Rozdział 52
By umilić komuś czas oczekiwania.
Ps. Składam najszczersze życzenia. Tobie i wiesz, komu ;)
A. J. Hallen
_________________________________
- Gdzie Narvi?- zapytałam pewnie chwytając Hel za rękę. Ta, mocno przestraszona zamieszaniem, rozejrzała się po okolicy, po czym szybko wskazała na punkt po naszej prawej. Spojrzałam we wskazanym kierunku, dostrzegając, że chłopak już do nas biegł.
- Mamo, co się dzieje?- zapytał, gdy tylko znalazł się koło nas.
To było bardzo dobre pytanie. I nie miałam pojęcia, jak na nie odpowiedzieć.
Wokół nas panował ogromny harmider. Mężczyźni, nie ważne, czy pijani, czy nie, dobyli broni i próbowali odeprzeć atak istot, które pierwszy raz widziałam na oczy. Kobiety w tym czasie, albo krzyczały i rozpaczały, albo próbowały pomagać swoim mężom, braciom, przyjaciołom. Ja zdecydowanie należałam do tej drugiej grupy i doskonale wiedziałam, co w takiej sytuacji powinnam robić. Moim priorytetem było zapewnienie dzieciom bezpieczeństwa i tym musiałam się teraz zająć.
- Nie wiem, Narvi.- odpowiedziałam szukając wzrokiem drogi ucieczki i przy okazji starając się nie zgubić dzieci w tłumie. Przez chwilę nawet widziałam, jak Loki próbował się do nas dostać, ale panikujący ludzie i napastnicy bestialsko niszczący wszystko, co spotkali na swojej drodze skutecznie mu to uniemożliwiły.
- Mamo, boję się.- jęknęła Hel, gdy tylko zaczęłam przedzierać się przez tłum w kierunku mostu, który wyjątkowo nie prowadził w kierunku pałacu letniego, a wręcz przeciwnie. Uznałam, że tam będzie najbezpieczniej.
- Spokojnie, przy mnie nic wam nie..- zaczęłam, ale zmuszona byłam na moment przestać, by móc użyć swego zabójczego wzroku, który skierowałam w stronę czarnoskórej szkarady. Postać celująca w nas włócznią była wysoka, choć tylko trochę wyższa ode mnie, wyglądem i strojem przypominała tubylca zamieszkującego, albo tereny pustynne, albo górzyste. Nie byłam w stanie tego określić. Nie miałam nawet na to czasu, gdyż mężczyzna już po chwili leżał na ziemi i - choć za maską nie widziałam jego twarzy- mogłam się domyślić, że ta wykrzywiona jest teraz w wyrazie agonalnego cierpienia.-..grozi.
Nie zważając na utrudnienia spowodowane rozłożystą sukienką i butami na obcasie, parłam do przodu.
Do momentu, gdy usłyszałam krzyk Helgi. Błyskawicznie odwróciłam się do dzieci, w idealnym wręcz momencie, by dostrzec, jak drugi napastnik stojący nie więcej, niż krok od Narviego i Hel, unosi wściekle topór nad głowę. Niewiele myśląc, wskoczyłam pomiędzy nie, a przeciwnika, by gdyby co, przyjąć cały cios na siebie. Nie mogłam pozwolić, by Narviemu lub Hel coś się stało, nawet, jeżeli miałabym przypłacić to życiem. I byłam świadoma tego, że tak to się skończy. W końcu nie miałam żadnej broni czy choćby tarczy, by się obronić przed atakiem. Mogłam tylko czekać.
I w momemcie, w którym miał paść cios, tuż przede mną pojawiło się srebrne ostrze odpierając atak nieprzyjaciela. Z sercem przy gardle obserwowałam blond czuprynę osoby, która ochroniła mnie przed śmiercią, a po krótkiej chwili i pozbawiła życia napastnika. Z ulgą dostrzegłam, że tą osobą był Fandrall, jeden z dawnych sprzymierzeńców Lokiego.
- Viv, uciekaj stąd!- rozkazał twardym tonem przekrzykując gwar bitwy
- Dzięki za radę!- odkrzyknęłam sarkastycznie, po czym wskazałam na drugi miecz znajdujący się przy pasie mężczyzny.- Mogę pożyczyć?
Fandrall wyciągnął broń z pochwy, w tym samym czasie skanując otoczenie w poszukiwaniu potencjalnego zagrożenia. Bez zbędnych słów podał mi miecz, więc podziękowałam skinieniem i odwróciłam się z powrotem w kierunku dzieci, zupełnie zapominając o byłym wybawicielu. Po stwierdzeniu, że mimo strachu i dezorientacji nic im nie jest, ponowiłam ewakuację.
Byłam już na skraju polany, gdy zobaczyłam Baldera walczącego z kolejnym przedstawicielem rasy, która nas zaatakowała. Jego pojedynek właśnie miał dobiec końca, gdy nagle spadający ze skały w dół wróg, złapał za rękę Asa i pociągnął go ze sobą.
Byłam pewna, że tylko ja widziałam to zdarzenie. Mimo to nie wiedziałam, jak powinnam zareagować. Musiałam pilnować dzieci. Ale również nie mogłam skazywać Baldera na śmierć. A gdybym mu nie pomogła, miałabym wyrzuty sumienia do końca życia.
Mimo wahania, decyzję podjęłam w ciągu sekundy.
Odwróciłam się do dzieci i oddałam Narviemu broń.
- Przejdźcie przez most i schowajcie się w lesie. Nie wychodźcie, dopóki ja albo tata po was nie przyjdziemy. I za żadne skarby nie rozdzielajcie się.- rozkazałam, po czym odwróciłam się i pędem ruszyłam w kierunku spadku. Gdy znalazłam się przy krawędzi, zamiast się zatrzymywać, bez wahania skoczyłam.
Widziałam, że -na szczęście- mężczyźni oddzielili się od siebie, dzięki czemu miałam możliwość spokojnego złapania Baldera. Ale najpierw musiałam go dogonić, co okazało się trudniejsze, niż przypuszczałam. Mężczyzna, choć wyraźnie starał się ustawić ciało w pozycji jak najmniej opływowej dla powietrza -czego nie można było powiedzieć o mnie- dalej znajdował się w znacznej odległości ode mnie. Mimo to nie traciłam nadziei na uratowanie przyjaciela i pozwoliłam skrzydłom wysunąć się, choć i tak zrobiłam to najpóźniej jak się dało, by stracić jak najmnjej pędu. Woda pod nami zbliżała się w zastraszającym tempie i już, gdy myślałam, że jednak nie zdążę, udało mi się złapać rękę Asa. Robiąc łuk, zmieniłam swój tor lotu z poziomej lini na parabolę, dzięki czemu udało mi się spokojnie wzlecieć w górę, ku stałemu lądowi.
Gdy w końcu wylądowałam na ziemi, wzięłam kilka głębokich wdechów uspokajając rozszalałe serce, po czym spojrzałam na Baldera. Mężczyzna z niedowierzaniem, ale i wdzięcznością patrzył w moją stronę. Moim zdaniem, mimo lekkiego otumanienia, i tak trzymał się całkiem nieźle. W końcu przeciążenia dosięgają każdą istotę, nie zważając na rasę czy pochodzenie.
- Viv...- mruknął dalej nie wyglądając na kogoś, kto rozumie, co się wokół niego dzieje. Najwidoczniej już pogodził się ze śmiercią, a ja pokrzyżowałam mu plany.
Ups.
- Rusz się, bo nie chcę, by mój heroiczny gest poszedł na marne.- rozkazałam nastepnie podchodząc do jakiegoś martwego mężczyzny, którego miecz potem przejęłam. W końcu, jemu już się raczej nie przyda.
Za to mi tak, co mogłam udowodnić już po chwili, gdyż fakt, że Balder i ja znajdowaliśmy przy krańcu polany, nie przeszkadzał naszym wrogom w atakowaniu nas. Pierwszy osobnik wrogo nastawionej rasy, stojący nieco dalej niż jego kompani, wycelował w nas z łuku, jednak jego strzała spaliła się w ścianie ognia, którą zdążyłam wytworzyć. Po chwili ten sam osobnik został pozbawiony życia przez Lady Sif, która płynnym ruchem odcięła mu głowę. Mimo to, przyjaciele łucznika dalej zmierzali w moim kierunku, dzięki czemu już po chwili mogłam sprawdzić swoje zdolności w walce wręcz. Fakt, że już dawno nie ćwiczyłam wcale mi nie przeszkadzał, dlatego też, kiedy ciemnoskóry wojownik, tym razem uzbrojony w miecz i tarczę znalazł się kilka kroków ode mnie, śmiało zadałam pierwszy cios. Mężczyzna, choć zdołał się z łatwością obronić, najwidoczniej nie spodziewał się, że kiedy jedną ręką atakowałam go mieczem, drugą dalej mogłam nieźle przyłożyć, co szybko zrobiłam serwując mu mocny lewy sierpowy, dzięki czemu wojownik na sekundę stracił równowagę, ale to wystarczyło, by przebić jego ciało na wysokości serca. Nie minęła dłuższa chwila, a napastnik leżał martwy u mych stóp. Mimowlonie uśmiechnęłam się kącikiem ust i zabrałam od zmarłego miecz, który choć zbyt ciężki i źle układający się w dłoni dalej był lepszym narzędziem do walki, niż pięści. A do tarcz zwyczajnie nie przywykłam, dlatego też nie miałam z niej żadnego użytku.
Inaczej było z Baldrem, któremu ten rodzaj orężu bardzo się przydał.
Więcej na niego nie czekając, poszłam do przodu wciągając się w wir walki. Z łatwością i nadzwyczajną przyjemnością wirowałam wśród wojujących starając się, by każdy mój ruch przybliżał Asgard do wygranej. Mimo sporej ilości mazistej krwi plamiącej ostrza trzymanych przeze mnie mieczy, a niekiedy też i sukni, nie wahałam się przy wykonywaniu następnych ataków.
Nie tylko ja się tak zachowywałam. Avengers również zdawali się być w swoim żywiole, a przynajmniej tak mogłam myśleć po obserwacji Natashy, Clinta, Steve'a i Thora, których udało mi się dostrzec w ferworze walki. Gdzieś nad nimi zobaczyłam rówież Valiana, którego skrzydła i ogniste strzały przypominające rozgrzane kawałki metalu z nich wylatujące, wniosły na polanę kolejne źródło światła, jak i śmierci. W końcu dojrzałam również Lokiego, który z rosnącym zadowoleniem pozbawiał życia coraz to większej liczby przeciwników. Jakby zabijanie działało na niego odstresowująco. I nie zdziwiłabym się, gdyby tak było.
Zapewne ten klimat udzieliłby się i mi, gdyby nie fakt, że w pewnej chwili, po drugiej stronie polany zobaczyłam Narviego z mieczem podniesionym do góry, gotowym do ataku i Hel, która wyraźnie starała się podpalić ubranie jednego z przeciwników nieopodal.
Wiedząc, że po zakończenia całego tego zamieszania zrobię im wykład stulecia, podbiegłam w ich kierunku po drodze zabijając kilku przeciwników.
- Kazałam wam uciekać!- krzyknęłam
- Ale my możemy pomóc!- odparła pewnie Hel, lecz na jej twarzy znów zapanował strach, kiedy zaklęcie nie podziałało, a nasze krzyki zwróciły na siebie uwagę kilku wrogów.
- Dość! Oboje macie szlaban! Niech no tylko ojciec się o tym dowie!- ciągnęłam uchylając się przed pierwszym ciosem, w tym samym czasie wbijając miecz pod ramię wojownika, który chwilę później padł martwy.
Ku mojemu zadowoleniu, w tym samym czasie koło nas wylądował Surt rzucony przez jakiegoś wyjątkowo dużego mężczyznę.
- Znajdź Hekate i zabierz stąd dzieci.- rozkazałam rozcinając nogę kolejnego przeciwnika w tym samym czasie starając się go odepchnąć na taką odległość, by zdążyć wziąć zamach
- Żartujesz sobie?- warknął As
- To rozkaz!- ciągnęłam, a kiedy uporałam się z nieprzyjacielem, odwróciłam się w kierunku Surta. Nim się odezwałam, wzięłam kilka głębszych wdechów.
- Proszę.- dodałam już łagodniej. Byłam pewna, że to zadziała. Działało na każdego faceta, który miał choć odrobinę godności. W końcu mało który odmawiał kobiecie w potrzebie.
Zgodnie z przewidywaniami, cała trójka po chwili ruszyła wgłąb lasu. A ja mogłam ponownie rzucić się w wir walki. Korzystając z pierwszej lepszej okazji, przybliżyłam się do Lokiego.
- Jak myślisz, są źli, bo nie zaprosiliśmy ich na wesele?- zażartował Psotnik pokonując dwóch wrogów na raz
- To nie zaprosiłeś ich?- odparła m rozbawiona
- Myślałem, że ty to zrobisz.
- Jesteś szalony.
- Rzekłbym, kreatywny.- rzucił bóg kłamstw, przez co zaczęłam się niekontrolowanie śmiać.
Tak, takie przyjęcia są najlepsze.
Już miałam odpowiedzieć, gdy nagle powietrze wokół znacznie się ochłodziło, a na polanie można było dostrzec znacznie wyższe od reszty niebieskie postacie.
Lodowi Olbrzymi.
Zerknęłam na Lokiego, który nagle pobladł i zaprzestał walk. Przez chwilę sama nie wiedziałam, co powinnam robić. W końcu, Psotnik zapewniał mnie, że przedstawiciele jego rasy już wygineli, a teraz kilku z nich starało się odeprzeć atak na nowo pobudzonych Asgardczyków, którzy z nową zaciekłością ruszyli do walki. Choć po dłuższej obserwacji taktyka Olbrzymów Lodu przypominała raczej samobójcze walki w misją zadania przeciwnikowi jak największych strat, niż strategiczny plan wygranej.
Miałam mętlik w głowie. Dopiero teraz, kiedy miałam się zmierzyć z Jotunami, uświadomiłam sobie, jak ciężko byłoby mi zabić któregokolwiel z nich. Bowiem w każdym olbrzymie widziałam Lokiego. To było zbyt trudne do zrozumienia.
Dlatego też usunęłam się w cień i czekałam na rozwój zdarzeń przy okazji obiecując sobie, że nie zabiję żadnego z Jotunów, dopóki ten mnie nie zaatakuje.
Mimo przewagi liczebnej Asów, walka była wyrównana. W dodatku, że we krwi większości z nich dalej szumiał alkohol. A jednak Asgardczykom ponownie udało się wygrać, choć nie bez strat.
Samo miejsce, na którym odbywało się wesele bardziej przypominało pogożelisko, aniżeli pięknie ozdobioną polanę, na której wszyscy wcześniej tańczyli i śmiali się chwaląc gospodarzy i życząc im szczęścia na nowej drodze życia. Tam, gdzie niespełna kilkanaście minut wcześniej siedziałam z przyjaciółmi, leżały ciała poległych. Ziemię, na której stawiałam kielich z winem, by móc przytulić Lokiego, teraz zdobiły prawdziwe plamy krwi.
Przecież to nie tak miało wszystko wyglądać. Nie tak miało się skończyć. A jednak...
Ze stanu dziwnego zamyślenia wyrwał mnie krzyk Jane. Z duszą na ramieniu spojrzałam w kierunku hałasu i nie czekając, pobiegłam przyjaciółce na ratunek.
Szybko ją dostrzegłam, na opustoszałej polanie nie było to trudne. Kobieta stała zapłakana na środku, drżącymi dłońmi zakrywała usta, a kiedy do niej podbiegłam, nie zareagowała.
- Jane, co się stało?- zapytałam starając się ukryć zdenerwowanie, przez co mój głos zabrzmiał nieco zbyt chłodno. Brunetka jednak nie odpowiedziała, tylko zacisnęła powieki kręcąc przy tym głową. Nie wiedząc, o co jej chodzi, spojrzałam w tym samym kierunku, co ona.
I dopiero wtedy mogłam zrozumieć, o co chodziło.
Centralnie przed nami, pod jednym z drzew siedziała Pepper, a jej skromną, liliową suknię zdobiła teraz plama w kolorze szkarłatu, której stwórcą był topór tkwiący w brzuchu naszej przyjaciółki.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro