9. Ease
"Zostało ze mnie mniej niż skóra i kości.
A moja mama, ona nie może odłożyć telefonu.
Nie przestaje pytać, jak radzę sobie całkiem sam, sam.
Ale prawda jest taka, że gwiazdy się rozpadają, mamuś. A wilki wzywają, mamuś.
A mój dom nigdy nie był tak daleko ode mnie"
Do południa leżę w łóżku wypłakując swoje żałosne łzy w ulubioną poduszkę z osiołkiem. Wciąż przetwarzam w głowie wydarzenia z wczorajszego dnia. Było wspaniale. Ale nie na długo. To takie beznadziejne i niesprawiedliwe. Nie wiem czym sobie zasłużyłem na całe cholerstwo tego świata. Zawsze byłem dobry i grzeczny. Starałem się pomagać wszystkim dookoła. Uwielbiałem widzieć szczęście i uśmiech na twarzach nawet nieznajomych osób. Potrafiłem podejść do jakiegoś przygnębionego staruszka i przytulic go, mówiąc że już wszystko w porządku. A jutro będzie lepsze. Wtedy myślałem, że tak to działa. Teraz już wiem jaka jest prawda. Całe szczęście i piękne barwy świata jakie niegdyś spostrzegłem, zniknęły nie wiadomo gdzie. Teraz wszystko jest czarno-białe
Takie ponure. Nudne. I okropne zarazem.
W końcu wstaję, mimo że nie mam na to siły. Jest wieczór. Na zewnątrz panuje brzydka pogoda. Bardzo pada, przez co jest ponuro. Mam wrażenie, że Bóg cierpi razem ze mną, próbując zabrać choć trochę bólu, przez który nie mogę normalnie oddychać. Wierzę, że chciał mi ulżyć, mimo że to nie pomogło.
Wychodzę z ciemnej sypialni i udaję się do salonu mijając wcześniej kuchnię szerokim łukiem. Nie mogę patrzeć na nic, co jest wiązane z jedzeniem.
Wchodzę do pomieszczenia, które jako pierwsze ma być przeze mnie remontowane. Zapalam światło i rozglądam się z posępną miną.
Czuję się okropnie psychicznie. Lepiej jest fizycznie. Jednak nadal źle. Zastanawiam się chwilę czy zacząć malować ściany. Biorąc pod uwagę to, że pragnę pozbyć się z głowy wczorajszego dnia choćby na chwilę, zabieram się za to. Ubrany jedynie w bokserki szykuję wszystkie potrzebne rzeczy na malowanie pokoju. Gdy już jest to zrobione wnoszę te niepotrzebne. Wracam do przestronnego salonu i zaczynam malować ścianę, w której zamontowane są drzwi. Na razie wciąż w mojej głowie błądzi obraz twarzy Zayna lub scenki ze cmentarza. Błagam w myślach, by to wszystko po prostu się ulotniło. Znam swoją psychikę i wiem, że inaczej nie dam rady. Mam tego tak bardzo dość. Chciałbym to całe gówno zakończyć. Ale jestem zbyt wielkim tchórzem. Choć mam malutką nadzieje głęboko w środku, że gdybym miał już ze wszystkim kończyć, to rzeczywiście, bym to zrobił.
Wzdycham cicho. Staram się skupić na wykonywanej czynności. Nie wychodzi mi to. I pierwszy raz od dłuższego czasu jestem naprawdę wściekły.
Ciskam zafarbowanym na biało wałkiem na drugi koniec pokoju. Trafia on w przeszklone drzwi trasu brudząc je lepką mazią. Łkam głośno, co raczej bardziej przypomina duszenie się. Zasłaniam usta zewnętrzną strona przedramiona, chcąc trochę stłumić swój żałosny płacz.
Kręcę głową i na chwilę zamykam oczy. Moje ciało się trzęsie i zupełnie nie umiem nad tym zapanować. Przeklinam się w myślach za to, że nie potrafię nawet stwarzać pozorów, iż wszystko jest w porządku i umiem walczyć, i być silnym. Żałuję że w rzeczywistości tak nie jest. Bardzo bym chciał, by było inaczej. Pragnę normalnego życia. A tymczasem przechodzę koszmar, którego tak się bałem. Już nawet nie wierzę w to, że trzeba przejść najgorsze chwile, aby być później szczęśliwym. To jakieś totalne głupoty. Nie wiem kto wymyślił coś tak chujowego. Nieprawdziwego.
Odsuwam się od ściany załamany i zmęczony swoim wybuchem. Mimo to nie potrafię zaprzestać.
Szlochając biorę kuchenne ręczniki, które tu przeniosłem kilka dni temu. Ścieram farbę na tyle, ile się da. Zużyty papier wsadzam do reklamówki. Zawiązuję ją i wstaję.
Nie zwracając teraz uwagi na to jaka panuje na zewnątrz pogoda, wychodzę boso z górnej części mieszkania, należącej do mnie. Schodzę po schodach ślizgając się kilka razy. Idąc szybko przez błoto podchodzę do kosza, gdzie wyrzucam śmieci. Dopiero teraz zauważam jak bardzo jest zimno. Jestem już cały mokry. Gdyby ktokolwiek to zobaczył stwierdziłby, że jestem chory psychicznie.
Trzęsę się jeszcze bardziej. I jestem pewien, że będę przeziębiony. Ale nie obchodzi mnie to. Kiedyś byłoby inaczej. Jednak nie teraz.
-Niall- słyszę za sobą Zayna. Chwilę później czuję coś na ramionach. Okazuje się, że jest to skórzana kurtka mulata, którą już kiedyś widziałem, gdy miał ją na sobie. Jest mi teraz minimalnie cieplej- Co ty do cholery wyprawiasz? Nie powinieneś wychodzić tak- wskazuje na mnie- Nie widzisz jaka jest pogoda?- pyta zły i mam ochotę zaśmiać mu się w twarz.
-Nie udawaj teraz, że Cię to obchodzi- teraz to ja mówię że złością w głosie. Nie ma prawa mi czegoś takiego mówić- Daj mi pieprzony spokój- niemal krzyczę. Zdejmuje jego kurtkę i rzucam ją w stronę Zayna. Natychmiast zrywam się do biegu, ślizgając się co chwila po błocie. W pewnym momencie czuję jak silna ręką łapie mnie w talii. Odwracam się i chcę mocno przywalić Malikowi w twarz. Ale on wtedy mnie całuje.
Wciągam gwałtownie powietrze do ust. Nie mogę uwierzyć co się dzieje. To musi być pieprzony sen. A nawet jeśli nie, to znów mnie zostawi.
Odpycham go tak więc, znów zanosząc się płaczem.
-Niall- patrzy na mnie błagalnie. Kręcę głową i cofam się szybko. Szeptam nieustanie słowo "nie".
-Nie masz prawa tego robić!- Nie wytrzymuję w końcu. Podchodzę do niego i zaczynam okładać jego tors pięściami. On nawet nie próbuje się bronić- Nie pozwalam ci! Powinieneś dać mi żyć! Zostaw mnie w końcu w spokoju! Zniknij z mojego życia raz na zawsze, ty popierdolony kutasie!- wrzeszczę i płaczę na zmianę. W końcu Zayn łapie moje ręce, a ja nie mam już siły go bić. Jestem tak bardzo wykończony. Patrzę mu wściekle w oczy, dając do zrozumienia jak duża jest we mnie złość, żal i zranienie.
-Nie dajesz sobie rady, Niall...- zaczyna, a ja mu przerywam.
-To twoja wina! Tylko i wyłącznie! Zniszczyłeś mnie, dupku! Nienawidzę cię!- krzyczę te dwa słowa pod wpływem chwili. Rzeczywistość jest zupełnie inna. Naprawdę kocham Zayna tak, że aż boli. Nie powinienem. Nie zasługuje na moją miłość. Ani trochę.
Nie wiem czy to deszcz czy to łzy Zayna spływają po jego czerwonych od mrozu i zdenerwowania policzkach. Ma przygnębiony wyraz twarzy. I w tym momencie ogarnia mnie potrzeba zeskoczenia choćby z mostu. Bo to ja sprawiłem, że jest mu smutno. Czuję się jeszcze gorzej niż przed chwilą. Nienawidzę tego. Boże, zabierz to ode mnie.
Zanim orientuję się co znów się dzieje, Zayn całuje moje usta. I tym razem nie potrafię się powstrzymać. Jestem już niesamowite wykończony. Wszystko mi jedno.
Chłopak prowadzi mnie tyłem do schodów. A gdy już tam jesteśmy, podnosi mnie. Wzdycha na to jaki lekki jestem, ale nic nie mówi. Tylko wciąż całuje. Ostrożnie wchodząc po schodach na górę, trzyma dłonie na moich pośladkach. To sprawia, że wszystko szaleje w mojej głowie. I nie jestem w stanie racjonalnie myśleć. Nie mogę normalnie oddychać, ale nie odsuwam się. Łapczywie wciągam do płuc co chwilę powietrze. Nie chcę przerywać naszego zbliżenia. Jestem okropnie wściekły na Zayna, ale tak dawno go nie całowałem. Muszę się tym nacieszyć póki mogę. Póki nie zostawi mnie i odejdzie.
Gdy jesteśmy w moim mieszkaniu Zayn idzie do pierwszego lepszego pomieszczenia i jest nim salon. Mimo że jestem ubłocony i mokry, kładzie mnie na kanapie. Kuca przed kanapą z ciężkim westchnięciem. Zaczyna wpatrywać się z bólem i poczuciem winy w moje poszarzałe oczy, które niegdyś były intensywnie niebieskie oraz błyszczące. Łza spływa po jego policzku, kiedy bierze głęboki wdech.
-Kocham Cię-szepcze cicho. I czuje jak moje serce zaczyna szalenie bić w piersi.
----------------------
Zbliżamy się powoli do końca, omg. Nie wierzę!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro