Rozdział 17
Cześć!
Cholera... Gdy wstawiałam pierwszy rozdział nie myślałam, że będzie mi tak smutno, gdy będę wstawiać przed ostatni rozdział... Przecież czasami trzeba pożegnać się z niektórymi historiami... Ale czy na pewno?
Przecież zawsze mozna do nich wrócić... I usłyszeć jej dalszy ciąg...
Jak zawsze zachęcam was do komentowania i gwiazdkowania!
Miłego czytania przed ostatniego rozdziału <33
----------------------------------
Przymknął powieki i oparł głowę o zimną ścianę zrobioną z kafelek. Podniósł ręce i złapał się za i tak już poplątane włosy. Zacisnął na nich swoje dłonie, chcąc jakoś wyładować kłębiące się w nim emocję. Jego ciałem wstrząsnął dreszcze, a po policzku spłynęła łza. Pierwsza tego wieczora. Ta, która zapoczątkowała jego złamanie. Jego upadek i chęć poddania się. Zrezygnowania. Z ust uszło westchnienie. Zacisnął szybko wargi, nim wydostał się spomiędzy nich cichy szloch lub niekontrolowany jęk. Pociągnął za swoje włosy, próbując znaleźć ujście dla swojej frustracji, smutku i żalu. Dla gniewu, który chciał się z niego uwolnić mimo tego, że nie umiał znaleźć powodu, dla którego go czuł. Bo nie miał powodu, by się tak czuć prawda? Przesadzał. Jak zawsze.
- Dante? - Usłyszał męski głos zza drzwi. Czemu akurat teraz? Dlaczego akurat wtedy, gdy potrzebował chwili spokoju, chwili, by ochłonąć i pobyć samemu, on się zjawiał? Jak jakiś bohater, który tylko go denerwował tym, że nie chciał go zostawić samemu sobie, gdy naprawdę tego potrzebował. - Wszystko w porządku? Nie wychodzisz już od dziesięciu minut. - Tyle udało mu się wytrzymać, zanim usiadł na podłodze, a jego emocje zawładnęły jego ciałem. Dziesięć minut utrzymał się na nogach, aż w końcu usłyszał jego głos. Głos sprawcy jego wszystkich wewnętrznych sprzeczek i problemów. Jego wszystkich zwątpień w siebie.
Otarł łzy i odchrząknął, żeby nie brzmieć, jakby właśnie płakał. Nie zamierzał otwierać drzwi, żeby zobaczył jego zaczerwienione i opuchnięte oczy, oraz mokre policzki. Żeby zobaczył to, w jakim złym stanie był teraz, mimo że wewnętrznie czuł się tak przez cały czas gdy nie był przy nim. Bo wtedy wszystkie wątpliwości i koszmary domagały się uwagi w jego umyśle. I tylko przy nim miał spokój od tego wszystkiego, to potrzebował odpocząć. Musiał... Poczuć to zwątpienie, żeby poczuć, że jest normalnie. Bo zawsze gdzieś w jego życiu były tę pytania - "A co gdyby?", "A co jeśli?"... Bez nich nie czuł się sobą. Czuł, jakby coś było cholernie nie tak.
- Wszystko jest okej, nie musisz się martwić! - powiedział entuzjastycznie, jakby był naprawdę szczęśliwy.
Ale nie był.
- Dobra, ja muszę jechać na komendę, zamkniesz drzwi, jak będziesz wychodził? - Naprawdę nic nie zauważył? Naprawdę nie usłyszał tego załamaniu na końcu zdania? Albo go nie usłyszał, albo je ignorował. Przecież gdyby naprawdę go znał... Zauważyłby. On nigdy nie krzyczał zbyt głośno, będąc szczęśliwym, bo nie chciał obnażać innym, że jest dobrze. Żeby tego nie spieprzyli.
- Tak. - powiedział i spuścił głowę, chowając ją w swoich ramionach. Modlił się tylko o to by Sonny wyszedł z mieszkania w ciągu kilku najbliższych minut, bo nie był pewien czy da radę wytrzymać dłużej z chęcią wycia z bólu, który bił w jego sercu.
- Nie pożegnasz się? - Usłyszał i przymknął oczy.
Boże błagam, zabierz mnie stąd.
Podparł się ściany i wstał z podłogi. Bardzo niechętnie. Kolana lekko się pod nim ugięły, a nogi zadrżały. Nie miał siły.
- Jasne, że się pożegnam. - Spojrzał w lustro i stwierdził, że nie wygląda aż tak źle. Poprawił włosy i wcisnął na twarz uśmiech, który był tak bardzo sztuczny, że szczerze nie sądził, że Rightwill uwierzy w jego szczęście, które niby czuł. Westchnął cicho i otworzył zamek, uchylając drzwi. Czuł się, jakby był marionetką kogoś innego. Jakby był sztuczny. A całe jego życie było tylko iluzją. Czymś tak bardzo nieprawdziwym.
Od razu gdy tylko wyszedł, zawiesił ramiona na karku starszego i przylgnął do jego ust, zachłannie całując. Pragnął coraz więcej. Ledwo się powstrzymywał, żeby nie zacząć się do niego dobierać. Jednak siwowłosy nie miał takich oporów. Od razu położył dłonie na jego plecach, wciskając je pod koszulkę Dante. Poczuł dreszcze przechodzące na jego plecach, naprawdę chciałby poczuć tę chwilę uniesienia, by uwolnić się, chociaż na chwilę od negatywnych emocji. Nie mógł jednak pozwolić, żeby starszy zaniedbywał swoja pracę. Później i tak by mu marudził, że czemu ten mu nie przerwał. Tak więc odsunął się powoli, jednak nie na zbyt dużą odległość. Wciąż miał zamknięte oczy.
- Musisz jechać. - szepnął starszy i Dante znów przybliżył się do Sonny'ego tym razem składając delikatny pocałunek na jego policzku.
- Masz rację, miłego dnia. - Wiedział, że się uśmiechał. Poczuł zimno owiewające go, gdy ten zabrał swoje dłonie z jego ciała i się odsunął. Otworzył oczy i niebieskooki stał już przy drzwiach, patrząc na niego z delikatnym uśmiechem. - Do zobaczenia. - powiedział i zniknął z mieszkania.
- Do zobaczenia. - powiedział wręcz niesłyszalnie i przełknął gulę w gardle. Odczekał minutę i z jego gardła wyleciał szloch. Upadł na kolana i spuścił głowę w dół. Położył się na ziemi i skulił, chcąc schować się przed światem. Nic nie zauważył. Na szczęście.
Albo i nie.
Rozpaczał. Nad sobą. Wiedział, co czuł, wiedział, czego nie chciał czuć, czego nie powinien czuć. Dosłownie przed kilkoma minutami uświadomił sobie jakimi uczuciami darzył tego siwowłosego mężczyznę i chciał zniknąć. Nie musieć już tu być i przeżywać tego wszystkiego.
Bo miał się nie zakochać. Cholera miał się trzymać na dystans. Na w razie co. Żeby znów nie cierpieć. I znowu to zjebał. Znów jego serce biło szybciej na widok nieodpowiedniego mężczyzny. A on znów był sobą zawiedziony.
Był świadomy tego, że dłuższe ciągnięcie tego będzie tylko sprawiać więcej problemów, a jemu - więcej cierpienia. A jednak nie chciał przestawać. Chciał dalej tak żyć, kochać, ale co to za życie? Cholera, musiał przetrwać kilka miesięcy, ciągania po sądach, rozwodu i cholera jeszcze wie czego?
Przecież jeszcze opieka nad dziećmi, prawa do nich, podział majątkowy... Wkopał się.
Po dwóch godzinach leżenia w pozycji embrionalnej zebrał się w sobie i wstał. Wziął swoje rzeczy i wyszedł z mieszkania, próbując pozbierać się przed kolejną próbą. Przed kolejnym spotkaniem, które miało już niebawem nadejść.
Tylko czy zbierze w sobie wystarczająco siły, by je przetrwać i się nie złamać do końca?
*
Asfaltowa droga dzisiejszego popołudnia była niezwykle śliska i pokryta kałużami. Białe namalowane na niej oznaczenia wbijały się w jego oczy, pomagając mu wpaść w dziwny trans. Obserwował przerywane linie, które pędziły po ulicach. Wraca, znika, wraca, znika, jak on. Bo przecież on cały czas gdzieś znikał. A raczej uciekał. Od odpowiedzialności i chaosu, który sam zawsze wprowadzał... Jego ciało delikatnie się pochyliło, wraz z kolejnym zakrętem, który wyprowadził jego towarzysz. Uniósł wzrok znad drogi na niebo, pełne ciemnych chmur. Uśmiechnął się delikatnie. Przypominały mu one pewną osobę, którą kiedyś bardzo kochał.... W końcu były tak piękne i ponure jak on.
Oparł głowę o szybę, wciąż wpatrując się w widoki i ignorując wszystko wokół. Tu jakiś mijający ich most. Tutaj jakiś skok, przy którym prawie uderzył głową o sufit pojazdu. A jednak nie chronił swojej głowy przed żadnym uszkodzeniem. Tu wysoki budynek. A tu budowa, która miała skończyć się dziesięć lat temu. W tym mieście nic nie było na czas, a jednak nikt się tym nie przejmował. To miasto było czymś osobnym od całego świata. Miało swoje własne tempo. Znów wjechali na autostradę. Westchnął znudzony. Ignorował wszystko. Każdy dźwięk. Krzyki, trzeszczenie radia, wycie syren i obracanie się śmigła helikoptera, który był gdzieś za nimi.
- Słuchasz ty mnie?! - poczuł szarpnięcie i w końcu wybudził się z myśli, które zaprzątały jego głowę. Spojrzał na mężczyznę obok niego, który skupiony patrzył na drogę. Widział jednak, że złość szalała w jego ciele, było to widoczne po spiętych ramionach i zmarszczonych brwiach. Ciekawe czemu był taki zdenerwowany. Coś mu nie wyszło? Rozbił samochód? A może ich transport, w którym właśnie się znajdowali, postanowił się zepsuć?
- Nie. - odparł spokojnie i jak na niego szczerze. Nie miał ochoty dzisiaj uczestniczyć w sprzeczkach i wyzywaniu go. Nie miał na to humoru i siły. Tak jak zawsze całkowicie wszystko ignorował, tak teraz naprawdę było mu z tego powodu przykro. Przecież miał ich prowadzić... Wpierać. A nie potrafił ich nawet wysłuchać. Zbyt się pogubił po wszystkich tych rzeczach, które spotkały go w ciągu ostatnich lat. Zyskał tyle bezsensownych rzeczy, a cennych stracił zbyt wiele... Miał dosyć.
- Jak zawsze. - Skwitował krótko jego przyjaciel. - Możesz im mówić, gdzie jesteśmy? Kończy nam się paliwo, nie wiem, czy damy radę dojechać na parking. - skinął głowę i odwrócił wzrok od Nicollo, dając mu skupić się na ucieczce. Złapał za mały guziczek i powiedział ich lokalizację, chcąc, by Carbonara nie żałował tego, że wziął go do siebie do auta. Chociaż... Przecież zawsze go brał. Zawsze zgadzał, by wziął się na odpowiedzialność za Erwina i łup, który wraz z nimi podróżował. A jednak dzisiaj czuł tę dziwną niechęć, która się z tym równała. To nie był ich czas. Ale nie sprzeciwiał się innym, gdy zaproponowali kolejny bank. Nie miał siły dzisiaj słuchać, mówić, krzyczeć. Był po prostu zmęczony. Przeczesał swoje siwe włosy i ponownie złapał za radio.
- Carbo mówi, że nie wie, czy da radę dojechać na przesiadkę, musicie podstawić coś bliżej, cokolwiek, helka jest w oddali, a za nami są tylko dwa radiowozy. - Dopadły go dzisiejszego dnia wspomnienia... Bolesne. Te, które próbował za wszelką cenę wyprzeć, a ich sprawcę znienawidzić, jednak nie potrafił. Miłość, którą czuł, nie istniała, jednak nie umiał się na niego gniewać. Co z tego, że tak nagle go zostawił, co z tego, że przez niego zaprzepaścił szansę u kogoś innego. Nie było to ważne.
- Jasne. - Usłyszał głos Gilkenly'ego i spojrzał za siebie. Lusterka ich samochodu już dawno temu odpadły, tak samo jak jedne z drzwi i maska samochodu. Cóż jak widać, to chyba dla wszystkich nie był zbyt dobry dzień. Nicollo pierwszy raz od dwóch tygodni nie uciekł w mniej niż pięć minut. On nie potrafił, chociaż minimalnie się skupić i odpływał myślami, a reszta ekipy... Jedni się spóźniali, inni nagle zapomnieli jak strzelać, a jeszcze inni cały czas potrzebowali wizyty w szpitalu. Fatalny dzień i każdy marzył o tym, żeby już się skończył. A jednak każdy próbował sobie poprawić humor... Ale wychodziło zupełnie odwrotnie. Każdy niepotrzebnie tylko się denerwował i każdy miał ochotę rzucić już to wszystko.
Czemu nie mogli tego jednego dnia odpuścić? Zrobić sobie dnia wolnego jak kiedyś? Gdy jeszcze był... Był z nim. Przymknął oczy i przyznał sobie rację. Przecież gdyby każdy dzisiaj odpuścił, gdyby dali sobie spokój z ciągłym byciem najlepszymi, nie stracili, by tylu cennych ludzi. Tylu broni. A przede wszystkim tego, że byli dobrzy w czymkolwiek. Bo już nie byli. Byli coraz gorsi. Tragiczni. Miał wrażenie, że to, co kiedyś umieli... Zniknęło. Już nic nie umiemy. Zniknął ten zapał, który kiedyś mieli i który wręcz się z nich wylewał. Teraz jechali na oparach chęci do tego wszystkiego i nie umieli współpracować. Każdy się od siebie oddalać. Ale czy to gorzej...?
- O kurwa, Erwin trzymaj się! - Usłyszał krzyk, jednak nie zdążył zareagować i poczuł jak szarpie jego ciałem. Jego oczy otworzyły się szeroko w szoku, z gardła zaczął ulatywać niekontrolowany krzyk paniki.
Widział przed oczami wirujący świat i latające kawałki szkła. Ból zaczął promieniować w jego ciele. Nie mógł się ruszyć. Auto koziołkowało, a on nie mógł nic zrobić. Aż w końcu wszystko się zatrzymało. Nagle zaczęło być za wolno. Zbyć cicho. A przede wszystkim... Zbyt przerażająco. Leżał na dachu samochodu, bo jak zawsze nie zapiął pasów. Był wygięty pod nienaturalnym kątem, wszystko go bolało, a jednak podświadomie wiedział, że jeżeli jakkolwiek się poruszy, będzie jeszcze gorzej. Jęknął cicho, mrużąc oczy. Piszczenie w uszach zmieniło się w oddalone wycie syren, które było coraz bliżej. Spojrzał na miejsce Carbonary, i zmarszczył brwi. Było puste.
Rozejrzał się, a gdy zobaczył twarz Nicollo tuż przy drzwiach, które nie chciały się otworzyć, odetchnął cicho. Nie dlatego, że go nie zostawił, a dlatego, że udało mu się nie wylecieć z samochodu przez przednią szybę. Chociaż on zapiął pasy. To on był tym jedynym rozsądnym w tym samochodzie. Chciał uciekać, naprawdę, ale nie miał siły. Z jego ust mimowolnie uszło stęknięcie, gdy zaparł się dłonią i spróbował się, chociażby minimalnie podnieść. Zrezygnował i położył się we wcześniejszej pozycji, gdzie dolegliwości były mniej odczuwalne. Czuł ból chyba wszędzie, jednak nie był w stanie zlokalizować czy coś tak dokładnie go boli. Jednego był pewien - wolał się nie ruszać. Erwin tak skupił się na ignorowaniu wszystkiego, że nie zadbał nawet o własne bezpieczeństwo. Ale czy obchodziło go już cokolwiek? Przecież miał tak duże zarzuty na sobie...
- Carbo! - krzyknął, ale jego głos był dziwnie słaby. Gdy zobaczył białe włosy i jego oczy patrzące na niego ze zmartwieniem, przełknął ślinę i wysilił się na jakże trudne słowa. Ledwo przeszły mu przez gardło. - Uciekaj, zostaw mnie i spierdalaj. - Nie był do tego przyzwyczajony. To zawsze on narażał wszystko i wszystkich byle samemu uciec, ale dzisiaj czuł, że powinien tak zrobić.
- Oszalałeś?! - Spojrzał zza Nicollo i zobaczył w oddali coraz bardziej zbliżający się samochód. - Nie zostawię cię kurwa! Jebać tę pieniądze, to wszystko, chodź, pomogę ci wyjść! - Złapał go za ramię i spróbował pociągnąć, a Erwin tylko syknął, przymykając powieki z bólu. Odezwał się po chwili.
- Nie powtórzę się, masz stąd spierdalać, nic mi nie będzie. - wycedził przez zęby.
- Erwin...
- Nico i tak bym nie dał rady uciekać, nawet nie mogę się podnieść. Chociaż ty ucieknij. - westchnął, a Carbonara patrzył na niego z niepewnością. - Proszę. - szepnął i wtedy dopiero Nicollo zdecydował, by rozejrzeć się, a potem znów spojrzeć na Erwina. Jeszcze przez chwilę patrzył na niego, chcąc się upewnić, że złotooki na pewno tego chcę i zaczął biec w nie określoną stronę, bo radiowóz naprawdę zaczynał być zbyt blisko. Gdyby zaczekał jeszcze sekundę, funkcjonariusze mogliby go jakoś dogonić. Po prostu uciekał przed siebie do jak najbliższej kryjówki, w której będzie bezpieczny.
Siwowłosy przymknął oczy, a wycie syren, które było tuż obok niego, przyprawiało go o ból głowy. Chociaż nie był pewien, czy już wcześniej nie rozsadzała go czaszka, jakby miała wybuchnąć. Poczuł coś mokrego, co zaczęło zasłaniać mu wizję. Zmarszczył brwi i powoli, z cichym jękiem podniósł dłoń i przetarł skroń. Spojrzał na swoje palce i zobaczył szkarłatny płyn. Skronie zaczęły go uciskać. Zalał go ból nie do zniesienia. Czerwień zalała jego oczy. Widział tylko ją. Kurwa.
Przymknął oczy i czekał na ratunek. Bo w tym momencie jego życie zależało od kogoś, kto zamierzał go zabić. Doprowadzić do śmierci. Przeklął siarczyście, nie będąc w stanie się wysilić na nic więcej. Starał się nie ruszać, by zaoszczędzić sobie nowych spazm bólu. Nie był pewny czy kontaktował ze światem. Czuł się, jakby zawisnął gdzieś pomiędzy realnym światem a czymś... Japierdole. Poczuł szarpnięcie. Otworzył oczy zdezorientowany i rozejrzał się. Przez dziurę, w której jeszcze chwilę temu były drzwi, zaglądał do niego mężczyzna z kaskiem na głowie. Gdzieś za nim zobaczył jakiś sprzęt, który najpewniej pomógł im rozdzielić drzwi od reszty samochodu. Zdał sobie sprawę, że musiał stracić przytomność. Na chwilę, która okazała się dosyć długa, skoro zdążyła dojechać jeszcze straż pożarna... Jak źle z nim było?
- Żyje? - Usłyszał głos, jednak nie do końca potrafił przypisać osobę, do której on należy. Nagle mignęły mu gdzieś niebieskie włosy i uśmiechnął się delikatnie. Xander. Och, jak on uwielbiał konfrontację z tym policjantem, którego wręcz uwielbiał irytować. Ze wzajemnością oczywiście. Ich relacja była jasno określona. Raz się lubią, raz nie, ale powyzywać się... To już formalność. Uwielbiali się wymieniać wyzwiskami, przekleństwami i przede wszystkim rywalizować o to, kto bardziej wkurwi tego drugiego. Najlepiej było gdy doprowadzali do bójek. Niekoniecznie pomiędzy sobą... Ale gdy mieli słuchaczy... Jaka była wtedy zabawa!
Dzisiaj jednak humor mu nie dopisywał. Podobnie jak niebieskowłosemu. Chyba wszyscy w mieście mieli zły dzień. Wayne, naprawdę nie miał ochoty w tym dniu na sprzeczki z tym siwowłosym palantem i atencjuszem, ale nie mógł go zostawić na śmierć. Po pierwsze był policjantem i należało do jego obowiązku to by pomóc obywatelowi w potrzebie. A po drugie... Nie było drugiego powodu. Ile on razy chciał udusić tego krętacza. A ile razu go rozstrzelać. Albo stawić na karę śmierci... A jednak zawsze udawało mu się przeżyć, bądź uniknąć wyładowań złości Xandera. Głupi ma zawsze szczęście.
Szybko z miejsca zdarzenia przetransportowano go do spitala, gdzie go opatrzono. Sprawdzono, czy nie ma poważnych uszkodzeń ciała, ale na szczęście wszystko było w porządku, poza tym, że Knuckles miał kilka dużych rozcięć, jedno złamanie oraz wstrząśnienie mózgu. Przeleżał resztę dnia w szpitalu. Lekarze, choć się chwilę kłócili, pozwolili Erwinowi opuścić szpital, by zamknięto go w celi. Miał się jednak oszczędzać. Ale... Jak wiadomo, jeżeli miał jakąkolwiek szansę na ucieczkę, nie zamierzał jej zmarnować. Nawet jeżeli miałby się jeszcze bardziej uszkodzić i narazić na śmierć.
A ze szpitala to już prosta droga na komendę.
I jak się okazało, była to bardzo prosta droga. Nikt go nie odbijał, nikt nie przeszkadzał w konwoju. Nic. Aż poczuł minimalne zawiedzenie w duchu, ale niestety takie życie. Nie można mieć wszystkiego.
Szybko obraz szpitalnych ścian zmienił się na metalowe kraty i odchodzący od ścian tynk.
Za szybko się stąd nie wydostanę...
A on nie miał ochoty walczyć. Po prostu nie miał siły.
*
Jego wzrok utkwiony był w siwowłosym mężczyźnie, który siedział w celi zgarbiony. Patrzył w ziemię i mówił coś do siebie. Nikogo to już nie dziwiło. On nigdy nie był normalny.
Policjant przeczesał swoje niebieskie włosy i westchnął ciężko. Nie zamierzał dotrzymywać mu towarzystwa. Tak więc zamierzał zrobić sobie wolne jutrzejszego dnia, by nie musieć go widzieć.
- Czyli co? On zostaje tu, do rozprawy? - zapytał jednego z prawników, którzy zjawili się niedawno, na jego zgłoszenie.
- Tak. - odpowiedział mu krótko, a Xander tylko się skrzywił. Jak ja uwielbiam tych rozmownych prawników. Tak wiele można się od nich dowiedzieć.
- A ile będzie czekał na rozprawę? - zapytał niby niezainteresowany. Chciał jednak wiedzieć, kiedy miałby sobie wypisać wolny dzień.
Naprawdę nie chciał przesiadywać przez kilka godzin w sali rozpraw. A wiedział, że proces Knucklesa by się cholernie dłużył. Po pierwsze przez to, że miał wiele zarzutów, do których trzeba było się odwołać i było wielu świadków. Był pewny, że nie tylko po stronie oskarżycieli, ale i oskarżonego. A po drugie dlatego, że Erwin kochał gadać i przekonywać ludzi do swojej racji. Nie miał ochoty słychać jego biadolenia przez kilkadziesiąt dłużących się minut. Bo czasami potrafił pierdolić prawdziwe głupoty.
- Nie jestem pewien. Na pewno dłużej niż dwa dni. Najpierw musimy wszystko skompletować, policja musi wypisać akt oskarżenia. Oskarżony musi się z nim zapoznać wraz ze swoim adwokatem, powołać świadków. I musimy znaleźć sędziego, który będzie miał czas. Ale nie będzie problemu z trzymaniem go w celi, w końcu są podejrzenia, że zabił człowieka. Po prostu zamknijcie go dokładnie, żeby wam nie uciekł zbyt szybko. - Wycedził przez zęby. Och, czyli mamy coś wspólnego. Obydwoje go nie lubimy.
- Aha. - odpowiedział krótko i wyszedł z cel. Zaraz za nim podążył prawnik. Wyprowadził go z komendy, a sam zawrócił, by udać się do szatni. Niby jego godziny służby się nie kończyły, ale miał przecież prawo zgłosić status drugi. Nie wiedział, co dokładnie miałby robić, ale pomyślał, że zda się na los. Tam, gdzie pojedzie, tam odpocznie, chociaż chwilę.
Przez cały proces przebierania się i przejażdżki, myślał tylko o jednym. O pewnym czarnowłosym policjancie, który ostatnio uwielbiał zaniedbywać pracę. Był ciekawy, czemu Dante nie zjawiał się w pracy. A jak już był, to nie zbyt długo. Cóż brakowało mu go. Tęsknił za ich wspólnymi patrolami. Za ich rozmowami. I po prostu za nim.
Na myśl o tym, że czarnowłosy mógłby być obok niego, miał na twarzy mały uśmiech. Który natychmiast spłynął mu z twarzy, gdy poczuł szarpnięcie. Spojrzał w lusterko. Jakiś czarny sportowy samochód, wjechał w jego tył. A gdy spojrzał na miejsce kierowcy, poczuł kolejną falę złości.
No ja pierdole. Jak ja kurwa nienawidzę tych bogatych debili. Nie dość, że praktycznie każdy dzisiejszy pościg zgubiłem to jeszcze to.
Przyjrzał się kierowcy, który wysiadł i zaczął iść w jego stronę. Słońce, które chyliło się ku zachodowi, oświetlało jego rozwścieczoną minę. Spojrzał w niebo. Chociaż pogoda się rozpogodziła, ja wciąż wkurwiony.
Pierdolony bogaty dzieciak. Jak był taki mądry, to będzie mi teraz płacił za mechanika.
To zdecydowanie nie był jego dzień. Ale na szczęście już się kończył.
Tylko czy naprawdę nie mogło być gorzej...?
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro