《zrodzeni, by umrzeć 》
- Tęskniłeś? - zapytał, siadając na skórzanym, czarnym fotelu. Jego głos był nieskazitelny, taki, jakim go zapamiętał.
Detektyw nawet nie spostrzegł, gdy ciemnowłosy, wysoki mężczyzna pojawił się w jego mieszkaniu. Jego schludny ubiór kontrastował z zagraconym mieszkaniem na Baker Street. Rozrzucone notatki, napisane w popłochu przez Holmesa, zajmowały praktycznie całą podłogę.
- Po co tu przyszedłeś? - odparł, zdenerwowany tym, że gość zajął jego miejsce.
- Och... - westchnął, bawiąc się jabłkiem, które przyniósł ze sobą. - Zrób herbatę, to porozmawiamy - rzucił, omiatając wzrokiem pomieszczenie.
Sherlock przewrócił oczyma, coraz bardziej się denerwując. Mimo wszystko, ostatecznie, ruszył do kuchni, gdzie walały się fiolki z roztworami sodu, miedzi oraz wszelakich płynów ustrojowych.
- W tych ładnych filiżankach od pani Hudson - dodał, widząc jak wyższy z nich odchodzi.
Holmes nie odpowiedział.
Pstryknął włącznik czajnika, po czym wyjął porcelanę z szafki nad zlewem. Kątem oka widział uśmiech towarzysza, gdy delikatnym ruchem wycierał ją z kurzu. Wyjął z lodówki mleko, uśmiechając się do głowy, która w ramach eksperymentu, zajmowała jej połowę.
Już po chwili zalał wrzątkiem saszetki Earl Greya, kładąc filiżanki na tacy.
Spokojnie podszedł do Jima, który w tym czasie swobodnie rozsiadł się w fotelu. Jego dłonie podrzucały jabłko, a oczy tkwiły w sylwetce Sherlocka.
- Co cię tu sprowadza, Moriarty? - zapytał najspokojniej jak umiał z nutką zaintrygowania w głosie.
Jego głowę przeszywał pulsujący ból, który co jakiś czas znikał, by pojawić się ze zdwojoną siłą. Konsultant chwycił jedną z porcelanowych filiżanek w jasne róże. Biorąc ją w dłonie, zauważył, że jej rączka jest uszczerbiona, poprzez upadek z wysokości. Podszedł do okna, ponieważ fotel Johna został dawno usunięty z pokoju. Słyszał jak ciemnowłosy dolewa odrobinę mleka do swojego napoju. Stanął przy oknie, zajmującym większość ściany, odsuwając zasłonę. W oczekiwaniu na odpowiedź, przyglądał się ulicy, którą wypełniali ludzie.
- Och, Sherlocku - zaczął, odkładając kubek na resztę spodeczka, który mocno się ukruszył.
- Tak? - Holmes odwrócił się ku niemu, by ujrzeć profil mężczyzny.
- Och, kochany, jeszcze się nie domyśliłeś? - westchnął ciężko, wyjmując błyszczący przedmiot z kieszeni czarnej marynarki.
Detektyw uniósł brwi, słysząc jego delikatne słowa.
- Przyszedłem prosić cię, byś do mnie dołączył... - powiedział miękkim głosem, odcinając sobie plasterek czerwonego owocu, które znów pochwycił w dłonie.
- Przecież ty nie żyjesz - rzucił Holmes, sam nie wierząc w swoje słowa. - Zmarłeś tam, na dachu... - dodał pod nosem.
- Wierzysz w to? - Moriarty odwrócił głowę ku niemu, wkładając jabłko do ust, po czym zaczął je przeżuwać.
Sherlock potrząsnął głową, by się ocucić. Widział delikatny uśmiech, który krążył zagubiony na twarzy jego gościa. Znów odsunął zasłonę, próbując połączyć fakty, których całkowicie nie umiał pojąć. Jego oczom ukazała się samotna wyspa na morzu, otoczona skarpą. Westchnął cicho, mrugając oczyma. Mógłby przyrzec, że przez chwilę widział samotną, czarnowłosą kobietę w białych spodniach, która zupełnie straciła sens swojego życia. Mógłby przyrzec, że zobaczył Eurus błąkającą się w osamotnieniu. Wstrząsnął głową i znów ujrzał za zasłoną tłumy przechodniów na Baker Street.
- Kontynuując... - zaczął, biorąc kolejny łyk napoju. - Może zechciałbyś wreszcie wybrać tę dobrą stronę? Pomyśl - dwa, wielkie umysły razem - czyż to nie piękne? - zapytał uradowany.
W oczach mężczyzny pojawił się blask szczęścia. Czekał, aż detektyw podejdzie do niego, by patrząc mu w twarz - zgodzić się. Przystać na propozycję,
- Och, przestań... Przecież jesteśmy tacy sami. Tak samo zagubieni - kontynuował, obgryzając owoc. - Tak samo spragnieni gry i nowych przeżyć. Rozlewu krwi - skwitował twardo, czekając na odpowiedź. - Identycznie osamotnieni. - Usłyszał jak Holmes zaczyna iść w jego stronę. - Tak samo inni - dodał, gdy Sherlock znalazł się naprzeciw niego.
- Tak samo inni - powtórzył jak mantrę.
- Zgadza się, Sherlocku. - Wstał, upuszczając ogryzek do kominka, w którym tlił się ogień. Przysunął się ku niemu, spoglądając w jego stalowobłękitne oczy.
- Nie! - krzyknął nagle Holmes, powodując, że tlący się żar w palenisku zgasł. Resztki popiołu zaczęły unosić się w powietrzu i łączyć z kurzem. - Nie...
- Wiem, że tego chcesz... - zaczął Jim, podchodząc jeszcze bliżej. Naruszył przestrzeń osobistą detektywa, chwytając go za bark. - Wiem to, w końcu jesteśmy niemal identyczni.
Nagle Moriarty przylgnął do Sherlocka, sięgając do kieszeni drogiego, czarnego i krótkiego płaszcza, jaki miał na sobie. W głowie Holmesa panował totalny chaos. Jedna z jego dłoni zaczęła drżeć, gdy ujrzał blask metalu w świetle lampy. Nim zdążył cokolwiek zrobić, ostrze wsunęło się w materiał koszuli za sprawą szybkiego ruchu. Jim, wbijając stal coraz głębiej, objął wolną dłonią upadającego i wijącego się z bólu przyjaciela. Czuł na sobie jego ciepłą krew, która chwilę wcześniej pulsowała w ciele Sherlocka. Ciemne osocze sączyło się z otwartej rany na jego piersi. Ból, przeszywający jego ciało, był nie do opisania. Poczuł, jak Moriarty pociąga go ku podłodze, by razem mogli zanurzyć się w płynie ustrojowym Holmesa.
- Och, Sherlock Holmes. Ten Sherlock Holmes - mówił, trzymając w dłoniach ostry skalpel. Jego zimne oblicze oświetlała szpitalna lampa. - Wiedziałem, że nie oprzesz się mojej historii - ciągnął, powoli rozcinając bladą skórę na brzuchu.
Ciche pojękiwania wydostawały się z ust detektywa. Jego oczy śledziły puste strzykawki po silnych narkotykach, które leżały rozrzucone na posadzce z jasnych płytek. Blask lamp raził jego oczy, powodując, że przed jego oczami pojawiały się mroczki. A może to była tylko jego własna krew, która zaplamiła jego blade, wychudzone oblicze?
- A jak opisałby to Watson, co? - zapytał sam siebie, wciskając ostrze coraz głębiej w jego ciało. - Na pewno wymyśliłby coś bardziej ambitnego od Rzeźnika ludzkich serc z Londynu. Cóż, chyba już się nie dowiemy, panie Holmes - westchnął, udając smutek, gdy jego dłonie przedzierały się przez kolejne fragmenty ciała, by dotrzeć do sedna, jakim było serce.
Spadali pośród morza. Lecieli ku plaży, która znajdowała się daleko pod nimi. Podmuchy wiatru znosiły ich połączone ciała. Płyn ustrojowy Holmesa w odcieniach czerwieni przesiąkał koszulę Jima, tworząc przyjemne ciepło rozlewające się po jego ciele. Morska bryza otrzeźwiała ich splątane umysły. Kamienie powoli zaczęły się zbliżać. Piasek na ziemi wydawał się coraz bliższy i bardziej znajomy. Wreszcie, kołysając się na wietrze, zetknęli się z czymś twardym. Delikatny uśmiech Jima rozjaśnił w głowie detektywa.
Holmes złapał się jedną z dłoni otwartej rany, by ukoić ból. Zbierał zdania, by w końcu odezwać się do towarzysza. Jego blade ręce zaczęły sinieć z powodu braku krwi. Źrenice zwężyły się, ukazując błękit jego oczu. Moriarty zbliżył się do niego, pocierając zbolałą twarz detektywa swoją delikatną dłonią.
- Dlaczego wciąż żyjesz? - zapytał jasnooki, chwytając jego rękę i odciągając ją od siebie.
- Kto powiedział, że ja żyję, kochany? - Jego głos był spokojny i godny anioła, jakim nie był. Biło z niego ciepło i pewnego rodzaju nostalgia.
Holmes gwałtownie chwycił się za głowę, ignorując kolejną falę bólu, która przeszyła jego wiotkie ciało, klęczące na klifie.
- Zdradzić ci sekret? - wyszeptał Jim, przychylając się do ucha detektywa. Jego ton był hipnotyzujący i inny niż wcześniej. Tajemniczy.
Sherlock przełknął ślinę, która już dawno wymieszała się z jego własną krwią.
- Obaj - powiedział, patrząc w jego zbolałe, przekrwione oczy, po czym obszedł go dookoła. - Jesteśmy zrodzeni, by umrzeć - wyszeptał w końcu, ujmując twarz Holmesa, cierpiącego w agonii.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro