała dodać coś od siebie.
— Tak, a mój kochany Joffrey wciąż chce się z nią ożenić. — Cersei pokręciła głową, jakby niedowierzając. — Uroda potrafi łatwo zamieszać w głowach mężczyzn. Na przykład ty, jesteś śliczna. — uśmiechnęła się do srebrnowłosej niby życzliwie, ale jednak z cieniem pogardy, patrząc jak popija wino. — Zapewne tego nie wiesz, ale wielu przychodziło do mojego ojca prosić o twoją rękę niedługo po tym, jak cię zobaczyli. Ale on zawsze im odmawiał zanim w ogóle skończyli mówić... — prychnęła, każąc zaraz potem dolać sobie i Vis jeszcze trochę wina, zanim kontynuowała. — Zawsze zastanawiałam się wtedy: Dlaczego? Dlaczego po prostu nie pozwoli ci gdzieś wyjechać z nowym mężem i założyć rodziny? W końcu to zrozumiałam. Od zawsze miał dla ciebie kandydata.
— S-słucham? — nie wiedziała zbytnio jak zareagować na te słowa.
Tywin Lannister od zawsze wiedział, za kogo ją wyda? Byli w ogóle jacyś chętni do ożenku z nią?
Ale lepszym pytaniem było: O kogo chodziło? Kto był tym "wybrańcem" Tywina?
Trochę bała się poznać odpowiedzi na to pytanie, ale jednocześnie była jej bardzo ciekawa. Tak samo jak tego, kiedy w ogóle zamierzał wydać ją za mąż oraz gdzie będzie musiała wyjechać.
To, że w ogóle nie chciała wychodzić za mąż było już innym problemem.
— Przez jakiś czas też nie wiedziałam o kogo chodzi i długo rozmyślałam nad różnymi opcjami... Ale odpowiedź niedawno sama do mnie przyszła, chociaż myślałam, że to wszystko to tylko jakiś zły sen. — słysząc takie słowa, Visenya aż wstrzymała oddech i nie była w stanie wypić reszty wina. — Chcesz wiedzieć kto będzie ci robił dzieci, o ile stolica nie upadnie? — Cersei uniosła brew.
— Kto...? — zapytała niepewnie Targaryenka.
— Mój kochany, cholerny, brat bliźniak. — odpowiedziała jej Cersei, nie spuszczając przenikliwego wzroku ze srebrnowłosej i wypijając na raz resztę wina.
Jak Cersei usłyszała to od Jaimego myślała, że to jakiś kolejny nieudany żart. Ale potem pokazał jej list od ich ojca i zrozumiała, że wcale sobie głupio nie żartuje. I to było w sumie najgorsze, chociaż sądziła, że jej brat nie zgodzi się na coś takiego, to on w żaden sposób tego nie skomentował.
Vis w ogóle na to nie odpowiedziała. Wbiła wzrok w swoje wino i usilnie starała się nie myśleć o tym co właśnie usłyszała.
Nigdy nie sądziła, że Tywin będzie chciał wydać ją za mąż, a tym bardziej za swojego syna. Żyła spokojnie z myślą, że będzie mogła już przez resztę życia mieszkać w stolicy, w jej domu.
Jak widać życie po raz kolejny zmieniało jej plany.
Przez resztę ataku Stannisa wymieniła tylko kilka luźnych zdań z Cersei, nawet zbytnio przy tym na nią nie patrząc. Jak tylko mogła wrócić do komnaty razem z Selarią to właśnie to zrobiła, jednak szybko kazała jej wyjść i przynieść jakąś kolację.
W rzeczywistości chciała zwyczajnie pobyć sama. Cały czas nie przetrawiła tego, co powiedziała jej królowa i nie wyobrażała sobie siebie w roli żony Jaimego Lannistera...
Może powinna jednak uciec ze stolicy? Zostawić to wszystko i... Ale gdzie właściwie miała uciekać? Co miała ze sobą potem zrobić, nie miała przecież nikogo...
Poza tym wciąż gdzieś po jej umyśle krążył sen, którego niedawno doświadczyła. Zastanawiała się czy miał jakieś większe znaczenie i dlaczego pojawił się akurat w takim momencie.
A jeśli to był jakiś znak...?
A zresztą - co właściwie ma do stracenia?
Podniosła się z łóżka i dopóki była jeszcze sama podniosła jedną ze świec, które oświetlały jej komnatę i zaczęła podchodzić powoli do okna. Przyglądając się płomieniowi zbliżyła go do lekkiej zasłonki. Nie musiała długo czekać, by materiał zajął się ogniem. Upuściła świecę na podłogę i nie zwracając uwagi na to, że ogień się roznosi poszła po jajo, które znalazła w piwnicach pod zamkiem.
Wyciągnęła je spośród fałd materiału w jej kufrze i postanowiła zrobić to samo, co postać z jej snu. Pozwolić na to, by płomienie pochłonęły jajo.
Visenya nie zwracała uwagi na to, że wszystko wokół niej płonie. Suknie zaczynające obracać się w popiół, meble, które już nigdy więcej nie będą mogły jej służyć - to nie miało żadnego znaczenia. Nic nie było prawdziwie jej, wszystko dostała od losu, a tak naprawdę nigdzie nie czuła się dobrze.
Trzymając jajo w dłoniach i zbliżając je do płonących zasłon, przyglądała się ogniu, który był wszędzie wokół. Myślała, że będzie inaczej, że dym będzie ją dusił, że płomienie muskające jej skórę będą ją parzyć, że sama zacznie w końcu płonąć.
Szczerze myślała, że właśnie w ten sposób zginie, chociaż coś kazało jej myśleć inaczej.
Nagle poza dźwiękiem zajmującego wszystko ognia usłyszała jakieś gorączkowe kroki za drzwiami. W tym też momencie poczuła na swojej dłoni jakiś ruch.
Płomienie powoli przypalały jej suknię, podczas gdy ona sama była już całkowicie skupiona na skorupie jaja, która zaczęła się rozpadać. Była w to zapatrzona jak w obrazek, szczególnie gdy w końcu dostrzegła małą istotę, bardzo podobną do tej, którą widziała we śnie.
— Pani?! — usłyszała zaraz po tym, jak drzwi do jej komnaty otworzyły się z hukiem. Smoczek już wtedy zdążył się wspiąć po jej ramieniu i przytulić do jej piersi. Odwróciła się powoli, spoglądając z wymalowanym na twarzy zaskoczeniem (chociaż Selaria była w jeszcze większym szoku) na służącą. — Musisz stąd wyjść... — mimo jednoczesnego szoku i przerażenia służąca zareagowała szybko. Zdjęła z siebie swój płaszcz i wyprowadzając nietkniętą przez płomienie Vis z komnaty narzuciła go potem na nią. Naciągnęła go tak bardzo do przodu, by zakryć wtulonego w dziewczynę smoczka. — Zaczekaj tu pani... Zaraz powiadomię kogo trzeba o pożarze. — mówiąc to zostawiła ją przed komnatą, samej biegnąc gdzieś korytarzem.
— Zupełnie jak w moim śnie... — wyszeptała do siebie jasnowłosa, spoglądając na moment pod płaszcz, gdzie poza lekko przypaloną sukienką widziała smoczka, który już zdawał się drzemać w jej objęciach, dobrze ukryty pod płaszczem.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro