《spraw, bym poczuł klimat świąt 》
[światwczny prezent ode mnie, dla was]
— Zapraszałeś kogoś jeszcze, Sherlocku? Może jakąś dziewczynę? — dopytywała z nadzieją Martha Hudson, słysząc dzwonek drzwi, który przerwał jej wpatrywanie się w szybkę od piekarnika, w którym właśnie piekła się kaczka z jabłkami.
Nie słysząc żadnej odpowiedzi ze strony detektywa, pokręciła głową lekko zdegustowana. Westchnęła delikatnie i ruszyła ku wyższej kondygnacji budynku. Kobieta, nauczona po poprzednim incydencie, postanowiła nie otwierać drzwi, bez konsultacji ze znudzonym Sherlockiem i Johnem. Nigdy nie wiadomo, kogo przyniesie ten zimowy, wigilijny wieczór.
Podczas gdy staruszka rześko wchodziła po schodach, na górze odbywały się debaty na temat wyższości szarlotki nad sernikiem, oczywiście tym bez rodzynek*.
— Ja rozumiem, że twój mózg nie jest na tyle rozwinięty, co mój, ale szanujmy się. Chodź ten jeden raz... — Usłyszała, otwierając drzwi do mieszkania Holmesa i Watsona.
Gosposia niechcący puściła klamkę, przez co drzwi trzasnęły. Nagle w jej stronę odwróciły się dwie głowy rodzeństwa, które tak niezwykle siebie kochało. Zza ściany wyjrzał również John, trzymając w dłoniach kubek w reniferki z ciepłą herbatą. Mężczyzna ubrany był w zielono-czerwony sweter w śnieżynki i bałwanki. Nie, nie te bałwanki, które właśnie siedziały naprzeciw siebie w salonie i debatowały nad ciastem.
— Ile razy można was wołać? Sherlocku, czy ty zdajesz sobie sprawę, że... — zaczęła, lecz natychmiast jej przerwano.
— Nie jest pani jego gosposią. Tak, wiemy to — wtrącił się Mycroft, podwijając mankiet i przejmując gorący napój od Johna.
— Chociaż jeden z was jest miły — powiedziała słodko, po czym uśmiechnęła się delikatnie patrząc na starszego z braci.
— Chciałbym tylko zaznaczyć, że ja nigdy... — Lekarz wszedł do zagraconej kuchni, w której dzień wcześniej natchniony świątecznymi piosenkami detektyw porozwieszał kolorowe lampki z czaszkami świecącymi na czerwono.
— Och, zamknij się John! — krzyknęli niemal równocześnie Sherlock oraz jego brat, spoglądając w jego stronę.**
Mina Watsona mówiła wszystko. Mężczyzna obciągnął ciepły, wełniany sweter i pokręcił głową, wypominając sobie w myślach, że jeden Holmes to za dużo, a co dopiero dwóch pod jednym dachem. Na raz. Aby dopełnić to apogeum obaj bracia mieli na sobie kolorowe swetry w świąteczne nadruki, które sprezentował im jasnowłosy zarazem drażniąc ich eleganckie ega.
Wymianę spojrzeń przerwał dzwonek do drzwi. Kolejny tego wieczora. Już chwilę po nim zadzwoniono jeszcze raz. I jeszcze raz.
— Może w końcu ten ktoś umrze z zimna, co? — zapytał Mycroft, widząc jak John wybiera się, by otworzyć główne drzwi gościom.
— Nie bądź tak negatywnie nastawiony, braciszku — rzucił Sherlock, usadawiając się w swoim ulubionym fotelu, którego tym razem nie odstąpił Brytyjskiem Rządowi. — Może już to zrobił... — dodał pod nosem, choć pani Hudson usłyszała dopowiedzenie.
— Chłopcy! — krzyknęła, lecz nie była wcale zła. Przynajmniej na razie... — Są święta, jest wigilia, czy nie moglibyście choć raz... — urwała nagle, widząc kto przekracza próg mieszkania.
Mieszkania w jej własnym domu. Jej domu ozdobionym kolorowymi lampkami na werandach i wieńcem przy wejściu.
— Przepraszam, że przeszkadzam. — Mężczyzna ciężko dyszał, dźwigając na swoich ramionach ciało przyjaciela umazanego krwią. — Ale chyba John Watson to jedyny lekarz, który może mu pomóc — mówił, idąc za jasnowłosym, który prowadził go wgłąb salonu przyozdobionego czerwonym dywanem.
— O Boże, czy to krew!? — krzyknęła nagle nie-gosposia, oglądając z daleka całe zdarzenie. Kobieta zasłoniła sobie twarz dłońmi, zamykając również swoje oczy.
— Może zajrzy pani do indyka, czy tam innego potomka dinozaura, pani Hudson? — Mycroft poderwał się nagle z fotela, co było wyzwaniem biorąc pod uwagę jego masę ciała, i ruszył ku staruszce, by sprowadzić ją na dół, omijając po drodze plamy krwi na wykładzinie pokrywającej schody.
— Och, czyżby się coś paliło? — zapytał retorycznie Sherlock, podchodząc do przybysza.
Stał, wpatrując się w ciało, leżące na dywanie i zimne oczy mężczyzny, czekając aż Martha zostanie wyprowadzona z mieszkania. Watson, trzymając się obowiązujących go zasad lekarskich, kucnął przy ciemnowłosym, przygotowując opatrunki.
— W jaki sposób to wytłumaczysz, Sebastianie? — powiedział chłodno Holmes, patrząc z góry na przyjaciela i snajpera, którzy zajmowali się Moriatym.
Moriartym leżącym w agonii właśnie na tej samej podłodze na Baker Street, na którą powalił on kiedyś samego Sherlocka. Na tej samej, po której potoczyło się jabłko niezgody tak czerwone jak krew, która wypływała z jego klatki piersiowej.
— To był wypadek — odpowiedział mu śmiało, wojskowym tonem, starając się zachować spokój. — Pomyślałem, że tu nie będziecie pytać. Że John i tak mu pomoże, nie nadstawiając swojej moralności i zasad. — Patrzył raz na detektywa, raz na lekarza, czując jak jego ręce pokrywa krew, podczas uciskania ran przyjaciela. — W końcu, mimo wszystko, nie chciałbyś, by Jim umarł, prawda? — pytał, omijając jego wzrok. — Przecież nie chcesz, by kolejna osoba zmarła właśnie przez ciebie...
Holmes ciężko westchnął, słysząc ostatnie zdanie, które padło z ust Morana. Podwinął rękawy i ze zgorszeniem uklęknął nad ciałem wroga, z którym tyle go łączyło.
— Zbyt dużo czasu z nim spędziłeś, Sebastianie — dodał, otwierając oczy Jima i wpatrując się w nie przez dłuższą chwilę. — Więc — zaczął, opuszczając powieki mężczyzny. — Co się tak właściwie stało, że w jego ciele tkwią dwie kule, a żebra są połamane? — zapytał, wracając do kuchni, by umyć dłonie.
— Nie wydedukujesz tego? — rzucił Moran.
— Nie masz czasem ochoty wrócić na mróz, by jego krew sączyła się po śniegu? — odparł niewzruszony Holmes, wycierając dłonie o sweter od Johna, który zajmował się właśnie wyjęciem jeden z kul tkwiącej w ciele samozwańczego Mistrza Zbrodni.
— Jim... Jim się przeliczył. Mówiłem mu, że plan jest zbyt ambitny, a zapłata jaką oferował mu rosyjski rząd zbyt mała...— Odsunął dłonie od przyjaciela, by podciągnąć opadającą bluzkę, a następnie przejąć od milczącego Watsona wacik nasączony alkoholem. — John? — rzucił, delikatnie dotykając jego dłoni, lecz mężczyzna gwałtownie ją zrzucił. — Dziękuję, że mu pomagasz — mówił skruszony bólem najważniejszej osoby w swoim życiu. Pojękiwania Moriarty'ego sprawiały, że w jego głowie rósł nieporządek. Mimo iż sam nie ucierpiał na tyle, by przez to musieć być hospitalizowanym, odczuwał fizyczny dyskomfort. — Nawet nie wiesz, jak jestem wdzięczny, że mu na to pozwalasz. — Spojrzał na Sherlocka, siedzącego z założonymi nogami i jak gdyby nigdy nic wpatrującego się w migające na choince lampki.
— Mój przyjaciel. — Zaakcentował ten zwrot, wciąż skupiając wzrok na kolorowych bombkach od Molly. — Robi to, co nakazują mu zasady etyki. Nie ja — zakończył ostrym tonem głosu, spokojnie oddychając i nasłuchując pojękiwań oraz kroków na schodach. — Dla niego nie liczy się, po której stronie frontu walczy żołnierz — dodał, słysząc brzdęk kuli, która upadła na metalową tackę, powodując otworzenie się rany i kolejną falę krwi.
Sebastian milczał, przyjmując jego słowa z niesamowitym spokojem i chaosem rosnącym w prostej, żołnierskiej głowie. Pokiwał nią delikatnie, kontrolując puls Jima i martwiąc się tym, że czerwona plama na dywanie staje się coraz większa. Martwiąc się tym, że te święta nie będą tak dobre, jak miały być według ich planów.
— Szczypce — rzucił nagle Watson, wystawiając dłoń ku zamyślonemu Moranowi całemu w czerwonej mazi.
Mężczyzna natychmiast wykonał zadanie, odganiając od siebie złe myśli i próbując pomóc z całych sił, mimo faktu iż sam nie znał się na medycynie. Wszystko było tak szybkie, a jednocześnie wolne. Minuty, które odmierzał zegar nad kominkiem, wciąż nie wybiły czasu kolacji wigilijnej. Choć z dołu wydobywał się zapach pieczeni, to woń alkoholu z górnego piętra nie pozwalała mu się przebić przez sufit.
Atmosfera nie była aż tak ciężka, do czasu gdy w mieszkaniu pojawił się Mycroft, niosąc ze sobą tacę z ziołową herbatą, czyli specyfikiem pani Hudson na uspokojenie nerwów.
— Napijesz się, bracie? — zapytał bez grama ironii, ignorując to, co się działo zaraz obok.
Sherlock pokiwał głową, a jego ciemne loki opadły na czoło. Delikatnie ujął gorący kubek w dłonie, po czym upił łyk naparu, parząc sobie język.
— Co z tym zrobimy? — Mycroft odwrócił się w stronę Sebastiana i Johna, którzy właśnie wspólnie z anielskim spokojem wyjmowali drugą kule z ciała Moriarty'ego.
— My? — odparł zdziwiony, unosząc brwi.
— My. — Wziął herbatnika z tacy, po czym wsunął go sobie do buzi.
— Och, Mycroft, czy ty znów chcesz mi podkradać prezenty świąteczne? — zapytał unosząc się lekko, przez co odrobina wrzątku wylała się na jego nogi.
— Nic takiego nie powiedziałem. — Odstawił filiżankę na spodeczek z różą, który był wyszczerbiony. Zresztą, jak chyba każdy, z którego miał okazję korzystać detektyw. — Macie może mleko?
— Oczywiście, że nie, braciszku. — Jego głos był zaskakująco spokojny, choć zaraz u jego boku ważyły się dalsze losy człowieka, który nie zasłużył na to miano.
— A już miałem po nie iść.
— Ruch dobrze ci zrobi.
— Nie zaczynaj, bo nie dostaniesz prezentu pod choinkę — rzucił ostro, zacierając dłonie.
— Jeden już dostałem... — Spojrzał na Jima, myśląc jak postąpić dalej. — A poza tym, mówisz tak co roku.
— I co roku go ode mnie nie dostajesz.
— Racja... — Napił się herbaty, z harmonią obserwując to, co się dzieje.
John ciął właśnie biały bandaż, uprzednio wyjmując go ze sterylnego pojemnika i owijał nim nagą klatkę piersiową największego wroga. Sebastian trzymał natomiast najdelikatniej jak umiał ciało przyjaciela na swych dłoniach, licząc, że wszystko będzie dobrze. Obserwował jak lekarz delikatnie dotyka jego żeber, nawet na nie nie patrząc. Potrafił wyczuć każde złamanie, wpatrując się w ogień w kominku. Potrafił również złamać każdą kość, jednocześnie ją nazywając, o czym wszyscy wiedzieli doskonale. Nie spieszył się, by nie sprawić cierpienia mężczyźnie, który sam wyrządził mu tyle zła. Jego dłonie były niezwykle sprawne, a wiedza rozległa, mimo tego, co uważali niektórzy, więc czasochłonne zabiegi przy mordercy nie były dla niego ogromnym wyzwaniem. Ot co powrót do wojny, która wciąż nie pozwalała mu spać.
— Długo jeszcze? — zapytał Sebastian twardym tonem, patrząc chłodnymi oczyma na lekarza.
— Tak właściwie, to już skończyłem. — Uniósł się z kolan, chwytając tackę z przesiąkniętymi opatrunkami i dwiema kulami, a następnie ruszył ku kuchni, by je wyrzucić.
— Zaczekaj. — Holmes uniósł prawą dłoń, lekko się uśmiechając. — Zostaw to na blacie, John — rzucił, a jego przyjaciel nawet nie podważył tego, o co go poprosił.
Jeszcze przez chwilę lekarz szorował dłonie zimną wodą w zmywaku, a Moran trzymał swojego pracodawcę na własnych kolanach, słuchając, jak przy najmniejszym jego ruchu cicho pojękuje.
— Więc, co chcesz zrobić, ze swoim rzekomym prezentem, braciszku? — Mycroft przerwał ciszę, patrząc z odrazą na krew, która rozniesiona była po całym mieszkaniu. Przymknął oczy, wstrzymując wymioty.
Sherlock poderwał się z fotela, nie ukrywając zadowolenia z reakcji starszego brata, który prawie mdlał na widok najmniejszej ilości owego płynu. Zadowolony ruszył ku metalowej tacce i chwycił w swoje długie i blade palce jeden z okropnie śliskich naboi. Obracał go w dłoniach, a następnie jak gdyby nigdy nic rzucił na miejsce, czemu towarzyszył nieprzyjemny brzdęk.
— Wiesz, że nie jestem wymagający — odparł spokojnie, oglądając kolejny pocisk lepki od krwi. — Wystarczy mi ta mała pamiątka. — Możecie iść — powiedział, widząc jak Sebastian delikatnie ujmuje ciało Jima, którego oczy wciąż były zamknięte. — Tylko weźcie ze sobą ten dywan — dodał, pijąc łyk zimnej herbaty, gdy jego wzrok tępo utkwiony był na świetle choinki. — Niech to będzie taki drobny, świąteczny prezent, prawda Mycroft? — Spojrzał na brata, który pod wpływem jego słów skasował wiadomość, w której pisania był trakcie.
Straszy Holmes ciężko westchnął, przewracając oczami i kręcąc głową z niezadowolenia. Och, Sherlock.
— Niech będzie — zaczął poddenerwowany, patrząc na niego z delikatną pogardą. — W ramach świąt, zrobię wyjątek. — Machnął ręką.
— Och, czyżbyśmy mieli święta codziennie, bracie? — zapytał z nutką sarkazmu, patrząc jak Watson otwiera drzwi od mieszkania, by przepuścić Morana z Moriartym na rękach owiniętym w dywan.
— Och, czyżbyś znów zaczynał? — odparł, przedrzeźniając go oraz gestykulując.
Holmes przewrócił oczyma, po czym ruszył sprawdzić, co kryje się pod choinką, na której kołysały się bombki.
— Och, a czyż święta nie są właśnie od wybaczania, Wielki Zły Bracie? — zaśmiał się pod nosem, machając delikatnie prezentem przeznaczonym dla niego od Mycrofta. — Czym mnie zaskoczyłeś w tym roku, co?
— Sam sprawdź, piracie — odparł, podpierając dłonie na kolanach.
Jeszcze przez moment Sherlock szamotał się z pakunkiem obklejonym szarym papierem, by już po chwili ujrzeć coś, czego się nie spodziewał.
— Stwierdziłem, że skrzypce, na których gra się od paręnastu lat w końcu się niszczą, braciszku.
[wesołych świąt, kochani. dobrego wszystkiego, co powinno być dobre i Sherlockowe oraz miłe. szczęśliwego nowego roku, mimo iż 2019 był wspaniały i zdecydowanie za szybko minął. dziękuje za kolejny rok ze mną i z wami.]
[ps. ja wiem, że liczyliście na smierć Jima, gdy się pojawił, ale nie ma tak fajnie ;)]
[ps2. pomysł na ten rozdział był kogoś z was kiedyś tam, ale chyba chodziło o umierającego Sebastiana, a to miałoby mało sensu, bo przecież Jim mógłby znaleźć lepszych lekarzy, prawda? tak, czy inaczej, dziękuje]
*szanujmy się, tak?
**nawet nie wiecie, jak kusiło, żeby dodać tutaj — po czym przybili sobie piątkę
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro