《wielki, zły brat》
« But in my heart there'll always be
Precious and warm a memory, through the years »
______________________________
- Och, bracie... - westchnął Holmes, maszerując po zimnej trawie. Chrzęst, który za sobą niósł, rozbrzmiewał jeszcze przez chwilę w jego umyśle skołatanym cierpieniem, do którego nigdy się nie przyznawał.
Swoje lekko zmarznięte dłonie schował do kieszeni jasnoszarego płaszcza, który tak kochał. Delikatne żyły zaczęły pojawiać się na jego zmęczonych rękach. Mijał liczne nagrobki, które zdobiły krzyże tudzież napisy. Mijał granitowe mogiły, w których spoczywali, niegdyś, wielbieni bliscy. Jego włosy rozwiewał wiatr, powodując, że loki lekko oklapły. Nadstawił kołnierzu płaszcza, by ochronić się przed podmuchem. Potarł zaróżowioną twarz, czekając aż znów nabierze swej typowej, dla niego, bladości.
- Wielki i Zły Bracie Holmes... - Wzruszył ramionami, przymykając niebieskoszare oczy, mieniące się od delikatnych łez, powstających w ich kącikach.
Wzdychając ciężko, zatrzymał się przy nagrobku z szarego kamienia, o odcieniu tak zimnym jak niegdyś postrzegano serce osoby, która spoczywała w jego wnętrzu. Mimo wszystko, co między nimi zaszło, kochał go.
Teraz.
Właśnie teraz gdy umarł, nie mógł nie przyznać, że nic ich nie łączyło. Że Wielki i Zły Brat Holmes był dla niego tylko tym mądrzejszym i denerwującym członkiem rodziny. Że był nikim. Że był tylko tuszą z sercem utkwionym gdzieś pomiędzy innymi organami i szyderczym uśmiechem na pyzatej twarzy.
- Wciąż nie wierzę, że to się stało... - mówił, śmiejąc się z rozpaczy.
Nie był w stanie przeczytać, choćby po cichu, wygrawerowanych liter, które naniesiono na grób. Nie mógł przyznać przed samym sobą, a raczej nie chciał, że pokochał go dopiero po śmierci. Że dopiero, gdy umarł, docenił każdą jego troskę, którą zawsze odbierał jako kolejne ogniwo łańcucha zmierzającego ku kajdanom na jego dłoniach.
- Zawsze myślałem... - zaczął, stając za zimną płytą, by nie musieć patrzeć na imię, które teraz nic nie znaczyło. - Myślałem - mówił, zaciskając łzy w swoich szarych i chłodnych oczach. - Sądziłem, że... - Błąkał się w swoich słowach, opierając się o tył nagrobka, by w końcu zasiąść na wilgotnej trawie.
Tuż za plecami Wielkiego Brata.
- Liczyłem, że gdy już umrzesz, poczuję się wolny. - Kręcił głową, sam nie wierząc w swoje słowa. - Że wreszcie odetchnę, pozbawiony uczucia twojego wzroku na moich barkach - twierdził, przymykając oczy, by po chwili móc je otworzyć i pozwolić, by jasne światło oślepiło go choć na moment. - Że będę mógł robić to, co zechcę. - Zamrugał, uśmiechając się z bólu, który rósł gdzieś w jego środku. Gdzieś tam, gdzie dawno spękane serce, rozdzieliło się na jeszcze drobniejsze kawałki, o których istnieniu nawet nie śmiał myśleć. - Wiesz co? - zapytał, odwracając głowę w stronę złotych liter, których nie mógł dojrzeć, bo znajdowały się po drugiej stronie kamienia, by po chwili znów wpatrywać się w kolejne mogiły przed nim. Na jego ustach znów pojawił się ten sam, ironiczny i łamiący ostatki uczuć uśmiech. - Teraz, gdy cię nie ma, czuję się wręcz przeciwnie. - Pokręcił głową, zaciskając usta w cienką kreskę. - Boję się - wyszeptał cicho, zwijając dłonie w pieści.
- Tak! - krzyknął nagle, biorąc głęboki wdech. - Sherlock Holmes się boi! - rzucił w powietrze, by dać upust emocjom. Jego ciało drżało, przepełnione uczuciami, których powinien się wyrzec. Powinien, lecz nie zrobił tego, całkowicie ignorując rady starszego brata, których chciał dla niego tak dobrze. - Nie wiem, co będzie jutro, bo już nie ma przede mną ciebie, Mycroftcie. Nie idziesz zawsze o krok przede mną, by likwidować to, co mi zagraża. Nie wywyższasz się, okazując miłość. - Pociągnął nosem. - Zamiast wolności, mam strach. Ciemność, która znów mnie otacza. Jeśli żyjesz... - zająkał się na chwilę. - To pewnie słuchasz teraz tego z tym twoim szyderczym uśmiechem na ustach - zatrzymał się, by złapać oddech.
- Boże! - Spojrzał ku górze, opierając głowę na zimnej płycie nagrobka. - Przecież ty nie jesteś mną, bracie. Nigdy nie byłeś - rzucił cicho. - Nie zmartwychwstaniesz - stwierdził poważnym głosem, który lekko drżał. - Nie wrócisz z głupiutkimi uśmiechami, zupełnie nie przejmując się konsekwencjami. - Zatamował kolejną falę łez, których tak dawno nie czuł na swojej twarzy. - Snując nadzieje, zapomniałem, że nie jesteś mną, braciszku - powiedział z wyrzutem w głosie. - Zapomniałem, że tylko ty umiesz rozeznać się w liście używek, które brałem. Że tylko ty znasz każdą moją myśl, nim zdążę wcielić ją w życie. Zapomniałem... - zatrzymał się gwałtownie, przełykając ślinę. Potarł zmęczone dłonie chłodnymi dłońmi i poprawił płaszcz.
„Będę tu dla ciebie, Sherlocku. Nie ważne, jak bardzo mnie znienawidzisz"
- Zapomiałem, że tylko ty potrafisz poruszyć całą Anglię, gdy jestem chory. - Uśmiechnął się mimowolnie na samo ciepłe wspomnienie, które przyniosło choć chwilę ukojenia jego zmęczonej duszy. - Zapomiałem, jak genialny jesteś - przyznał bez najmniejszej zgryźliwości w głosie. - To ty, jako jedyny, mogłeś nakazać antyterrorystom, by wywarzyli drzwi na Baker Street, strasząc panią Hudson. By, jak gdyby nigdy nic, weszli do mieszkania, trzymając w dłoniach słoiki z rosołem, który kupiłeś, by nie truć mnie swoimi kuchennymi zdolnościami. Jesteś wspaniałym bratem, który potrafi, na swój sposób, zadbać o rodzeństwo w trakcie jesiennej grypy, lecz, musisz wiedzieć, że okropny z ciebie kucharz, braciszku. - Uniósł głowę z kamiennego opacia, by po, upłynięciu równej minuty, rzucić ją z powrotem na płytę.
- Będzie mi brakować, gdy śledziłeś moje poczynania na kacu czy haju. Gdy obserwowałeś każdy mój ruch, tworząc kajdany, bez których czuję się niczym. Bez których omiotła mnie ciemność i strach, a nie wolność, na którą liczyłem. Och... - westchnął cicho. - Byłem głupi, myśląc, że jesteś niczym. Że jesteś tylko tym mądrzejszym bratem, który przydaje się tylko wtedy, gdy wpadam w kłopoty bez wyjścia.
„Jestem Sherlock Holmes, kłopoty to moje drugie imię" - przypomniał sobie przedrzeźniający go głos Johna.
- Wiesz kim jesteś? - zapytał sam siebie.
„Jestem tym mądrzejszym, braciszku" - usłyszał jego zmącony ton.
- Jesteś moim sumieniem. Moim słodkim utrapieniem. Teraz już nawet mój Pałac Pamięci pęka, nosząc w sobie twoje ciało z zakrwawioną koszulą i raną w klatce piersiowej. - Otworzył szeroko oczy, wpatrując się w martwy punkt na horyzoncie, by przez przypadek nie ujrzeć przed twarzą zwłok brata. - Mimo że nigdy się nie przyznałem, ty wiedziałeś, że noszę cię w swojej głowie i używam jako surowego rozumu. Jako pomocy, której tak bardzo chciałem się wyrzec z twojej strony, by okazać swą dorosłość. Dorosłość - powtórzył pod nosem, przeklinając w myślach to słowo. - Cholerna dorosłość! - krzyknął, a jego głos odbił się echem na pustym cmentarzu, gdzie spoczywały jedynie zimne truchła pozbawione dusz.
„Obiecuje, że zawsze ci pomogę, braciszku"
- Zawsze jesteś przy mnie, by mi pomóc. Odpowiedz mi, dlaczego? - dodał, waląc pięściami w twardy grunt, na którym siedział. - Dlaczego to robiłeś, skoro wiedziałeś, że nigdy nie będę chciał przyjąć twojej pomocy? Że będę cię nie doceniał? - zapytał łamiącym się głosem. - Że pojmę to wszystko dopiero wtedy, gdy odejdziesz, zostawiajac mnie samego pośród ciemności.
Mimo chłodu, który mnie otacza i strachu, którym się karmię, wiedz, że cię kocham i właśnie teraz potrzebuję twojej pomocy, braciszku. Właśnie teraz... - powiedział, obejmując kolana dłońmi i chowając twarz, by nikt nie widział jego słonych łez.
[obiecuję, że w następnym nikt nie umrze *podaje chusteczki potrzebującym*]
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro