Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 12

Cześć!

Wczoraj nie pojawił się rozdział, ale jest dzisiaj! Chciałabym wam życzyć szczęśliwego nowego roku! Wszystkim wam! Żebyście w 2024 byli jeszcze szczęśliwsi, niż moglibyście być w tym roku! Życzę wam wszystkiego, co najlepsze, bo dzięki wam jestem w tym miejscu, w którym jestem! I będę trzymać za nas wszystkich kciuki! Żebyśmy przeżyli kolejny rok i byli silni! Bo my damy sobie radę. Przetrwamy i pokażemy wszystkim tym, którzy nam nie wierzyli w cokolwiek... pokażemy im że się mylili i damy sobie radę!

Miłego czytania <333

-----------------------------------

Było niezwykle cicho. Za cicho. Tułał się po kątach, czekając na coś. Sam do końca nie wiedział na co. Może na cud? Bardzo możliwe. Wierzył, że nie jest w tak mocnym potrzasku jak na początku sądził. Radził sobie, jeżeli patrzeć na obecne warunki. Nuda zaczynała władać jego ciałem. Większość dni spędzał na myśleniu - Co dalej?

Rozmyślał co będzie dalej z jego życiem. Bo coś musi być, prawda? Dokonał wielu rzeczy, ale to jeszcze nie mógł być koniec. Zbyt wiele rzeczy ma jeszcze do podbicia. Zdobycia do rąk własnych.

Myślał też o innych. Czy ktoś na tym świecie go kocha? Czy ktoś żywi do niego tak silne uczucie, chcąc spędzać z nim wolny i jakże cenny czas? Tylko, czy on potrzebował miłości? Czy jej chciał? Bardzo. Brakowało mu tego uczucia. Niezwykle tęsknił za ludźmi, których nie widział już od kilku dni.

Jego ciemne włosy były mokre i oklapnięte, jednak nie przejmował się nimi. Bardziej tym jak doskwierająca była dla niego samotność. Niby miał tylu ludzi wokół siebie, ale co z tego? Nie chciał z nimi rozmawiać, a oni nie chcieli z nim. W końcu byli tylko ochroniarzami i osobami służącymi. A on był tylko marionetką. On mógł tylko siedzieć, patrzeć bezczynnie na ścianę i czekać.

Na cokolwiek.

A jednak czekał na zbawienie. Na ratunek. Żałował wielu rzeczy w swoim życiu. Ciężko byłoby wymienić wszystkie błędy, jakie w tym momencie przychodziły mu na myśl. Było ich zbyt wiele. A jednak był taki, który odznaczał się najbardziej. Taki, który kuł go w serce, że aż odbierało mu oddech. Że pozwolił zapanować emocjom nad jego ciałem. Że pozwolił sobie na kłótnie z najdroższą mu osobą. Bo teraz mu ją odebrano.

Miał szczerą nadzieję, że go szukają, że go stąd odbiją. Codziennie, całymi dniami myślał o wszystkich, których nie mógł ujrzeć już od kilkudziesięciu godzin, a jednak jednej osoby brakowało mu najbardziej. Tej, którą darzył niezwykłym uczuciem, do którego nie zamierzał się przyznać. Bał się tego, a jednak tak bardzo pragnął. Bał się zaryzykować.

Przyglądał się widokom za oknem, wsłuchując się w ogłuszającą ciszę. Bolała go. Denerwowała. A jednak najbardziej niepokoiła. Bo porywacz nie zjawił się od kilku dni, od ich ostatniej konwersacji, a on nie wiedział, czy miał się cieszyć, czy płakać. Ciągle żył w strachu.

Chciał zobaczyć Gregory'ego. Przeprosić go, zrobić wszystko, co mógł, żeby znów mieć go przy sobie. Błagał w myślach, żeby ktoś go stąd uwolnił i zabrał do niego. Do bezpiecznej przystani, w świecie chaosu. Chciał, żeby byli razem bezpieczni. Wiele by dał, żeby ujrzeć w tej chwili, jak wywarza drzwi do jego jakże wygodnej celi - bo inaczej nie można było nazwać tego pokoju - i podchodzi do niego, przytulając. Chowając w swoich silnych ramionach chroniąc przed złem całej reszty świata.

Ale nie mogło się to wydarzyć. Bał się, że jeżeli szatyn zdecyduje się go uratować, ktoś go zrani i straci go bezpowrotnie. Bał się, że już więcej go nie zobaczy żywego, a to było gorsze od wszystkiego. Bo teraz przynajmniej był pewny, że żyje. Że gdzieś tam jest, a jego serce bije.

Wykorzystał swojego porywacza. Po tym jak ten dopadł go w swoje ręce, powiedział, że jeżeli nie będzie mu mówił co kilka dni, co się dzieje z Gregorym, czy jest bezpieczny i co najważniejsze, czy żyję, będzie dla niego najgorszym koszmarem. Obiecał, że jeżeli tego nie zrobi, to będzie szukał drogi ucieczki do upadłego. Choćby przy którejś z prób sam miałby zginąć. A jak wiadomo, śmierć Hanka była najgorszą z opcji dla niego.

W zamian za te informacje miał nie próbować uciekać. Zgodził się, jeżeli miało to zapewnić mu świadomość czy jego przyjaciel jest bezpieczny, był w stanie się na to zgodzić. Była to mała cena i wystarczająca dla nich obu. Uczciwy układ.

Wczoraj jeden z jego ludzi powiedział mu, że Montanha ma się świetnie i bezpiecznie jeździ w patrolu. Nie przyznał się, że zabolało go to, że go nie szuka, a jednak od bólu silniejsza była ulga. Bo jeżeli nie szukał - nie wystawiał się na tak duże niebezpieczeństwo. Jednak czasami Gregory sam dla siebie był niebezpieczeństwem.

Doskwierał mu brak tak naprawdę wszystkiego. Nie miał tu żadnych książek, żadnej telewizji, czy chociażby urządzenia umożliwiającego zobaczenia co dzieje się w świecie spoza tego pokoju. Nawet mp3 mu nie dano, żeby mógł sobie posłuchać muzyki. Jego artystyczna dusza cierpiała katuszę.

A jednak po kolejnej godzinie patrzenia się na piasek i małe pagórki w oknie - które już zdążyły wryć mu już się w pamięć przez ilość wpatrywania się w nie - Usłyszał otwieranie zamkniętego dotąd zamka w drzwiach.

Nie obrócił się w stronę wejścia, bo doskonale wiedział, kto postanowił się zjawić. A jednak jego serce zabiło mocniej, bo w końcu miał kontakt z kimś innym niż ochroniarz albo kabina prysznicowa w jego łazience. Słyszał głos kogoś innego niż jego własny.

- Witaj królewiczu. - Głos wzbudził w nim obawę i strach. Po jego plecach przeszły dreszcze, a po umyśle masa niestworzonych czarnych scenariuszy. Tak bardzo bał się tego co mężczyzna od niego chce. Bał się tego co może się zaraz wydarzyć w tym pokoju i nikt go nie uratuje. Nikt nie obroni go, gdy będzie mu się działa krzywda. Znowu.

Poczuł, jak ciepłe ramiona zaplatają się wokół jego talii, jednak on nie czuł ciepła, które biło od mężczyzny. On czuł tylko chłód. Jego ciało samoistnie spięło się i zaczęło przypominać sobie ten okropny ból sprzed kilku dni, który wciąż się utrzymywał. Bo gdy siadał w niektórych pozycjach, czuł pieczenie. Krzywił się, a jednak nie poddawał się. Nie mógł dać się zniszczyć, chociaż czuł ten brud, atakujący go z każdej strony.

Jego ciało było myte kilka razy dziennie, a jednak on czuł wciąż tamten wieczór. Wciąż czuł się brudny i dotykany w tych miejscach, w których nie chciał być dotykany. Na pewno nie w tak brutalny sposób.

Przed jego oczami przeleciały obrazy - Wspomnienia, które tak bardzo chciał wymazać...

Po jego policzku spłynęła łza, której nigdy nie chciał uronić.

- Co robiłeś gdy mnie nie było? - Usłyszał pytanie tuż przy uchu. Zamknął oczy, gdy poczuł ciężar na ramieniu. Porywacz położył na nim swój podbródek. - Pewnie dobrze się bawiłeś co? Chociaż może brakowało ci mnie?

Tak bardzo nie chciał tego usłyszeć. Mimo że same słowa nie były złe, to ich przekaz był okropny. Bolesny. Od razu usłyszał podtekst, na który delikatnie wypchnął swoje biodra, bo znów poczuł ból. Jakby poraził go prąd, a jego ciało samoistnie zareagowało. Oddech zamarł mu w piersi, a w oczach znów pojawiły się łzy. Bo wiedział, że mężczyzna za nim nie odbierze tego jako reakcja na złe wspomnienia, a zachętę. Zaczynał umierać od środka...

- O tak, na pewno tęskniłeś. - Kolejny szept wypowiedziany w taki sposób... - Wiesz... Nie było mnie tak długo, bo pewne służby zaczęły węszyć, a pewien policjancik zaczął się nadwyraz uprzykrzać moim ludziom. - Co?

Niebieskooki nie dowierzał w to co usłyszał. Grzesiu błagam, żebyś nie był aż tak głupi...

Bał się, że jeżeli policja wkroczy ze swoimi oddziałami, zginie wielu ludzi. W większości funkcjonariuszy. Ludzie w posiadłości mieli przewagę broni, mieli nielegalne kontakty, które na pewno miały cięższą broń niż broń długa.

Niechciana dłoń pojawiła się na jego pośladku, a później zaczęła przesuwać się na przód. Błagam nie... Strach sparaliżował jego ciało.

- Och, chyba ktoś chcę powtórki.

Jego ciało zadrżało na przerażenie, które zaczęło objawiać mu w umyśle kolejne obrazy. Wymyślał kolejne czarne scenariusze, bo wiedział, że może być gorzej.

- No tak, przecież mówiłem ci, że tamto to będzie dopiero twoja rozgrzewka. Chyba nie możesz się doczekać reszty, co? - Głos już dawno ugrzązł mu w gardle. Chciał coś powiedzieć, jakoś zaprotestować... Ale nie mógł. Pomocy...

Szlochał wewnątrz siebie. Płakał, krzyczał, błagał, przepraszał. Chciał wiedzieć, czym zawinił, że świat tak go pokarał. Że skazał go na takie cierpienia. Ponownie. Chciał zniknąć. Zniknąć z tego świata, żeby nie czuć tego bólu i uwolnić się od szaleńca, które jedyne co mu robił, to go krzywdził. A mówił, że chce go chronić przed całym złem świata...

Okazuję się, że jedynym złem, jakiego doświadczył, był ten od osoby, która obiecała mu bezpieczeństwo i schronienie.

Po pokoju rozległo się ciche pukanie, którego oby dwaj nie usłyszeli. Podwładny jednak wkroczył i ujrzał bardzo nieprzyjemną sytuację.

- Szefie... - odezwał się cicho, delikatnie schylając głowę. Szatyn obrócił się w jego stronę z wściekłością.

- Czego kurwa?! - wykrzyczał, a młodszy mężczyzna skulił się. Hank wypuścił długo wstrzymywane powietrze i oparł się o ramę okna. Zachwiał się na nogach i nie wiedział, ile jeszcze się na nich utrzyma. Nie miał siły.

- Jeden z naszych informatorów widział cztery opancerzone wozy jadące w naszą stronę.

- Co? - zapytał z szokiem, a gdy się otrząsnął, zaczął wydawać nieznoszące sprzeciwu rozkazy. - Uzbroić się i przygotować na prawdopodobny atak. Skontaktować się z dostawcami, niech przywiozą nam najcięższą broń, jaką są w stanie nam dowieźć w tym momencie. Sprowadźcie też resztę ludzi, potrzebujemy tu wszystkich. - Tę słowa odbijały się w jego umyśle. Wszystkich...

Tym razem Hank aż wyprostował się z szoku. O nie... Wiedział, że jeżeli wszyscy, którzy służyli porywaczowi, będą na tym przejęciu, to był wręcz przerażony tym jakie straty poniesie policja w tym starciu.

Nie chciał być pesymistą, jednak skoro policja jedzie tu tylko czterema wozami opancerzonymi... Czarno to widzę.

- A ty - Usłyszał ponownie ten głos za sobą. Ciepły oddech zaczął ponownie obijać się o jego kark, a on znów zamarł. Jego serce zatrzymało bicie w obawie. - Poczekaj tutaj skarbie, gdy to wszystko się skończy, wrócę i dokończymy to co zaczęliśmy. - mruknął szatyn i wyszedł z pokoju.

A Hank, gdy w końcu uspokoił swoje szybko bijące serce i zbyt gwałtowny oddech, pomyślał tylko jedno.

Błagam, nie wracaj...

*

Zamknął za sobą drzwi i podszedł do siwowłosego mężczyzny, wzdychając ciężko.

- Dlaczego nie pozwoliłeś mi jechać z nimi? Przydałbym się! - skomentował głośno, nie bojąc się o potencjalnych słuchaczy. Cała komenda była pusta.

- Gdyby coś im się stało, czego bardzo nie chcę, będzie potrzebny ktoś, kto zajmie stanowisko Hanka, Grzesia bądź kogokolwiek kto ucierpi. A powiedzmy sobie szczerze, Hank będzie potrzebował wolnego po takich przeżyciach, nie wpuszczę go na służbę przez kilka najbliższych dni, jak nie tygodni. - odezwał się, nie unosząc wzroku znad papierów, które właśnie podpisywał.

- Teraz będę się tylko martwić, nie mogłem nawet być w helikopterze? Naprawdę?

- Ostatnio marudziłeś, ze nic innego nie robisz, tylko latasz, a poza tym jak ty to sobie niby wyobrażasz? To tajna akcja, a obserwujący ich helikopter wzbudziłby podejrzenia i nie daj Boże, odstraszył ich.

- Nienawidzę cię. - mruknął i opadł na skórzaną kanapę.

- A jednak przychodzisz wieczorami. - powiedział Sonny, wciąż patrząc w papiery, a nie na niego. Dante natychmiast zamarł, tracąc wręcz głos. Gdy Sonny przez dłuższy czas go nie usłyszał, spojrzał w końcu na niego i od razu uśmiechnął się szeroko. Delikatne otwarte usta i rozszerzone oczy Capeli niezmiernie go bawiły. - To z nienawiści? Nie wydaje mi się.

- Jesteś okropny, a co gdyby ktoś tu był i nas usłyszał? - zapytał, gdy w końcu otrząsnął się z szoku.

- Ale nikogo tu nie ma i mogę, mówić co mi się żywnie podoba. Tak samo zrobić z tobą cokolwiek chce, bo nikt nas nie usłyszy. - Wstał z krzesła i zaczął iść w kierunku czarnowłosego.

- Naprawdę? Zrobiłbyś to na komendzie, gdy wszyscy inni walczą o życie? - Cofał się wraz z każdym kolejnym krokiem Sonny'ego, aż w końcu zabrakło powierzchni w pokoju i był zmuszony wbić plecy w ścianę.

- I tak nie możemy im pomóc, więc co za różnica?

- Bardzo duża. - przełknął ślinę. - Jak myślisz, ile dostanie lat ten porywacz? - Nieudolnie próbował zmienić temat. Rigthwill uśmiechnął się delikatnie, jednak odpowiedział na jego pytanie.

- Na pewno długie lata, zagwarantuję mu to.

- A– odezwał się, jednak nie zdążył dokończyć kolejnego pytania.

- Tobie zaraz zagwarantuję czyste tortury jeżeli się nie zamkniesz. - powiedział poważnie, zbliżając się do niego, a Dante wytrzeszczył oczy.

- Jakie tortury?

- Mogę pokazać ci w moim mieszkaniu, jeżeli zaraz nie zamkniesz tych swoich pociągających ust. - powiedział, a czarnowłosy rozchylił wargi.

Nie trzeba było długo czekać, a ich usta połączyły się. Szybko zeszli do podziemi, próbując znaleźć samochód starszego, bez konieczności odrywania się od siebie. Niedługo później znaleźli się w mieszkaniu Rightwilla, jednak Dante nie mógł opuścić cichy głosik z tyłu głowy.

Mroczne przeczucie, że coś się stanie i to nie będzie nic dobrego.

*

- Oddział Alfa i Beta wkraczają po wydaniu znaku przez ich dowódców. Oddział Alfa wkracza od przodu, a Beta zakrada się od tyłu. Oddział specjalny, ma pozostać w ukryciu, dopóki nie wydam im znaku, jasne? - Rozejrzał się po zdeterminowanych twarzach. - Pakować się do aut! Jedziemy odbić naszego szefa! - krzyknął i zacisnął dłonie na broni długiej.

*

- Jestem w środku - Usłyszał głos na radiu. Od razu się ożywił.

- Zauważyli cię? - zapytał natychmiast Gregory.

- Nie, nie widzą mnie, ale jestem w takim miejscu, że gdy tylko spróbuje wyjść, dostanę. - Stwierdził z irytacją Shadow.

- Na razie stój tam, gdzie stoisz, gdy oddział Alfa przejmie część terenu w twojej okolicy, wtedy spróbujesz ich zaskoczyć.

- Przyjął. - Na radiu zapanowała cisza. Przynajmniej dla niego. Czekał na odpowiednią okazję. Na moment, w którym wkroczą i ocalą osobę, o którą martwił się najbardziej przez ostatnie dni. Umierał ze zmartwień. Nic mu nie jest prawda? Przecież zależało mu na jego bezpieczeństwie, nie skrzywdziłby go...

*

Wybiegł na długi prosty korytarz. Nie było obstawy. Poczuł dreszczyk adrenaliny, który przechodzi przez jego ciało. Wrogowie mogli być wszędzie, a on musiał uważać na to gdzie stawia kroki. Uwielbiał to uczucie jednoczesnego strachu i satysfakcji, gdy wiedział, że przeciwników jest coraz mniej.

Usłyszał kroki, jakby bieg. Wycelował w miejsce, z którego miała wyłonić się osoba i czekał. Miał już strzelać gdy nagły impuls zatrzymał jego palec, który już był gotowy, by nacisnąć na spust.

Nagle go zobaczył. Na końcu korytarza. Stał przerażony i zdezorientowany. Krzyknął w jego stronę, by zwrócić jego uwagę. Nagle jego wzrok padł tuż na nim. Stali przed sobą, patrząc na siebie z ulgą i szczęściem. Uśmiechy pojawiły się na ich twarzach

Gregory poczuł, jak czas w całym pomieszczeniu nagle zwalnia, a jego serce bije jeszcze szybszy rytm, o ile było to możliwe.

- Grzesiu! - krzyknął ciemnowłosy i powoli ruszył w jego stronę. Słyszał pikanie swojego radia i jakieś krzyki wokół niego.

Nagle Over przystanął w miejscu i patrzył się na coś za Gregorym. Jego mina momentalnie zrzedła i szatyn również się zatrzymał, patrząc, jak szok zmienia się na strach. Montanha w niezrozumieniu zmarszczył brwi i powoli obrócił się w stronę, w którą patrzył Hank. Uzbrojony człowiek wycelował w niego.

Uchylił się i wystrzelił w przeciwnika.

Padł strzał. Jeden z głośniejszych i odznaczających się na tle innych. Najgłośniejszy i najboleśniejszy dla jego uszu.

Gregory zobaczył tylko bezwładne ciało opadające na ziemię. Jego serce nagle zatrzymało się, podobnie jak oddech, a po chwili zaczęło bić jak oszalałe.

Nie... 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro