《jak pszczoły pośród letniej bryzy》
Starość Sherlocka i Johna
Dom, otoczony licznymi pagórkami, porastały kwiaty bzu i kolorowe latające w koło motyle. Tak właściwie większość osób, mieszkających w okolicy, nigdy nie miała okazji poznać właściciela starej willi.
Zapach kwiatów towarzyszył każdemu, kto przechadzał się po tej okolicy. Drobne motyle i delikatne pszczoły latały pośród splątanych włosów rozbrykanych dzieci.
Woń kwiatów towarzyszyła mu już od paru lat. Może nawet kilkunastu. Sherlock usiadł w wiklinowym fotelu, który znalazł swoje miejce na balkonie. Od dłuższego czasu wyczekiwał przyjazdu rodziny Watson. Czekał, aż dorosła Rosie wpadnie mu w ramiona, uśmiechając się szeroko. Czekał, aż podpierający się laską John, przekroczy próg jego domu. Niektórzy mogliby rzec, że na starość zrobił się sentymentalny. Mimo tego, że mogli mieć rację, i tak by jej im nie przyznał. Aż do kresu swych dni, utrzymywałby, że uczucia go nie dotyczyły. Że śmierć brata, spowodowana stresem i niezbyt zdrowym, lecz szczęśliwym, stylem życia, w ogóle go nie ruszyła. Że samobójstwo Eurus w żadnen sposób na niego nie wpłynęło. Że wyprowadzka na wieś nie była irracjonalnym pomysłem, by dać wolną rękę Johnowi i jego blondwłosej córce.
Pogrążony w Pałacu Pamięci zupełnie przepadł. Właśnie zakończył przebudowę swojego umysłu. Usunął, choć z trudem, wszelkie wspomnienia związane z młodszą siostrą. Z bratem, uświadamiając sobie dopiero po jego stracie, jak bardzo go kochał. Dni mijały mu na wyrzucaniu szczątek wspomnień, które nic nie wnosiły do jego nowego życia.
Holmes uśmiechnął się delikatnie, przypalając resztę papierosa o barierkę werandy. I pomyśleć, że to właśnie one - używki - ściągnęły go aż tutaj. Że opuścił Londyn nie tylko, by uwolnić od siebie przyjaciela. Musiał to zrobić, by nie wdychać smogu unoszącego się nad miastem. By nie truć się niebezpiecznymi związkami w powietrzu.
Opuścił miasto, by sam się dobijać. By palić fajki i karmić raka płuc, do którego już się przywiązał. Wbrew pozorom, wcale nie było tak źle, ponieważ pozbawiony stałych kontaktów z innymi Holmes wreszcie miał zajęcia godne jego wieku. Gdyby w młodości ktoś powiedziałby mu, że przyjdzie mu zajmować się pszczołami i pielęgnować kwiaty, uderzyłby daną osobę glinianym dzbanem w głowę. Zapewne przewróciłby zdenerwowany oczyma o odcieniach zimnej stali i błękitu nieba.
- Witaj wuju - powiedziała jasnowłosa, machając mu dłonią przed twarzą.
Jej słodki głosik wyrwał Sherlocka z głębokiego zamyślenia. Gdy wrócił do rzeczywistości, ujrzał twarz tak bardzo podobną do Mary, która krążyła w jego wspomnieniach, powracając w licznych snach. Delikatne usta, już młodej kobiety, pokrywała beżowa pomadka, a jej włosy spinała u góry biała, prosta wsuwka.
- Och, Rosie - westchnął, wciąż nie mógł przyzwyczaić się, że nie jest już ona maluchem, który rzucał w niego grzechotką. - A gdzie... - zaczął, lecz Watson natychmiast wcięła mu się w słowo.
- Już idzie - uśmiechnęła się szczerze, podsuwając sobie wiklinowe krzesło. - Jak się czujesz? - zapytała, poprawiając kosmyki, które opadły na jej twarz.
- Jeśli pytasz o mojego przyjaciela - mówił, zerkając na niedopałek, którego wyrzucił na trawę - to znaleźliśmy wspólne tematy. - Uśmiechnął się, podpierając głowę na dłoniach.
- Cieszę się, że humor cię nie opuścił - rzuciła, spoglądając za siebie, do wnętrza dużego domu.
Jej oczom ukazał się ojciec, podpierający się na lasce. Ból, który zaszczepiła w nim wojna, powrócił. Mimo że wciąż spełniał się jako lekarz, przyjmując chorych w domu, czuł niedosyt. Adrenalina była tym, od czego się uzależnił. Tym, przez co przeżył tyle wspaniałych chwili razem ze swoim przyjacielem, którego czasem zupełnie nie umiał pojąć. Na samo wspomnienie o ich ostatniej sprawie, uśmiechnął się pod nosem. Jak w wtedy, gdy Holmes wydzwaniał, by skonsultować z nim możliwość zgonu, gdy obaj już zamieszkali na osobnych krańcach ich małego świata.
- O! - wyrwało się młodszemu mężczyźnie, gdy John przekroczył próg tarasu. - Jest i starszy Watson, najlepszy lekarz, jakiego poznałem - dodał, obserwując jak jego przyjaciel siada u jego boku.
- Nie przesadzaj. - Zbył go ruchem dłoni. - Znów odstawiłeś leki, że tak mówisz? - zapytał, spoglądając na niego z przekąsem. Beżowy sweter spoczywał na jego ciele, przypominając blond kolor jego włosów, które już dawno posiwiały.
- Och, przestań Johnie. Przecież nie przyjechałeś, by przypomnieć mi o mojej rychłej śmierci - rzucił spokojnie, rozsiadając się w bujanym fotelu.
- Zrobię coś do picia - westchnęła Rosie, zwinnie przeciskając się przez kwiaty w donicach, które zagradzały drogę do kuchni.
- Czyli odstawiłeś - powiedział sam do siebie Watson pod nosem, drapiąc się po dłoni.
- Może się przejdziemy do altany? - zaproponował Holmes, zmieniając temat. - Rosie bez problemu nas znajdzie.
- Chodźmy - odparł, wstając z krzesła. - Sherlocku... - zaczął, gdy powolnym krokiem schodzili po niskich schodkach, łapiąc promienie słońca.
Holmes chwycił się za poręcz, czując ostre kłucie w klatce piersiowej. Wziął głęboki wdech, by przestać czuć ból. Idąc przed Johnem, wgniatał wypalone papierosy w ziemię tak, by lekarz ich nie ujrzał. Miał juz dość wykładów lekarza dotyczących jego stanu zdrowia i tego, jak powinien postępować.
- Tak, mój przyjacielu? - odparł, wystawiając bladą głowę z burzą włosów, które traciły swój kolor, ku blasku największej gwiazdy.
Kątem oka widział, jak doktor zbiera myśli. Analizuje, co mu przekazać i w jaki sposób. Holmes domyśla się, co się stało. Nie raz dostrzegał to zakłopotanie na twarzy Watsona, gdy stało się coś złego. Szedł powoli, by jego towarzysz nie musiał przyspieszać kroku.
- Wiesz... - zaczął, spoglądając na jego wymęczony profil. - Dzwonili ze szpitala... - mówił, trącając blask w oczach. - Właściwe to dzwonili z kostnicy. Molly dzwoniła. - Omijał jego wzroku. - Pamiętasz kim była, prawda? - zapytał, obserwując jak mężczyzna zrywa kwiaty jabłoni rosnące na wysokości jego dłoni.
- Coś kojarzę - mówiąc, skrzywił się lekko na samo wspomnienie krzywd, które wyrządził rudowłosej. Krzywd, za które wciąż nie przeprosił.
- Greg zmarł wczoraj. Biedna, musiała odebrać jego ciało
- dodał, czekając na jego reakcję,
- Greg? - Holmes zmrużył oczy, skręcając w prawo, w alejkę, którą wypełniały ule. - Jaki Greg?
- Gavin... Graham... - zaczął wymieniać, przyglądając się nowej pasji detektywa, którą obrał na starość. - Lestrade - dopełnił w końcu, czując, że Sherlock wciąż nie zrozumiał o kogo mu chodziło.
- Ten Greg... - westchnął cicho, nie okazując smutku.
- Ten Greg... - powtórzył po nim Watson, ciężko wzdychając.
Obaj wiązali miłe wspomnienia z mężczyzną, którego zwłoki spoczywały teraz w zimnej kostnicy. Pamiętali, jak wyglądały ich pierwsze spotkania. Jak inspektor nie mógł pojąć geniuszu Sherlocka, uśmiechając się głupio. Jak nie chciał przyjechać na miejsce nowej sprawy, bo nie wierzył towarzyszom, więc musieli zastraszyć go zjedzeniem pączków. Jak podśmiewali się z nim z Anderosna, który się upił podczas okrągłych urodzin szefa ich oddziału.
Mimo że pora była nieodpowiednia, na twarzy Holmesa pojawił się lekki uśmiech. Wreszcie jakieś przyjemne wspomnienia dotarły do jego umysłu. Przed oczyma krążyły mu wspólne chwile, gdy biegali, łapiąc morderców i ścigając się do kawiarni na wypieki oblane lukrem.
- Wiesz co, Johnie? - zaczął młodszy z nich, słysząc kroki Rosie za plecami.
Watson wychylił głowę w jego stronę, czekając na kontynuację wypowiedzi.
- Ludzie są jak pszczoły - nieumiejętnie sterowani, mogą być naprawdę groźni... - westchnął, po czym zatrzymał się przy jednym z uli. - Wiedzą, gdy reszta jest w niebezpieczeństwie - mówił, wyciągając dłoń ku owadom. - Gdy coś im zagraża, alarmują osobę, która o nie dba. - Obracał palcami, by zainteresować drobne stworzenia. - Przywiązują się - rzekł, czując delikatne mrowienie na kciuku, które spowodowała jedna z jego podopiecznych. - Dbają o innych i umierają za nie - mówił, przywołując wspomnienie upadku. - On też się poświecił, prawda? - zapytał w końcu, strząsając owada z ręki.
- Już dawno zapomniałem, że ty przecież zawsze wiesz... - westchnął, pocierając skroń. - Nie powinien już pracować, ale się uparł. Uparł się, że dokończy jakąś sprawę sprzed lat, która sprawiła, że poniósł kulę przebijającą czaszkę. - W głosie Johna można było wyczuć delikatne napięcie i smutek. Jego oczy przymykały się, by nie dopuścić do siebie widoku inspektora, który majaczył mu przed oczyma.
- Był chyba jedynym, o ironio, policjantem, który nie wygrał wykształcenia w loterii telefonicznej - rzucił, rozsiadając się na ławce.
- Wydaje mi się, że niektórzy z nich byliby za głupi nawet na to - zaśmiał się lekko, wywołując uśmiech na twarzy przyjaciela.
- Czyżby wyostrzył ci się humor, Watsonie? - zapytał Holmes, kierując pytanie w powietrze wokół nich.
Doktor nie odpowiedział, a jego usta wykrzywiły się w uśmiechu, gdy kolejne owady zaczęły zlatywać się ku Sherlockowi.
- Ojciec zawsze taki był - wtrąciła się Rosie, trzymając w dłoniach tacę ze szklankami wypełnionymi sokiem pomarańczowym. - Przynamniej wtedy, gdy wciąż działaliście w Londynie - skwitowała smutno, rozdając napój.
- Tak się czasem zastanawiam - zaczął John, upijając łyk chłodnego soku. Jego dłonie lekko się trzęsły, gdy podnosili szklankę.
- Czy było warto? - dokończył za niego Holmes, wpatrując się w blondynkę, która przypominała mu o tym, przez kogo wciąż żyje.
- Nie... Sam już nie wiem - dodał, odganiając niesfornego owada.
Sherlock spojrzał na pszczoły, które kłębiły się koło ich ciał. Delikatna dłoń Rosie wciąż poruszała się, by ochronić twarz przed stworzeniami.
- Chciały się tylko przywitać - stwierdził młodszy, uspokajając swoich towarzyszy. - Prawda? - rzucił, pozwalając zasiąść kilku zwierzętom na swoich ramionach.
- Zwariował na starość... Zupełnie zwariował - skwitował Watson, śmiejąc się pod nosem.
- Och, przestań. - Detektyw poruszył się, przez co pszczoły zsunęły się z jego ciała. - Twierdzisz tak, od kiedy się poznaliśmy - mówił, tłumiąc męczący kaszel.
- Wszytko w porządku? - dopytywał, widząc, że czuje się nie najlepiej.
- Nie martw się mną, pomyśl lepiej o sobie. - Odłożył szklankę na ławkę, spoglądając z daleka na jasnowłosą, która chwilę wcześniej odeszła w stronę pasieki.
- Nie będę myślał o sobie, dopóki mam o kogo dbać i komu pomagać - stwierdził pewnie, patrząc delikatnymi oczyma na córkę, która wychowywała się bez matki.
- Och, ile jeszcze ludzi musi umrzeć, byś zrozumiał, że nie uratujesz ich wszystkich? - zapytał Holmes, wypominając mu pracę do późnych wieczorów i zbolałą duszę.
Przypominając sobie dziarskiego Johna, który zawsze stawiał dobro innych na pierwszym miejscu. Który zajmował się nim, gdy odeszła Martha. Który przywiózł go w bagażniku jej samochodu na jej własny pogrzeb, bo inaczej nawet nie ruszył by się z domu. Który godzinami namawiała go, by wybaczył siostrze i bratu, którego pokochał dopiero po śmierci. Który uświadomił mu, jak głupi był przez całe życie.
- Nikt, póki mogę uratować ciebie, Sherlocku - powiedział, wyjmując z kieszeni jego marynarki paczkę papierosów, które w niej ujrzał podczas ich spaceru. - Póki mogę utrzymać ciebie przy życiu, chociaż do mojej śmieci - dodał pod nosem, myśląc że Holmes tego nie słyszy.
[ocieplam swój wizerunek po tym, co napisałam ostatnio. miłego dnia, kochani i dziękuję @boredsnek za zainspirowanie pomysłami, których jeszcze trochę zostało. btw, wie ktoś, skąd pochodzą tytuły rozdziałów?]
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro