《osąd czasu》
[ rozdział świąteczny, czyli mini prezent ode mnie dla was]
[shot jest specyficzny. zaznaczam, że czytacie na własną odpowiedzialność, ale nie, nie ma żadnych scen przemocy etc. warto też dobrze znać serial, aby wyłapać nawiązania. plus pierwszy raz linkuje piosenkę, którą można włączyć w tle.
enjoy, or something]
— Twierdzi pan, że nie miał żadnego związku ze śmiercią niejakiej Rosamundy Elizabeth Watson, z panny Morstan — odezwał się sędzia, siedząc za dębowym blatem. Jego spojrzenie było zimne, jak wszystko to, co znajdowało się na sali.
Przez pomieszczenie przemknęło ciężkie westchnięcie ciemnowłosego mężczyzny w garniturze, który wciąż poruszał swoimi jasnymi oczyma w poszukiwaniu szczegółów, które tak uwielbiał przez całe życie. Wykrzywił lekko brew, słysząc pytanie, które właśnie zostało powtórzone.
— Uważam jedynie — zaczął, składając dłonie w piramidkę, uprzednio wyjmując je z kieszeni spodni. — Że Mary... — zatrzymał się gwałtownie, widząc wzrok wyrokodawcy. — Rosamunda Watson, żona mojego... — Praktycznie krztusił się, próbując przypomnieć sobie „to" słowo. — Mojego przyjaciela Johna Watsona, nie zginęła bezpośrednio przeze mnie. Pragnę również zauważyć, że sama podjęła tę decyzję, która zaważyła na jej losie. — Wziął głęboki oddech, spoglądając w dół, na Johna.
Przyjaciela.
Byłego już przyjaciela.
Przez chwilę wszystko zamilkło. Czas jakby zwolnił, a łzy wdowca zaczęły powoli skapywać na jego policzki i usta, czyniąc je słonymi. Ktoś w garniturze, trzymając parasol w dłoni, kręcił głową, przypatrując się z góry całej sytuacji. Gdzieś upadła filiżanka, rozpadając się na drobne kawałki, których nie dało się już scalić. Zapach herbaty rozniósł się po sali sądowej. Zioła delikatnie pobudziły Sherlocka, stojącego z oczami zwróconymi ku płaczącemu Watsonowi. Najlepszemu blogerowi, lekarzowi, ojcowi i mężczyźnie, którym sam detektyw nigdy nie odważyłby się być.
— Tym samym... — Ostry głos sędziego wyrwał go z pałacu pamięci. Ocknął się, a woń ziół zupełnie zniknęła. Holmes gwałtownie uniósł ku niemu twarz, a ciemne loki upadły na jego czoło. — Panie Holmes, pozbawił pan matki niepełnoletnią Rosie Watson. Córkę doktora Johna Watsona i Rosamundy. Zdaje pan sobie sprawę, jak trudne jest dorastanie bez matki? — zapytał mężczyzna z drugiego końca sali, wpatrując się w jego zmieszane oblicze.
— Jeśli podejdziemy do tego, biorąc pod uwagę psychologię...— rzekł, lecz już po chwili umilkł, czując za sobą powiew wiatru wiejącego ze wschodu. — Tak, zdaję sobie z tego sprawę — zakończył krótko Holmes, słysząc zupełnie niewyraźny szept za swoim uchem.
• • •
Lodowata dłoń spoczęła na jego twarzy. Ręce mężczyzny delikatnie drżały, widząc przed sobą Irene. Irene, którą odrzucił. Irene, którą wystawił i kazał samej jeść ostatnią kolację w jej życiu. Irene, która mimo wszystko, znała go doskonale. Czuł jej usta, przylegające do jego skroni i słodki zapach perfum kobiety, która pokochała jego intelekt. Już miał dotknąć jej włosów, lecz zniknęła. Całkowicie się rozpłynęła pozostawiając za sobą woń kwiatów. Obejrzawszy swoje dłonie, ujrzał na nich krew, tej która go zaakceptowała. Tej, której czerwona pomadka nie chciała się zmyć z jego policzków przez dłuższy czas.
Nagły płacz dziecka zupełnie rozmył wspomnienie o Pannie Adler. Spojrzał w stronę, z której niósł się hałas. Rozejrzał się w koło siebie, czując kłucie w swym sercu, które biło gdzieś tam, w środku jego ciała. Rozejrzawszy się, dostrzegł wszystkich, których poznał w swym życiu. Tych ważnych i nieważnych.
Lestrade, detektyw Scotland Yardu, który zawsze był zajęty czymś innym niż sprawa. Który mimo wszystko mu wierzył, lecz również i cierpiał. Który stracił renomę policjanta, zadając się z tym sławnym Sherlockiem Holmesem. Porywaczem małych dzieci. Dziwadłem i szaleńcem.
Widział także Andersona. Mężczyznę, który z dnia na dzień popadał w coraz większy obłęd, próbując dorównać swemu ideałowi — Sherlockowi Holmesowi. Widział brak obrączki na jego palcu, który sam spowodował, mówiąc żonie Philipa o zdradzie. Powodując, że całkowicie oszalał, dążąc do ideału, który składał się z bólu i cierpienia ludzi.
Pani Hudson i jej podkrążone oczy zalane łzami. Filiżanka, którą trzymała w dłoni, upadła a sama kobieta razem z nią. Jej dłonie zmęczone usługiwaniem i dbaniem o detektywa jak o własne dziecko, spoczęły wzdłuż jej starczego ciała. Nikt się nie poderwał, by jej pomóc. Tylko zimny wiatr ze wschodu zawiał, powodując gęsią skórkę na jego ciele.
Zdezorientowany Sherlock, spojrzał w górę. Chwycił się za obolałą głowę i zastygł w bezruchu. Jego ciało całkowicie odrętwiało, a nogi stały się jak z waty. Cień, który zawisł nad nim wyglądał zbyt znajomo.
Zbyt znajomo...
Przerażająco znajomo...
Przełknął ślinę, odsuwając się z trudem, by potwierdzić, to co było już wiadome. Ciało wiszące nad nim było tak znajome. Znajome a jednocześnie mu całkowicie obce. Ratujące z kłopotów a jednocześnie w nie wpędzające. Kochające.
Tak bratersko kochające.
— Nie... — wyjąkał cicho, kręcąc się wokół własnej osi. — To niemożliwe... — szepnął, gdy walił się jego pałac pamięci. Gdy z komnat, gdzie mieściły się dziecięce wspomnienia zamknięte na klucz, zostały tylko ruiny. Ruiny i płonące zgliszcza.
Przez łzy, które tak niespodziewanie zaczęły palić jego policzki i oczy zauważył kartkę w dłoniach starszego brata. Starszego, wszystkowiedzącego brata. Wielkiego Brata. Wyjął ją z jego dłoni, licząc, że Mycroft odżyje. Że zwróci mu uwagę. Że wytknie mu jego infantylność i łzy, które tkwiły gdzieś głęboko w sercu i właśnie teraz napływały ku do jego szarych, zimnych, stalowych tęczówek. Rozwinął papier, czytając kolejne litery zapisane czarnym długopisem.
Nie musisz przebaczać mi, ale wybacz chociaż jemu te błędy, które popełnił, Panie. O ile gdzieś tam istniejesz.
Sherlock przełknął ślinę, rozdzierając wiadomość na drobne fragmenty, które następnie upuścił na posadzkę z marmuru.
Chaos w jego głowie burzył kolejne fragmenty pałacu pamięci. Moment po momencie. Upadek po upadku.
Zdruzgotany i nie wierzący w to, co widzi, zamknął oczy. Chciał odpłynąć. Chciał umrzeć. Chciał, by lot dobiegł końca.
Uchyliwszy powieki ujrzał Johna. Johna, w którego oczach tliła się złość. Smutek. Johna, który w swych dłoniach trzymał płaczącą Rosie. Malutką, kochaną przez każdego, Rosie. Rosie tak podobną do matki, która zginęła przez niego.
— Prze... — zaczął cicho. — Przepraszam John — mówił słabym, łamiącym się głosem. — Wybacz mi. — Wyciągnął dłonie w stronę dziecka, a łzy zaczęły spływać mu po szyi, chowając się za kołnierzykiem białej koszuli. Och, ironio, białej nieskazitelnej i czystej koszuli.
Lekarz jedynie pokręcił głową, odsuwając od niego dziewczynkę w różowym kocyku. Wstrzymywał płacz, wtulając się w dziecko, które mu po niej pozostało.
— Ty... — zaczął Watson, biorąc głęboki oddech. — Ty ją zabiłeś... — szeptał, spoglądając w oczy ukochanej, której sylwetka jarzyła się gdzieś w oddali. — Spójrz na siebie, rozejrzyj się! — podniósł głos, wciąż kołysząc płaczące dziecko. — Wszyscy są tu przez ciebie! — krzyczał coraz głośniej.
Przygnieciony ciężarem swej egzystencji detektyw, upadł na kolana.
Poległ.
Czuł na sobie niezwykły ciężar. Ból, który nigdy go nie dotyczył, właśnie stał się tak realny. Tak prawdziwy i raniący. Bał się zamknąć tych szarych, zimnych oczu, pozbawionych nadziei, by nie ujrzeć w pamięci obrazu swego brata.
Lestrade.
Anderson
Martha
John
Irene
Eurus
Rosie
Rosie, którą traktował jak własną córkę. Córkę, o której nawet nigdy nie myślał.
Och, Rosie.
— Tak bardzo nie chciałem was skrzywdzić... — wzdychał, przeklinając się w środku i dając upust emocjom.
Mężczyzna cisnął pięści w marmurową posadzkę, na której klęczał. Mimo iż kamień nie pęka, robił to wciąż. Mimo bólu, robił to dalej. Uciekał od tego wszystkiego, co zaszło. Od tych wszystkich, którym odebrał bliskich. Od tych, których rozłączył jednym słowem. Których wplątał w swoje życie zupełnie niepotrzebnie. Których skrzywdził. Do których śmierci się przyczynił. W głowie wyobrażał sobie nagłówki gazet „Sherlock Holmes, zabójca. Mężczyzna całkowicie zwariował." Starał się nie łkać, choć nie umiał zatrzymać łez.
Nie umiał powstrzymać bólu, który stawał się coraz większy.
Nie umiał znieść tego ostatniego lotu.
— Och, kochany... — Cichy głos sprawił, że się odwrócił, pocierając krwawiące ręce o siebie.
Oszołomiony szukał postaci, której szept dotarł do jego uszu. Uszu, które usłyszały tyle kłamstw odbitych z jego własnych ust.
— Gdzie... — Szamotał się detektyw, a sklejone od potu włosy opadały na jego twarz. — Gdzie jesteś? — pytał, pocierając policzki dłońmi pokrytymi własną krwią zmieszaną z bólem bliskich mu osób.
— Och, nie mów, że już o mnie zapomniałeś — rzucił delikatnie, kładąc ciepłą rękę na ramionach Holmesa. — Czy to mój ulubiony detektyw szuka pomocy, czyżby? — pytał, widząc zaskoczenie na twarzy klęczącego, w którego oczach właśnie zgasły gwiazdy.
— Nie odważyłbyś się... — mówił Holmes, odsuwając się od swojego największego wroga. O ironio, tak bliskiego mu wroga.
— Nie posądzaj mnie od razu o zło, Sherlocku. — Upuścił jabłko na podłogę, które toczyło się jeszcze przez chwilę, zatrzymując się w końcu na jednej ze ścian w kolorze nieskazitelnej bieli. — Chcę tylko, byś wreszcie zrozumiał, że zawsze pragnąłem ugody. Naszej przyjaźni — syczał pod nosem.
— Nie! — krzyknął Holmes, dźwigając się z kolan, jednak już po chwili znów upadł na zimny marmur. — Nie...
— Chodź do mnie, Sherlocku. — Wyciągnął dłoń ku niemu, by go podnieść na nogi. Głos jego brzmiał słodko jak miód, któremu nie sposób było się oprzeć.
Detektyw przełamał się w końcu. Ściana pękła, a ostatnia cegła pałacu pamięci rozbiła się na kawałki. W przebłyskach ujrzał twarz Rosie, którą przyrzekł się opiekować. Uniósł więc ku niej rękę, wierząc, że go uratuje.
— Oddychaj, proszę! — krzyczy blondynka, sprawdzając stan swojego ukochanego wuja. — Nie zostawiaj mnie, Sherlocku...
Odsuwa liczne strzykawki i papiery, które leżą obok niego. Cała się trzęsie, bojąc się o jedyną bliską jej osobę. Czuje się okropnie ciężko, widząc jak jego klatka piersiowa ledwo się unosi.
— Czemu i ty chcesz umrzeć?! — krzyczy zła, dzwoniąc po pogotowie, które i tak już mu nie zdołał pomóc. — Zostań ze mną... — Wtula się w jego ciało, a jej loki łaskoczą jego twarz zmęczoną życiem.
— To ja... — szeptał Holmes, chwytając dłoń Moriarty'ego, godząc się z nim ten ostatni raz.
— To ja ich zniszczyłem... wszystko przeze mnie... — mówi cicho, ciężko oddychając w jej delikatne włosy o zapachu róż. — Wszystko zepsułem... — szepcze, odsuwając ją od siebie.— Wybacz mi... — dodaje w agonii.
Jego oczy są zamknięte. Nie widzi pojedynczych łez, spadających na jego ciało z oczu Rosie, która właśnie została sama na tej przepełnionej ludźmi ziemi. Szare tęczówki zasłaniają powieki, przysłaniając je aż do końca. Do ostatniego tchnienia, które uchodzi z jego ciała wraz z upadkiem pałacu pamięci. Wraz z pogodzeniem się z koszmarami i największym wrogiem — śmiercią.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro