Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

《ulotne szczęście w kolorze czerwieni jej ust》


- Johnie, robisz się coraz bardziej irytujący - rzucił brunet, zakładając na siebie czarny, wełniany płaszcz i melonik, a następnie powolnie przywiązał sobie szalik na szyi.

- Mary mówi, że to przez starość. - Jasnowłosy machnął niedbale ręką, po czym wziął w nią notatnik oprawiony w skórę i coś do pisania.

Sherlock spojrzał na niego spode łba swymi stalowymi oczyma, by dać mu do zrozumienia, że jedyny raz Pani Morstan miała rację i się z nią zgadza. Ten jeden, jedyny raz.

- Na prawdę masz zamiar to zapisać? - mówił, tracąc ostatnie siły do mężczyzny, którego jako jedynego zwał przyjacielem.

- W końcu - zaczął John, zapinając guziki swojej marynarki. - Nigdy nie wiadomo, czy Pan Huge nie zechce wydać kilku tomów twoich przygód, mój drogi przyjacielu. Trzeba pokazać, że jesteś człowiekiem a nie tylko genialnym umysłem w rękach policji...

- Nie pracuje dla tych patałachów - przerwał mu gwałtownie ostrym tonem głosu, zatrzaskując za nimi ciemne drzwi mieszkania.

W ciszy, która nastała po tamtej wypowiedzi słychać było jedynie ciężkie westchnięcia Watsona, który próbował nadążyć za detektywem biegnącym po schodach. Ten jednak spejlanie przyspieszył kroku, by lekko grubszy mężczyzna w końcu nauczył się, że to właśnie bez niego Scotland Yard poległby przy pierwszej, lepszej zagadce.

Zdyszany John, wybiegając na ulicę, wskazał na bryczkę zaprzężoną w czarne konie o oczach ciemniejszych od węgla jaki kiedykolwiek widział. Podał mężczyźnie kierunek, gdzie zamierzają jechać i wraz z Sherlockiem usiadł na miękkiej pufie w kolorze butelkowej zieleni. Promienie słońca grzały ich poliki, gdy w milczeniu słuchali stukotu kopyt na londyńskim bruku pełnym schnących kałuż. Gdzieniegdzie prześwitywała kolorowa tęcza, którą zauważył jedynie Watson, bo przecież detektyw nie napawa się światem w takim smakom stopniu, jak jego przyjaciel. Sherlock natomiast wciąż siedział lekko obrażony ze skwaszoną miną. Jego reakcja na wieść, że wyjeżdżają z domu, bo jego towarzysz tak nakazał, była dość nietypowa. Watson myślał, że konsultant ucieszy się na wizytę w operze i możliwość oderwania od codzienności płynącej krwią. A jednak było zupełnie inaczej, mimo iż Holmes nie miał pojęcia, co przyniesie mu ta wizyta.

Ciemnowłosy bawił się swoimi dłońmi, przebywając w swym pałacu pamięci, gdzie właśnie rozpatrywał morderstwo sprzed kilkunastu lat, które wciąż pozostało nierozwiązane. Jego pamięć i to, ile faktów przepływa przez niego w ciągu jednej chwili była nie do pojęcia dla tak prostego lekarza jakim był John. Mimo wykształcenia, które uzyskał przez wiele lat szkoły, wciąż nie mógł się równać z samoukiem, którym określano Holmesa. Tak właściwie, to nikt nie wiedział, czy skończył on uczelnię lub inną placówkę, która nauczyłaby go aż tyle. Cały ten mały świat Sherlocka, jak to określał otyły, chociaż to bardzo delikatne słowo, Mycroft, był ogromnym morzem dla Johna Watsona, a mimo to jakoś umieli się porozumieć.

- Który z panów płaci? - Ocknęli się obaj, nagle podnosząc się z siedzenia. Starszy mężczyzna w kapeluszu wyciągnął dłoń po pieniądze, za którymi odruchowo Watson wsadził dłoń do kieszeni ciemnej, lekko zniszczonej marynarki.

Oczywiście, jak przystało na członka rodziny Holmes, Sherlock nawet nie zaczekał na jasnowłosego doktora i sam, idąc przodem, otworzył masywne drzwi wypełnione kolorowymi witrażami ze złotymi akcentami.

Niewiele myśląc, a właściwie to nie zadając sobie problemu, by odwiesić płaszcz w szatni czy też znaleźć właściwą salę, ciemnowłosy zaczął chodzić po sporym korytarzu, który pełnił rolę kasy jak i małej kawiarni, która się w nim znajdowała. Liczne rośliny i ludzie zdawały nie przeszkadzać się mu w spacerze, gdyż nieraz deptał czubki botów innym, oczywiście, nie przepraszając.

Watson, gdy tylko przekroczył próg, od razu zaniemówił. Szklany, pozłacany, a przede wszystkim ogromny żyrandol, był jedyny w swoim rodzaju. John nigdy nie widział nic tak bogatego, a to dopiero początek. Kremowe ściany nie były już dla niego aż tak ekscytujące jak różnobarwne kwiaty, które kwitły pąkami mimo pogody na dworze, jaką była ogólna szarówka. Jego oczy nie wiedziały, gdzie się podziać, podczas gdy Holmes niewzruszony przepychem spacerował sobie stąpając z nogi na nogę po marmurowych kafelkach. Tak właściwie, to Sherlock nie miał pojęcia, po co John wyrwał go z badania odmian tytoniu na kuchennym stole podczas sączenia herbaty z mlekiem, ale nie mógł już wyrazić swego sprzeciwu, widząc uśmiech na starej twarzy jego przyjaciela.

- Będzie fajnie. - Szturchnął go jasnowłosy, nagle pojawiając się u jego boku. W swych dużych i zniszczonych dłoniach trzymał bilety na żółtym papierze i czarny kapelusz, z którym postanowił się nie rozstawać.

Ciemnowłosy westchnął ciężko i sztucznie uniósł kąciki ust, po czym ruszył za Johnem w głąb budynku wypełnionego dziwactwami, których nigdy nie przeniósł na Baker Street, Właściwe, to właśnie Sherlock załatwił im tę przyjemność. Co prawda, zupełnie nieświadomie, ale wciąż była to jego zasługa. Stało się to za sprawą rozwiązania tajemnicy morderstwa w operze, przez którą pewien czas instytucja była zamknięta, a koszty utrzymania nie spadały, przez co musiała zostać otwarta jak najszybciej. Czasem Watson cieszył się, że Holmes nie zwraca uwagi na takie szczegóły jego pracy, a może bardziej pasji, dzięki czemu wspólnie mogą poznawać nowe rzeczy z dnia na dzień.

Schodzili razem po szerokich schodach, by następnie przejść kilkanaście metrów po miękkim dywanie i ostatecznie zająć swoje miejsca w fotelach wysłanych śliskim materiałem w kolorze czerwieni. Dookoła nich unosiły się ciężkie zapachy kobiecych perfum i męskiej wody kolońskiej. Pośród kolorowych sukni ze śliskiego atłasu i kolorowej bawełny odnajdywali wzrokiem także te tańsze, ale równie wytworne kreacje. John nieśmiało spoglądał na grupę blondynek, które zajęły miejsca tuż u jego boku, przez co Holmes musiał zająć miejsce tuż przy przejściu. Właściwie nie był to aż tak zły pomysł, gdyż mężczyzna nie pałał miłością do opery.

Musiały minąć jeszcze długie minuty, nim chichot jasnowłosych z lokami oraz jego przyjaciela z kapeluszem w dłoniach ucichł, a światła przygasły, dając znak, by publika zaczęła panować nad swym zachowaniem.

Już z pierwszymi błyskami lamp i dźwiękami smętnej muzyki, ciemnowłosy zaczął się nudzić. Szeroko pojęta sztuka nie pasowała do tego rozległego umysłu, który były w stanie ukoić jedynie skrzypce i ich harmonijna melodia. Wolał samotność, indywidualny przekaz. W pewnym momencie jednak zauważył coś wyróżniającego się, niezwykłego.

Kogoś niezwykłego.

Anielski głos, który mógłby być słodkimi lukrecjami, gorzkim miodem i gorącym lodem jednocześnie, zwrócił na siebie jego uwagę. Mimo iż twarz kobiety była niewidoczna przez słabe oświetlenie, wydawała się ona Holmesowi znajoma. Mimo iż nigdy nie miał okazji spotkać tej, która w akompaniamencie fortepianu śpiewała wysokie tony, miał wrażenie, że kiedyś już ją spotkał. Że jest taka sama jak on. Wrażliwa na piękno osobistości, a nie masowy przekaz dla tłumów niezawierający morału. Ciemnowłosy zupełnie zatonął w głosie, nie widząc oblicza kokietującego tonu. Czuł, jakby występ był skierowany tylko dla niego, mimo iż stanowił on tylko jedną z kilkuset osób zebranych na auli.

Jasny błysk gwałtownie otworzył jego oczy. Otrząsając się, gdy sceneria nagle się zmieniła, ujrzał nad sobą operową śpiewaczkę. Drobną, której zagadką było to, w jaki sposób jej własny głos mieścił się w ciele tak szczupłym i smukłym. Jej twarz o ostrych rysach okalały ciemne, prawie czarne włosy, a usta zdobiła czerwona pomadka. Ciężka suknia z wieloma warstwami materiału w kolorze beżu i złota doskonale na niej leżała. Jej zimne oczy śledziły wzrok Sherlocka, migający gdzieś w oddali a jednocześnie tak blisko. Jej bystre spojrzenie było wyjątkowe. Holmes jeszcze nie widział kobiety, która wyglądała tak inteligentnie, a zarazem delikatnie. Gorzko i słodko.

Tajemniczo.

Dojrzał w niej coś, czego nie spostrzegł w nikim. Pustkę. Ciemnowłosa była dla niego całkowitą zagadką. Nie licząc powierzchownych faktów nie mógł dowieść o niej nic więcej.

Skończywszy śpiewać, odeszła by obejść widzów dookoła. Muzyka zmieniła tempo, a inna śpiewaczka wraz z chórem kontynuowała historię, która już nie była tak pasjonująca. Korzystając z tego, że było w miarę jasno, Sherlock wyciągnął swoje chude, długie palce w stronę Johna, który rozkoszował się zapachem dam o blond włosach, po czym wziął leżącą na jego kolanach broszurę. Owa książeczka zawierała przedstawienie fabuły i artystów. Szybko kartkował strony, by wreszcie znaleźć to, czego szukał.

Irene Adler.

Imię, które powtarzał w myślach jak mantrę. Imię, które przyspieszyło bicie jego serca. Nazwisko, które nic mu nie mówiło. Kobieta o włosach ciemnych niczym wieczorny mrok, stanowiąca dla niego czystą kartkę. Tajemnicę do rozwiązania. Może i jego myśli były nieracjonalne. Obce. Szalone i atypowe. A może to ta kobieta była kimś wyjątkowym? Musiała, skoro nawet ten sławny detektyw, który wie wszystko, tak naprawdę nie wiedział o niej nic. Czuł, że czerwona nić ciągnie ich ku sobie, delikatnie się strzępiąc tam, gdzie tkwi umysł Irene. Czuł, że mimo iż jest kobietą, może dorównywać mu inteligencją. Ba! Może nawet nią przewyższać uzależnionego od strzykawek z metalu i szkła małego chłopca zagubionego gdzieś daleko w sobie.

Nieświadomie zatonął w swym pałacu pamięci. W pokojach, których nigdy nie otwierał. W miejscach przeznaczonych dla równych mu, gdzie ściany zdobiły lustra i samotne drzwi. Nowo powstałe wejście, kierujące ku jej portretowi na ścianie ze złotym ornamentem. Znakami zapytania krążącymi wokół jej porteru i skrzących się oczu. Pustki a jednocześnie przepychu. Przesuwał kolejne szkła, próbując zrobić jej miejsce. Zawiązać supeł na czerwonej nitce z bawełny.

Niestety, nie umiał. Nie potrafił nic zrobić. Dźwięk fortepianu mącił mu w głowie, a myśli rozpraszały się. Nie potrafił się skupić. Wysnuć sensownego wniosku, dlaczego tak, a nie inaczej. Dlaczego patrząc na nią, czuł się zupełnie inaczej. Czuł, że nie jest sam wśród świata półgłówków o przeciętnej inteligencji i nudnego życia. Fanów sztuki przez małe 's', bez wyrazu o pozornym morale i wydźwięku. Nieświadomie zaciskał dłonie, bawiąc się skrawkiem swej koszuli, gdy poczuł wodzący zapach.

Cynamon.

Słodki cynamon. Dużo lżejszy cynamon niż ciężkie perfumy kobiet w drogich sukniach i sztucznie kręconych włosach. Spojrzał w górę, gdy chór śpiewał ostatnią pieśń. Ciemnowłosa Irene o oczach, w których tańczyły gwiazdy i zadartym, smukłym nosie oraz ostrych kościach policzkowych splotła z nim spojrzenie na ułamek sekundy. Już po chwili oboje odskoczyli jak poparzeni. Na ustach kobiety pojawił się delikatny uśmiech, który wciąż nic o niej nie mówił. Nie pokazywał prawdy, której pragnął Holmes.

- Och - westchnęła, nachylając się nad nim jeszcze bardziej, a on poczuł, że w woni cynamonu kryje się tak słodki zapach jaśminu, jakiego nigdy nie było dane mu poznać. - Panie Holmes...

Sherlock już miał wyrwać się z odpowiedzią, próbując złapać spokojny oddech. Jednakże, gdy instrumenty prawie zagłuszały ich myśli, a co dopiero słowa, ona uciszyła go, kładąc smukły palec na jego sinych ustach.

- Skoro tak bardzo chce pan mnie poznać, czemu nie spotkamy się na kolacji? - zapytała cicho głosem lekkim niczym poranny wiatr, a on natychmiast wybaczył jej niegrzeczne przerwanie jego wypowiedzi. Czując, że na czerwonej nici zawiązuje się delikatny supełek, prowadzący do poznania tego, co czyni śpiewaczkę tak tajemniczą i dobrze znajomą jednocześnie, pokiwał głową jak w błogim stanie, który towarzyszył mu za każdym razem, gdy kokaina rozpływała się po jego ciele. Tym razem jednak narkotykiem było przyciąganie. Tajemnicze uczucie, którego sens dopiero przyjdzie mu pojąć.

[shot napisany na podstawie jakiegoś wpisu z angielskiego, bodajże, Twittera o przenoszeniu oryginalnych zawodów z książek do serialu]

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro