Rozdział 26. Rarogowe powroty
Szczęśliwie, nocna pomyłka przyniosła pułkownikowi całkowite uwolnienie się od zjawy z przeszłości, toteż do końca swojej czechryńskiej wizyty cieszył się atmosferą spokoju. Nadal naradzano się i ucztowano, lecz atmosfera nie była tak niesmaczna, jak wcześniej. Zarządzono nawet przejażdżkę do drugiego majątku młodego Chmielnickiego całym towarzystwem, na co pułkownik chętnie przystał, planował bowiem zwyczajnie wrócić tedy do domu, jako że droga wiodła na Rozłogi. Sam Chmielnicki zaś pozytywnie odniósł się do jego planów, jako że wyprawa była bardziej pokazem dla szlachetnych gości, nie zaś koniecznością. Sprawy jakie mieli między sobą do rozpatrzenia, zostały przedyskutowane, toteż nie było sensu, aby Jurko zostawał dalej w Czechryniu. W dzień wycieczki napomknął jedynie towarzystwu, iż je opuszcza, gdyż wypełnił wszelkie obowiązki względem swego zwierzchnika i czas mu wracać do domu, ale że jako droga wiedzie w tą samą stronę, będzie towarzyszył gościom aż do czasu, gdy będzie musiał skręcić w swoją drogę.
Towarzystwo przyjęło ze zrozumieniem projekta pułkownika, pani Drohojowska wyraziła jednak ubolewanie, iż nie wie, kiedy go po raz kolejny zobaczy. Jej obawy co do długiego nieujrzenia Bohuna zostały jednak rozchwiane, jako że Antoni Drozdowicz, szlachcic z niedalekiej okolicy, będący wiernym kompanem starego Wolickiego, postanowił zaprosić wszystkich zgromadzonych na ucztę z okazji swych pięćdziesiątych urodzin, jako że było to wydarzenie dość poważne. Wcześniej też szlachcic owy zapraszał wszystkich obecnych z osobna, toteż nie omieszkał zaprosić samego pułkownika, naturalnie w towarzystwie małżonki, jako że ten był w pewien sposób jego sąsiadem. Jurko od razu zadeklarował swoje przybycie, kierowany myślą, że dobrze zrobi jego żonie taka uczta, dawno bowiem, bo już od wesela jej kuzyna, nigdzie nie bywali, przyjmując jedynie sporadycznie gości. Tak więc, gdy siadano do poszczególnych wozów i dobrodziejka pułkownika ubolewała nadal nad jego wyjazdem, napomknął on niewieście, iż także będzie na uczcie u Drozdowicza. Pani Drohojowska bardzo ucieszyła się z tej nowiny i czym prędzej dopytała:
— Mam nadzieję, mój drogi Jurko, iż zabierzesz ze sobą także swoją połowicę? Dawno jej nie widziałam.
— Oczywiście, droga dobrodziejko, nie mogłaby przegapić takiej okazji, ciężko to ona ma ze mną, bo rzadko kogoś odwiedzamy. — powiedział pułkownik służalczo się uśmiechając i pomógł niewieście wsiąść do powozu.
Przy tym spostrzegł, iż siedziała już w nim wraz z wujem Izabela Łęcicka, toteż ucieszyło go w pewien sposób, że słyszała tę krótką wymianę zdań, uśmiechnął się pod wąsem i ruszył poprawiać juki przytroczone do swego konia.
Kiedy już wszyscy zasiedli, czy to na koniach, czy w wozach, Anton skinął na swojego druha jakby od niechcenia kierując jego wzrok na ostatnią bryczkę w przedziwnym korowodzie. Jurko zaklął pod nosem. Stary Wolcicki mocno się musiał chyba nagimnastykować w komenderowaniu ludźmi, oto bowiem oprócz woźnicy siedziała w niej li tylko i jedynie jego wnuczka, w towarzystwie nie kogo innego jak Kazimierza Czartoryskiego. Jeśli to miało pociągnąć młodych ku sobie w oczach starego szlachcica, to Jurko wiedział, że takie kończenie pochodu może się źle skończyć. Całkowicie więc przypadkowo postanowił razem z Antonem zamykać korowód, tłumacząc się, iż łatwiej im się będzie wtedy rozdzielić z resztą towarzystwa (muszę to tu napisać przepraszam za brzydkie słowa: gówno prawda hihi).
Nie jechali oni jednak tuż przy ostatniej kolasce, lecz trochę przed nią, mieli bowiem w sobie trochę męskiego wyczucia czasu i pułkownik pomyślał "A nuż mu się na jakieś wyznania zbierze albo perswazję, tedy nie będę młodym przeszkadzać, ale do porwania dziewki nie dopuszczę".
Jechali tak tedy drogą dość łatwą, było bowiem sucho i tylko kurz uprzykrzał się podróżnym i koniom. Już u wyjazdu z Czechrynia Jurko myślał, iż żadnych wyznań nie będzie, oto bowiem panna Marianna przeprosiła grzecznie za swój brak chęci do konwersacji i, wymówiwszy się starymi nawykami podczas wszelakich podróży, poczęła się modlić na różańcu, co też doprowadziło młodego Czartoryskiego do bardzo źle skrywanej rozpaczy, którą maskował udając, że bardzo zajmuje go widok okolicznych stepów. Nie miał może w planach scenariuszy tak czarnych, jak porywanie, czy też namolne wyznawanie swoich uczuć, ale chciał pokazać się pannie ze swej łagodnej strony wytrawnego mówcy, swoją życzliwość i pobożność. Oto bowiem przed dwoma laty był wraz z wujem w Częstochowie, jako że ten chciał zanieść tam dziękczynne wota za odratowanie swej żony z ciężkiego połogu, który o mało nie zabrał jej na tamten świat. Miał nadzieję, iż okazawszy swoją pobożność przekona dziewkę do siebie choć trochę. Jednak nic na to nie wskazywało.
Nawet Antonowi, staremu kawalerowi, żal było chłopaka, bo widać to było, gdy od czasu do czasu obracał się niby to się rozglądając, by westchnąwszy z powrotem patrzeć przez siebie.
Tak więc jechali wszyscy, gwarząc sobie swobodnie, podczas gdy w ostatniej kolasce można było słyszeć szeptane "Zdrowaś Mario" i mało rzetelnie ukrywane westchnienia Czartoryskiego.
W końcu jednak nadszedł czas, gdy droga się rozwidlała i przyszło pułkownikowi pożegnać się z kompanią. Wśród życzeń szerokiej drogi i błogosławieństw pani Drohojowskiej ruszył do domu.
W Rozłogach przywitano strudzonych przybyszy późną wieczerzą, jako że podróż w korowodzie zwolniła ich na początku ich podróży. Jurko ucieszył się, że widzi wszystko w dawnym porządku, a także z widoku żony, która wydała mu się widocznie czymś zmęczona, pora była późna, ale i sortowano dzisiaj len w gospodarstwie, toteż zdało mu się, iż to było tego przyczyną. Gdy już udali się na spoczynek, ograniczył swoje opowieści o pobycie w Czechryniu tylko do niezbędnych napomknięć o spotkanych tam osobach. Wywiódł się jedynie trochę bardziej przy panu Wolcickim, jako że miał go w poważaniu, wspomniał też o jego wnuczce. Dowiedziawszy się o afekcie Czartoryskiego do panny Marianny, Anastazja nie ożywiła się ani o jotę, i półsennie zapewniła, że bardzo jej młodego szlachcica szkoda, nie podnosząc wcale głowy z piersi męża. Co się zaś tyczy osoby Izabeli Łęcickiej, pułkownik przedstawił ją jedynie jako osóbkę o bardzo niemiłym charakterze i zapędach do siania fermentu. O sianiu fermentu pani pułkownikowa już nie słyszała, zasnęła bowiem niepostrzeżenie, toteż Bohun stwierdził, iż na niego już pora i zdusił palcami knot kaganka i szybko sam zapadł w sen postanowiwszy, że o uczcie powie swojej żonie jutro z samego rana.
Co się zaś tyczy dalszej podróży gości pana Chmielnickiego, po odłączeniu się Bohuna zdawała się ona przebiegać bez zmian, lecz wraz z przybliżaniem się do celu podróży w umyśle pewnej osóbki poczęły gościć pewne niespotykane myśli. Oto bowiem poczęły się w niej rodzić, można by rzec z początku bardzo małe, ale jednak wyrzuty sumienia. Odczucia rosły i rosły, a paciorki różańca przestały się przesuwać i oto Marianna Wolcicka trwała w ciszy raz po raz, rozglądając się, jakby nie wiedziała dokąd zmierza. Widok jaki stanowił jej towarzysz podróży, począł przenikać przez mgłę otępieńczego, ascetycznego od pewnego czasu, żywota. Nigdy bowiem nie widziała, aby ktoś miał tak wyraźnie, zdawać by się mogło, wymalowany na twarzy obraz cierpienia. Im częściej zerkała w stronę młodego szlachcica, tym bardziej docierało do niej, że to ona jest winna temu smutku. To, że mógł ją pokochać ktoś tu, na ziemi, było dla niej jak dotąd czymś tak odległym i nierealnym, że nie dopuszczała do siebie wcale tej myśli do siebie, lecz widać była to prawda. Smutek zawodu wkradł się w jej serce, widziała bowiem jak wszyscy aprobują starania Kazimierza Czartoryskiego wobec niej, jak nalega na okazanie mu zainteresowania dziadunio i pani Drohojowska, która to nawet rzekła jej, że "Choćbym była najpobożniejszą i najbardziej oddaną chrześcijanką na całej Ukrainie, to gdyby starał się o mnie taki kawaler, ba, wyjawiałby mi takie uczucia jakie ten młodzieniec do ciebie żywi, co zresztą nawet ślepa kura o zmierzchu by dostrzegła, rzuciłabym czym prędzej projekta udania się za kratę". Wywód ten starsza dama wygłaszała zawsze, gdy tylko znikała im z oczu pani Łęcicka lub też inni ich towarzysze. Jak dotąd, zawsze słysząc takie gadanie panna Marianna wypuszczała je jednym uchem, a wypuszczała drugim. Teraz jednak wyrzuty sumienia przywoływały upomnienie szlachcianki, co pozwoliło im swobodnie rosnąć.
Młoda szlachcianka złożyła w końcu nieużywany różaniec do woreczka i, splótłszy ręce na kolanach, poczęła zagłuszać swoje myśli, rozglądając się po okolicy. Spostrzegła tedy na niebie w oddali na nieboskłonie drapieżnego ptaka szybującego lekko nad stepem. Jako że dziaduś nie trzymał u siebie sokołów ani tym podobnych ptaków drapieżnych postanowiła zapytać swojego towarzysza. Skierowała swoją drobną rączkę ku niebu, gdzie szybowało majestatyczne zwierzę i zapytała:
— Waćpan zapewne wie, jaki ptak szybuje?
Jej towarzysz otrząsnął się z zamyślenia, zdziwiony, że go o coś pyta, i całkiem rozpromieniony (co też wzmogło wyrzuty sumienia sromotniej niż jakiekolwiek kazanie pani Drohojowskiej) odpowiedział:
— To raróg*, panienko.
Skinęła mu w podziękowaniu za odpowiedź i zamilkła z powrotem i jechali tak w cichej, lecz wyraźnie zmienionej atmosferze, aż do końca podróży.
https://youtu.be/jBg3SZTU_Nk
------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
*dzidziutki teraz sprawdzą co raróg oznaczał w Ogniem i mieczem i to jest trop dla shipu XD, albowiem kolaska jest i ptaszysko też. A trzeba zostawiać autorską symbolikę.😛
A piosenka tak mi pasuje do nowego shipu szczególnie angielski teks, że ja cie nie mogę cały dzień się drę do zapętlonej wersji z 1991 roku, że o ja cie nie mogę jak to mówił mój dziadek.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro