Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Prolog

— Ah, jak pięknie byłoby ich wszystkich zostawić i pojechać dalej samemu! —  powiedział król Robert Baratheon, siadając na krześle przy rozłożonym na trawie stoliku.

— Pojechałbym z tobą. — odpowiedział mu jego długoletni przyjaciel Eddard Stark, wzdychając przy tym cicho i patrząc na rozciągające się wokół pola.

— A więc co ty na to? Tylko my i nasze miecze, no i oczywiście dziewki w tawernach, by trochę rozgrzać nasze stare kości. — zaproponował Robert, korzystając przy tym z jedzenie rozłożonego na stole.

— Trzeba było mi to zaproponować dwadzieścia lat temu.

— Ugh... — westchnął i rzucił coś na talerz. — Mieliśmy swoje wojny, kobiety... Ale nigdy młodość.

— Pamiętam to nieco inaczej... — odpowiedział Ned, wywołując tym śmiech u przyjaciela, a sam zaraz potem uśmiechnął się na wspomnienie przeszłości.

— W tym tamtą jedną dziewkę, jak jej było? — w tym momencie Nedowi trochę zepsuł się humor, ale nie dał tego po sobie poznać. Mimo wszystko przestał trochę słuchać tego, co Robert miał mu później do powiedzenia i od razu odpowiedział.

— Masz na myśli Bessy? — zapytał, niby spoglądając na przyjaciela, ale myślami będąc jednak gdzieś indziej.

— Tak, Bessy... Dziękuję bogom za nią i te jej cyce. — zaśmiali się lekko. — A jak miała ta twoja? Alina...? Ugh, wiesz o kogo mi chodzi, matka bękarta.

— Waila.

— Oczywiście... Musiała być dobra, skoro sprawiła, że Stark zapomniał o honorze. — zauważył Robert. Gdyby tylko znał prawdę... — Nigdy nie mówiłeś, jak wyglądała. — być może dlatego, że jej nie było?

— I nie powiem. — oświadczył Eddard, odwracając wzrok od przyjaciela i ponownie skupiając się na polu i lesie w oddali.

— Byliśmy na wojnie. — zaczął Robert. — Nie mieliśmy pojęcia czy ją przeżyjemy. — zdaje się, że chciał pocieszyć przyjaciela, któremu aż nazbyt dobrze szło ukrywanie prawdy. — Zawsze jesteś wobec siebie zbyt surowy i pewnie gdybym nie był królem, to właśnie byś mi przyłożył. — stwierdził ostatecznie.

— I to jest właśnie największa wada twojego królowania. — odpowiedział mu, uśmiechając się lekko.

Czy faktycznie by go uderzył? Kto wie, ale sam Ned uważał, że raczej by tego nie zrobił, mimo wszystkiego co powiedział Robert. Nawet, jeśli miałoby to jeszcze dodać wiarygodności jego kłamstwie.

— Wierz mi, to nie największa wada... — wzdychając, sięgnął do jednej ze swoich kieszeni po kawałek złożonego papieru. — W nocy przybył posłaniec. — podał Starkowi list i ponowni oparł się na krześle.

— Daenerys Targaryen... — przeczytał Ned, zaraz po tym jak rozłożył papier. — ...wyszła za dothrackiego wodza. — popatrzył jeszcze chwilę na list, uniósł na moment brew i złożył go, odkładając na stół. — Chcesz jej wysłać prezent ślubny?

— Tak, nóż, najlepiej taki ostry i od razu z ręką, która go użyje... — odburknął zły, popijając trochę alkoholu, jak to miał często w zwyczaju.

— To tylko dziecko. — rzucił lekceważąco Ned.

— Które wkrótce rozłoży nogi i zacznie rodzić. — dodał jego przyjaciel.

— Czekaj... Ty mówisz poważnie?

— W pełni, to aż taka hańba? Prawdziwą hańbą było to, co Starkom zrobili Targaryenowie, na czele z Rhaegarem Targaryenem i tym co zrobił twojej siostrze, Lyannie! Mojej ukochanej, przeznaczonej mi! — widocznie Roberta rozdrażnił temat Targaryenów. Pochylił się trochę nad stołem i ze wściekłością w oczach dodał jeszcze jedno zdanie. — Zabiję każdego Targaryena, który wpadnie mi w ręce!

— Niezbyt dobrze ci to idzie, skoro żyje jeszcze trzech, w tym jeden w Westeros. — skomentował Ned, jeszcze bardziej rozjuszając przy tym swojego rozmówcę.

— Bo cholerny Tywin Lannister trzyma ją w swojej twierdzy, chowając przed światem! A za morzem powiadają, że Khal Drogo ma sto tysięcy wojowników!

— Nawet milion dothraków nie jest dla nas zagrożeniem póki są po drugiej stronie morza, bez statków! — Stark próbował mu to wszystko wyjaśnić najprościej jak się da, podnosząc przy tym na niego trochę głos, żeby dobitniej to przekazać.

— Ale są wciąż ludzie, którzy zwą mnie uzurpatorem. Jeśli kiedyś młody Targaryen stanie na tej ziemi, znajdą się łotry, które go poprą.

— Jeśli. A przecież nie przepłynie morza, dothrakowie uważają, że wielka woda jest trująca. A nawet gdyby mu się jakimś cudem udało, to zepchniemy go do niego. — Robert zamilkł po tych słowach przyjaciela i po chwili przyglądania mu się, ponownie się napił.

Szczerze? Nie do końca wiedział co o tym myśleć. Niezmiernie denerwował go fakt, że nie mógł wybić tego cholernego rodu do końca, a szczególnie osoby, którą miał na tym samym kontynencie. Raz... Raz prawie mu się udało, kiedy ją zobaczył jak akurat przyjechał do Casterly Rock. Ale jednak to pieprzone dziecko uszło z życiem i wciąż śmie oddychać na tych ziemiach. Niewinne dziecko? Czcze gadanie, wybili przecież już tyle dzieci Targaryenów, a ją akurat postanowili oszczędzić? Musiał być w tym cel, tylko nie mógł do niego jeszcze dojść.

— Nadchodzi wojna, Ned. — odezwał się w końcu Robert, decydując, by jednak nie dzielić się swoimi przemyśleniami. — Nie wiem kiedy ani z kim, ale jestem pewien, że będziemy walczyć.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro