Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

《wszystko ma swój kres, lecz nikt nie wspominał o naszym 》

1 / 1 2

_______________
[mystrade]
_________________

   Zima wcale ich nie zaskoczyła. Biały, delikatny puch ostrożnie zasypywał ulice Londynu, pośród którego ciemnych i mrocznych zakamarków kryli się kolejni drobni sprawcy zbrodni, których Sherlock nie zaklasyfikowałby powyżej trzeciego stopnia. Nie zaskoczyły ich także kolejne samotne dni, spędzone na przesiadywaniu w gabinecie, do którego usilnie wdrapywało się jasne i ostre światło słoneczne. Sen z powiek snuło im wspieranie młodszego Holmesa i jego przyjaciela, podczas tego całego detektywowania. Nic już nie mogło ich zaskoczyć. Dni monotonnie ciągnęły się za sobą. Brzmiały niczym krople deszczu, powolnie spływające z szyb bez większego celu. Ciagle tak samo. Lata mijały, a oni wciąż sądzili, że nic ich już nie zaskoczy. Nie przewidzieli jednak jednego — że wzajemnie się kiedyś zaskoczą. Zdziwią swoją absurdalnością, odnalezioną pośród idealnego i przesadnego porządku.

✾ ✾ ✾

Zbyt dużo od siebie wymagasz — mówił cichym i aż nazbyt spokojnym tonem miękkiego głosu. Zawsze delikatnego i gładkiego niczym ton oceanu przy bezwietrznej pogodzie. Odwróciwszy od niego głowę, lekko pogładził swoje posiwiałe od ciągłych problemów włosy. — Nie wszystko i nie zawsze musi iść idealnie. Właśnie tak, jak sobie to zaplanowałeś... — Zsunął dłoń, która zjechała z jego twarzy, by ostatecznie spocząć na blacie. Nieznacznie zacinał ją w pięść, opuszczając stałe, marmurowe i chłodne podłoże. — Nikt nie jest idealny. Kto jak kto... — przychylił głowę, unikając jego tępego i bezuczuciowego spojrzenia, które już niejednokrotnie przyprawiło mężczyznę o dreszcze  — ale ty przecież doskonale o tym wiesz. — Wziął cichy oddech, starając się rozpłynąć pośród napiętej atmosfery. Gęstej niczym mroczna sieć pająka snuta latami, klejąca i budzącą dreszcze.

Każde z nich utknęło w pustce tudzież ciszy milczenia. Ich serca wybijały rytm jednego z utworów Schuberta, stosując się do zasad narzuconych przez gramofon. Dźwięk wydawał się im w tamtej chwili tak odległy niczym słoneczne, letnie dni zeszłego lata.

Mężczyzna, gdy słowa siwowłosego wreszcie do niego dotarły, zacisnął mocniej dłoń na kryształowej szklance, w której powoli kołysała się szkocka. Greg zżałował, że coraz częściej widział go w takim stanie. Żałował, pragnąc jednocześnie, by ich wspólne chwile nigdy nie mijały — nawet jeśli byłyby właśnie takie jak ta. Beznadziejne w swej nadziei.

— Wyjedźmy stąd, choć na chwilę... — zaczął znów Greg, spoglądając na niego swoimi delikatnymi oczyma. — Potrzebujesz odpoczynku — skwitował cicho, ledwo słyszalnie.

— Nikt nie może cierpieć na tym, jaką decyzję podjąłem — odparł Mycroft. W jego głosie słychać było wyraźne zdenerwowanie, jednak mężczyzna nie krzyczał. Nie podniósł na niego głosu. Nie potrafiłby.

— Powiedz mi, ile razy to ty ponosiłeś jego konsekwencje? — zapytał, lecz pytanie odbiło się od grubego muru z lodowej powłoki i powróciło do niego. Powróciło niepostrzeżenie wbijając odłamek lodu w jego wnętrze.

— On nie może na tym ucierpieć... —  odparł, wziąwszy głęboki oddech, praktycznie się krztusząc. Przygryzł skruszony wargę, zdajac sobie sprawę z patowej sytuacji, w której się znaleźli. Do której sam ich sprowadził.

— Powiedz mi tylko jedno. — Policjat podszedł ostrożnie do niego, po czym odsunął od mężczyzny butelkę wiskhy. — Odpowiedz mi na jedno pytanie — na prawdę wierzysz, że ten, cholerny, Sherlock Holmes nie da sobie rady? Znam go od lat... — zatrzymał się, czując na sobie zimny wzrok Holmesa.  Zatrzymał się, wiedząc, że ton jego głosu stał się niebezpiecznie ostry. Inny.

— Nie będę się z tobą kłócił o mojego brata, Gregu — powiedział, odsuwając się od niego gwałtownie. Jakgdyby nigdy nic wyszedł z domu, zamykając delikatnie drzwi. Mimo iż nimi nie trzasnął, Greg doskonale widział, że przepełniała go złość. Złość na samego siebie. Na bezradność jaką się okrył.

Siwowłosy jeszcze przez chwilę stał samotnie pośród rustykalnego salonu, gdzie wniósł ciepło jakiś czas temu. Choć nie powinien, uśmiechnął się na myśl, że pierwszym, co powiedział Mycroftowi, gdy przekroczył próg jego domu była porada, by ocieplić nudne i sztywne wnętrze, gdyż zupełnie nie pasowało do postaci osoby, którą przyszło mu poznać poza murami budynku obrony państwowej i ścian parlamentu. Pokręcił głową, przypominając sobie ich pierwsze spotkanie pełne oficjalnych zwrotów, przesadnej sztuczności i herbaty, którą nieświadomie za mocno posłodził, gdyż zapatrzył się na towarzysza, którego przedstawiał mu młodszy Holmes. Choć wtedy pomyślałby, że była to zwykła nieuwaga — dziś już wiedział, że Mycroft specjalnie nie zwrócił uwagi na dodatkową łyżeczkę słodziku, która topiła się w filiżance ciemnego napoju tak samo szybko, jak on tonął w jego bezgranicznym umyśle. Jak nieudolnie próbował unosić się ponad wodę, złożoną z zawiłych myśli Mycrofta, które wciąż go gubiły jednocześnie tak okropnie fascynując.

Pamiętał jego delikatny uśmiech, który ukradkiem pojawił się na twarzy mężczyzny w wiecznym garniturze, gdy spotkali się przypadkiem na ulicy. Gdy on biegł w popłochu, zagubiony w szybkości i chaosie życia, podczas gdy Mycroft czekał znudzony powtarzalną codziennością, pływając pośród spokojnej wody przepełnionej złotymi rybkami.

Przed oczyma widział to, co w nim polubił.

Uwielbił.

Z czasem nawet pokochał.

Pokochał drobne zakłopotania, które pojawiały się podczas jego konfrontacji ze światem zwykłych ludzi, którzy byli pod prawem. Których martwiły nieopłacone rachunki, a zachwycał wynik ostatniego meczu piłki nożnej. Którzy nie żyli planami. Zaakceptował nieograniczone morze cierpliwości i wtórnego zaufania do Sherlocka. Zaakceptował, gdy siedział wieczorami, które przeciągały się do późnego poranka, nad rządowymi ustawami, podczas gdy on mógł jedynie podać mu przesłodzoną herbatę. Zrozumiał jego punkt widzenia i wybaczał błędy. Bo wiedział, że w miłość wiąże ze sobą osobę kochaną i kochającą. Bo wiedział już od samego początku, że nic nie będzie takie proste jak przed ich spotkaniem — a jednak postanowił zaryzykować i odrzucić monotonność dnia codziennego bez mężczyzny z parasolem. Bo wiedział, że kto jak kto, ale on nie mógł go opuścić.

Przetarł zmęczoną twarz dłońmi, które były niesamowicie chłodne. Zimne. Spragnione ogrzania. Dotyku. Delikatne zadrapania na skórze zaszczypaly, podczas kontaktu z cerą, ktora nieświadomie pokryła się kilkoma słonymi łzami. Sam nie był pewien, co wzbudziło w nim taką reakcję. Był przecież dorosły, a mimo to, wciąż nie wiedział, co zamierzał dalej począć ze swoim życiem. Z ich życiem.

Siwowłosy ruszył przed siebie, chwytając kurtkę, którą porzucił na oparcie kanapy. Zasuwając suwak, stał już w głównych drzwiach, wyglądając czy na dworze wciąż pada śnieg. Ostrożnie, by nie upaść na śliskich, kamiennych stopniach, wyszedł na zewnątrz, pozwalając, by wilgotny puch powoli pokrywał mu włosy. Nie musiał być detektywem o ponadprzeciętnej inteligencji, by wiedzieć gdzie poszedł Mycroft.

Ślady na śniegu wybijały się na tle wszechobecnej ciemności wczesnego wieczora. Jeszcze jakiś czas temu, pomyślałby, że ulubionym miejscem Holmesa jest biblioteka czy gabinet wypełniony papierologią. Niewiele jednak potrzebował, by zmienić swój tok myślenia. By dojść do wniosku, że Mycroft uwielbiał przyrodę, póki nie przyszło mu w nią ingerować własnoręcznie. Kochał samotną drobną rzekę, gdyż była tak samo zagubiona pośród Londynu jak on wśród ludzi.

   Greg, skończywszy przedzierać się przez kolejne drzewa, które pogubiły liście oraz krzewy z kłującymi kłączami, miał na twarzy kilka drobnych zadrapań. Zawsze, idąc krętą ścieżką, zastanawiał się, w jaki sposób Mycroft mógł pokonywać ją bez żadnego śladu na jego porcelanowej skórze. Nawet mimo mroku, rozświetlanego jedynie błyskiem księżyca odbijamy przez płatki śniegu, był w stanie dostrzec jego sylwetkę na tle straszących gałęzi drzew. Holmes siedział na jedym ze schodków prowadzących do kamiennej budowli, która nigdy nie została dokończona. Nie raz zastanawiał się, czym miała ona być, lecz ostatecznie porzucił to zajęcie na rzecz innych.

   Nie było to jednak ważne. Liczyła się tylko pochylona postać mężczyzny w płaszczu, który podpierał głowę na dłoniach, mamrocząc niewyraźne słowa pod nosem. Greg nie mógł przyglądać się mu w nieskończoność, choć nawet taki czas nie byłby w stanie zaspokoić do końca jego fascynacji Holmesem. Fascynacji jego umysłem, wyobcowaniem a jednocześnie idealnym dopasowaniem do sytuacji. Odmiennością od brata a jednocześnie tak wielkim podobieństwem charakterów.

   
— Przepraszam... — zaczął, odsuwając łodygę, jaka nasunęła się na jego twarz. Wolno podszedł do niego, unikając kontaktu fizycznego. Czuł, że nie powinien się odzywać, lecz nie był w stanie. Czuł drżenie swoich dłoni, wiedząc jak ważna dla Mycrofta jest jego relacja z bratem. Jak nierozelwalne i nieokreślone jest to, co ich łączyło. To, za co go zganił.  To, przez co robił sobie wieczne wyrzuty sumienia.

— Doskonale wiesz, że tego od ciebie nie oczekuje — odparł bezuczuciowo Holmes, starając się ukryć niepewność swojego własnego głosu.

— Chcę, byś po prostu wiedział, że nie jesteś mu nic winny Mycrofcie... — zaczął z udawaną pewnością, kładąc dłoń na chłodnej kamiennej płytce między nimi. Miał wrażenie, że w tamtej chwili dzieliło ich dużo więcej niż kilkanaście centymetrów. Wydawałoby się, że mógłby przejść niezliczone górskie ścieżki, a wciąż dzieliłby ich dystans setek mil. Zatrzymał się na niepoliczalne ułamki czasu, które trwały tak długo jakby przyszło im liczyć do miliona.

Ciemnowłosy już miał otworzyć usta, by zaprzeczyć słowom Lestrade'a, lecz ten znów go ubiegł, kontynuując swoją wypowiedź;

— Wysłuchaj mnie. — Odwrócił ku niemu twarz, by dostrzec malujący się na niej wyraz rozpaczy. Zagubienia i niepewności. By spojrzeć w oczy, które odbijały blask najpiękniejszych gwiazd. Tak samo pięknych i niedostępnych jak on. — Ofiarowałeś Sherlockowi coś pięknego. Dałeś mu miłość, zrozumienie... najpiękniejsze, co mogłeś — nakierowałeś na niego Johna. Wiernego Johna, który zawsze będzie przy nim. Wiernie niczym pies, chociaż wzgardziłby tym porównaniem. On zaś splótł masze ścieżki, pamiętasz? Oczywiście, że tak — westchnął pod nosem, słysząc delikatny oddech ciemnowłosego. — Oczywiście, że pamiętasz. Pamiętasz, a wciąż, mimo to, nie potrafisz go opuścić. Nie potrafisz go opuścić a ja... ja nie potrafię przestać cię kochać...

   Greg przełknął niespokojnie gulę, która urosła mu w gardle. Jego serce biło szalenie, chaotycznie oraz niezwykle niespokojnie. Zupełnie obco. Nagle jednak gwałtownie się zatrzymało. Uspokoiło się, gdy poczuł rękę Mycrofta, która otulila jego dłoń, dociskając ją do kamiennego, oblodzonego schodkach, którego chłodu już nawet nie czuł.

— Nie potrafię przestać cię kochać, mimo iż wiem, że gdyby przyszedł kres naszych dni, ty rozpaczałbyś jedynie nad utratą Sherlocka — skwitował, łatając spękane serce na ciepło jego bliskości.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro