《proszę, zostań przy mnie》
Zimy wiatr rozwiewa jego ciemne włosy, plątając je ze sobą i czyniąc, tak jak i jego samego, coraz słabszymi. Niepewnie rozgląda się wkoło, licząc, że spotka jakąś znajomą twarz. Że tam, hen na dole, czeka ktoś, na kogo zawsze mógł liczyć. Mimo tych gorszych i lepszych dni, które nastały pod numerem 221B. Mimo ciemnych, wręcz burzowych, chmur i tych jasnych, które niosły szczęście.
Przymyka oczy, cofając się na beton, który go otacza ze wszystkich stron niezrozumianego świata. Kręci głową, gdy przychodzi mu uchylić powieki, by ujrzeć kałużę zmarzniętej, rozlanej w delikatny strumień, ciemnoczerwonej krwi swojego, możnaby zaryzykować stwierdzeniem, że przyjaciela. Lekko się wzrusza, widząc jego ciało spoczywające kilkadziesiąt metrów nad ziemią na dachu szpitala, gdzie zaraz przyjdzie mu zakończyć także swój żywot. Powstrzymuje ciekawość, która nakazuje mu sprawdzić, czy zwłoki są prawdziwe. Mimo wszystko posiada szacunek, nawet jeśli mowa o człowieku, o ile można go tak nazwać, który sprawił mu tyle bólu przelanego wewnątrz jego ciała.
Znów idzie do tyłu, by przyjrzeć się niespodziance, którą przygotował specjalnie dla niego Jim. Powstrzymuje odruch wymiotny, widząc znajomą twarz i broń w dłoniach mężczyzny w krótkim płaszczu. Mruga oczyma o odcieniach zimnej stali i szmaragdów mieszających się z błękitem letniego nieba, by się otrzeźwić. By ostatni raz zastanowić się, czy naprawdę chce to zrobić. By ostatni raz pomyśleć o tym, czy warto. Detektyw w końcu wzdycha ciężko, łapiąc haust chłodnego powietrza, które wydaje się takie rześkie i świeże, wiedząc, że to wszytko już dawno zostało przegrane.
Już kolejny raz podchodzi do krawędzi, zerkając na zegarek. Oddycha, szukając pośród tłumu Johna i tego, który zawsze wie lepiej. Ku jego uciesze, dostrzega tylko jednego z nich, co świadczy o tym, że ma jeszcze czas.
Denerwuje się, zacierając dłonie. Patrzy na ludzi zaznajomionych z jego planem, pokonując lęk wysokości, który towarzyszy mu od dzieciństwa. Mimo że zaczyna kręcić mu się w głowie, stara się trzeźwo myśleć. Niestety, miejsce, gdzie się znajduje i to, co zaszło, nie pozwalają mu na to.
Wszystko jakby faluje na około jego ciała pokrytego wełnianym okryciem. Zupełnie jakby był na haju. Czuje się lekko. Zaskakująco lekko, widząc tłumy zebrane przed nim. Widząc, jak wszystko zaczyna się rozmywać. Pozwala sobie na to, zdając sobie sprawę, ile czasu mu zostało. Choć trzyma się sztywno na nogach, jego umysł krąży gdzieś szaleńczo, wydostając wspomnienia ukryte na samym dnie jego pamięci.
Chwyta telefon, by wykonać tę jedną rozmowę. Tę ostatnią.
- Na pewno chcesz to zrobić? - pyta Mycroft, stojąc za jego plecami.
Wie, że nie ma na sobie tego szyderczego, jaszczurzego uśmiechu. Wie, że właśnie ciężko oddycha, wsłuchując się w bicie serca brata.
- Jak inaczej was ocalę? - rzecze Sherlock, delikatnie wzruszając ramionami.
Już ma się odwrócić, by spojrzeć w jego oczy przepełnione trudną miłością, lecz starszy Holmes pojawia się tuż u jego boku. Na samej krawędzi dachu. Detektyw zaciska pieści, czując jak jego umysł pęka, gdy spogląda w dół. W przepaść pod nim i tłumy ludzi czekających na jego następny ruch.
- Nie dam rady... - szepcze po chwili ciszy, w której obaj słyszeli swe niepewne oddechy.
- Przypomnij sobie, co ci zawsze mówiłem! - krzyczy, choć jego usta się nie poruszają.
Młodszy z nich milczy, przebijając się przez barierę bólu, która rozrywa jego ciało. Powstrzymuje wymioty, myśląc nad tym, co powiedział jego brat. Niedoceniony przez niego brat.
Widzi samotne drzewo na polanie obok jego domu. Może przyrzec, że w swoich uszach słyszy śpiew słowików, które zagubiły się na łące letnim porankiem. Czuje na swojej skórze ciepło płynące ze słońca nad nimi. Nad nim. Nad nim siedzącym na samotnym drzewie obok jego domu. Nieśmiało spogląda pod nogi, skubiąc korę gałęzi, na której właśnie siedzi.
- Skacz! - Głos Mycrofta jest niezwykle ciepły i zupełnie do niego nie pasujący. Chłopiec wysuwa dłonie ku górze, czekając na decyzję brata.
- Nie mogę! - odkrzykuje ze łzami w swych dziecięcych oczach. Ostrożnie przesuwa nogą w stronę postaci na dole. - Boję się, Mycroft - przyznaje się nieśmiało, czekając aż słodki głos brata udobrucha jego skołatane serce.
- Tak sprytnie wchodzisz na drzewa, dlaczego więc boisz się z nich zejść, braciszku? - pyta, odsuwając się od niego.
Nagle zimne powietrze omiata jego ciało. Czuje się coraz gorzej. Chowa dłonie do kieszeni płaszcza, czując śnieg pod swoimi nogami. Sam nie wie, co ma robić. Gałęzie, których się trzyma, pokrywa puch. Wszystko przymarza, a on właśnie widzi, jak jego starszy brat wybiega z domu bez kurtki, by spojrzeć w jego zmącone oczy pełne strachu. Obserwuje, jak Mycroft podnosi głowę, by dostrzec go na najdalszym konarze rośliny.
- Możesz mi w końcu powiedzieć! - krzyczy, składając dłonie i przykładając je do swoich ust.
Jego głos jest inny. Pewny i gorzki, choć gdzieś z oddali przebija się odrobina miłości, która uciekła spod żelaznych zasad pierworodnego Holmesa.
- Czego się tak boisz? - dopytuje, licząc na to, że choć ten jedyny raz otrzyma odpowiedź.
Sherlock spogląda na niego, przełykając ślinę i czując ucisk w piersiach. Delikatnie wychyla się, lecz gwałtownie traci równowagę. W ostatniej chwili chwyta się gałęzi, by nie spocząć na śniegu kilkanaście metrów pod nim. Widzi swoje drobne, dziecięce dłonie i dumnie stojącego Mycrofta, który nie okazuje niespokoju, choć młodszy z nich doskonale wie, że jego brat przeżywa tak samo jak i on.
- Przecież wiesz, że nikomu tego nie powiem, Sherlocku! - odkrzykuje, a jego słowa pną się w górę wprost do uszu małego chłopca.
Mija dłuższa chwila i wiele płatków śniegu, które upadają na ziemię, nim mu odpowiada.
- Ja... - jąka się. - Chyba boję się upadku, braciszku - mówi cicho, lecz Mycroft słyszy jego wypowiedź.
Na dźwięk jego zdenerwowanego i wystraszonego głosu łzy zaczynają zbierać się w kącikach jego oczu dotychczas nieskalanych uczuciami.
- Zawszę będę na dole, by cię złapać - rzecze cicho. - Skacz, nie bój się - dodaje, gdy jego serce delikatnie pęka.
Sherlock kręcąc głową zamyka powieki. Chce, by to był sen. Zaciska pięści, widząc pod sobą tłum przechodniów i Johna, który właśnie zderza się z rowerzystą. Przełyka ślinę, szukając po raz kolejny gdzieś tam, na dole, brata. Uśmiecha się odruchowo, widząc jego pulchną twarz.
- Mówiłeś... - zaczyna delikatnym i drżącym głosem, czując jak jego umysł pęka, pod naporem wysokości, jaka oddziela go od ziemi.
W tle słyszy ciche i miarowe westchnięcie, skłaniające do kontynuacji.
- Że zawsze będziesz czekał na mnie. Tam - zatrzymuje się na chwilę, by złapać oddech. - Na dole, by mnie chwycić i nie pozwolić mi upaść - kwituje, rozkładając ręce i robiąc krok w przód.
Zamyka oczy, wiedząc, że to nie koniec. Czuje pod sobą wiatr, gdy przysuwa się ku końcowi budynku. Ostatnie centymetry dzielą go od lotu, który musi wykonać, by ocalić tych, na których mu zależy. Wreszcie rzuca się z rękami prostopadle do ciała, by polecieć.
- Wiesz czym się różni lot od upadku, braciszku? - Słyszy głos w swojej głowie.
Mijają sekundy, nim znów się odzywa.
- Upadek jest tym ostatnim - odpowiada sam sobie, rozpływając się w jego myślach.
Kolejne sekundy, które dłużą się w nieskończoność, ubiegają, nim po raz ostatni docierają do niego słowa starszego z nich, które będą musiały wystarczyć mu na kolejne lata bez niego.
- Jestem dumny, Sherlocku - dodaje cicho, gdy ciało detektywa opada na ziemię, a on całkowicie znika z jego umysłu, rozpadając się na drobne kawałeczki.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro