Spike, zakupy i szlugi.
Czuję język na mojej twarzy. Ktoś lub coś mnie liże. Dziwnie się czuję. Piesek.
-Wstawaj, bo już jedenasta, nawet Spike każe ci wstać. -Powiedziała ze śmiechem Marcela.
-Już, już. Daj mi pięć minut. -Odpowiedziałem ściągając z twarzy psiaka.
Hmm, dziwnie mi. Dobra ubiorę się. Coś tu chyba nie gra, ale może mi się wydaje, huh. Dobra, czas coś zjeść.
-Zrobiłam śniadanie. Choć bo wystygnie. -Powiedziała.
-Juz lecę. -Odparłem z uśmieszkiem.
Jajecznica, kiełbaski, smażony boczuś i tosty. Pycha.
-Cóż to za okazja że zrobiłaś tak wypasione śniadanie? -Zapytałem zapychając się pysznym posiłkiem.
-Z okazji, że znalazłeś tak cudownego pieska. Aż niemożliwe że znalazłeś go na ulicy. -Odpowiedziała biorąc Spike'a na ręce.
-Sam się zdziwiłem, że ktoś mógł takiego słodziaka zostawić na ulicy.
Po bardzo pysznym śniadaniu, wypadałoby iść na jakieś zakupy. Wstaje, zbieram talerze, zlew, kran, woda, gąbka, zmywam naczynia, wycieram, daje do szafki. Dobra, jeszcze buciki założę i mogę iść.
-Wychodzę na zakupy! -Krzyknąłem otwierając drzwi.
-Uważaj na siebie! -Usłyszałem opuszczając mieszkanie.
Wychodzę przed blok. Do sklepu niedaleko, ale chyba przy okazji się przejdę. Muszę trochę pobyć sam. Nie mam pojęcia przez co mam takie dziwne samopoczucie. Cóż, jakoś wytrzymam. Ciekawe co tam u Roberta. Wpadłbym do niego, ale jakoś nie mam ochoty na pogawędki. O, co to za piękny park. Nigdy tu nie byłem. Idealnie przycięty żywopłot, łuk obrośnięty różami, oraz kolorowe ławki. Ławka najdalej od wejścia, była jedyną, przy której stał śmietnik z popielniczką. Zapalę sobie. Marlboro goldy. Moje ulubione. Na przeciw mnie stoi tabliczka z napisem:
"I po co ci ten papieros, daje ci to coś?"
Kurcze. Jak każdy kto pali, wie że palenie nie ma żadnych pozytywnych działań. Ale palę, bo lubię dym. Wypuszczanie go jest dla mnie, hmm... Kojące? Ale jak tak o tym myślę, to wydaje mi się, że nie jestem uzależniony.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro