Kłótnie i morderstwo
-To przez ciebie! Ty zawiniłeś Paul. A On ukara nas wszystkich.
-Zamknij się Colin, gdybyś ją sprzedał na czas to nie byłoby problemu, albo chociaż gdybyś wtedy skłamał!
-Ja nie...
-Hej! Chłopaki, spokój! Jesteśmy w tym razem i kłótnie nam nie pomogą!
-Jack ma rację, Colin.
-Sory za to, że ją zostawiłem. Problem polega na tym, że ja próbowałem ją sprzedać. Nikt nawet nie pytał o małą. Co jest z nią nie tak?
-Jaki zamieściłeś przy niej opis?
-"Ładna, do wszystkiego". A co?
-Klasyka... Już wiem!
-Jack. Nie możemy! Wiesz o tym! Ona...
-Nie chodzi o małą, tylko o nas. Jeśli nikt jej nie chce to trzeba to załatwić inaczej.
-Jack, to niebezpieczne.
-Wiem, Colin. Ale czy życie jako gangster jest bezpieczne? Czy kiedykolwiek zaznamy jeszcze spokoju na tej ziemi? Wątpię. Najwyżej nas zabije. I co z tego? Po to się urodziliśmy, by umrzeć.
-A po co się umiera?
-By żyć. Tym razem wiecznie.
-Co się z nami stanie?
-Jesteśmy źli. Pójdziemy W Dół. Ale dobrzy ludzie idą Do Góry. Są jeszcze tacy nijacy, ich dusze zostają na ziemi na zawsze i nigdy nie zaznają spokoju.
-Co ja za mądrości słyszę. I to jeszcze z ust Jacka! Niemożliwe. Cud na ziemi się stał!
-Zamknij się Paul.
-Nie obrażaj się...
Znów odpłynęłam. Po raz kolejny i znów obudzę się niepamiętając słów, które usłyszałam teraz. Ale sens tych zdań miał jeszcze na długo pozostać ze mną...
...
-Już dwa tygodnie leży w śpiączce. Nie biegłeś wtedy szybko, więc co się stało? Paul?
-Nie wiem, Jack. Trudno to wyjaśnić. Jej krew nie jest zwykła.
-Chyba nie rozumiem...
-William rozkłada ręce. Nie może zrobić nic, bo jej grupa krwi wyklucza podjęcie jakichkolwiek działań.
-Jaką grupę ma?
-kY5.
-Co!? Taka nie istnieje, idioto. Coś pokręciłeś,
-Też byłem zdziwiony. Ale słowo daję! Mam rację! Bill, gdy to zobaczył prawie zemdlał. To jest TA!
-Jesteś pewny? Mało prawdopodobne, żebyśmy trafili akurat na TĄ.
-Wiem. Ale wszystko na to wskazuje. ON nie jest dla małej obojętny. Skąś się znają, a On nie poznaje ludzi, którzy są tego niewarci. Zdajesz sobie sprawę z tego, jaka czeka nas kara, jeśli ona się nie obudzi? Grace - to nasza jedyna nadzieja.
-O co chodzi, chłopaki?
-Colin to TA!
-Paul...
-Ciii...wybudza się!- cała trójka podbiegła do mojego łóżka. Nic się nie liczyło. Tylko to, że jednak nie umarłam, że mają szanse zaimponować Jemu.
...
Zobaczyłam białe światło, ale nadzieja na to, że jest to koniec mojej drogi życia, zgasła, gdy usłyszałam głosy Jacka, Colina i Paula. Nie bałam się ich. Nie teraz. Miałam tylko nadzieję, że szybko się ze mną rozprawią i będę miała wszystko z głowy. Ale nie wiedziałam przecież, że jestem TĄ i, że nikt na świecie nie pragnie już mojej śmierci. Nie mogłam wiedzieć, że teraz każdy będzie chciał mnie mieć. Ale nie jako znajomą - tylko jako zabawkę, służącą do powiększania sławy i popularności.
-Nareszcie, Grace!
-Teraz jestem Grace?- zapytałam cicho, bo paliły mnie płuca i przełyk.
-Paul nie chciał...
-Zamknij się, Colin! Wszyscy jesteście tacy sami. Miałam nadzieję, że może ty... Ale myliłam się. Nie rozumiem tylko po co mnie wybudzaliście. Moja śmierć ułatwiłaby życie wszystkim - mi też.
I choć nie do końca o tym wiedziałam, trafiłam w punkt. Bo dla mnie piekło dopiero się zaczęło i to tu - na ziemi.
...
Valentine Hood - choć wszyscy znają mnie raczej pod imieniem Grace Luck. Tak, to Jack zdecydował o natychmiastowej zmianie mojego nazwiska. Już nigdy nie miałam przedstawić się starym imieniem.
-Valentine!- nie zareagowałam, zupełnie nie potrafiłam przyzwyczaić się, że już nie wołają do mnie "po staremu".
-Valentine!
-Tak, Colin? Przepraszam, zapomniałam... ja...
-Nie tłumacz się, Val. Chodzi o to, żebyś zeszła do salonu.
-Po co?
-Kiedyś obiecaliśmy ci wyjaśnienia. Teraz dopełnimy danego słowa.
Bez zastanowienia wstałam. Choć ze "szpitala" wyszłam ponad miesiąc temu wciąż miewałam niczym nie zapowiedziane bóle głowy. Teraz też to się stało, szybko usiadłam. Zamroczyło mnie.
-Nie wstanę. Przepraszam.
-Nie twoja wina. Zaraz przyprowadzę Jacka i Paula.
Chłopak opuścił pokój, a ja siedziałam i miałam nadzieję, że oni się nie rozmyślą i wreszcie zacznę coś rozumieć.
-Cześć, Valentine.
-Hej, Val!
-Witaj Paul, dzień dobry Jack. Opowiecie mi wszystko? Colin mówił, że chcecie mi coś wyjaśnić...
-Zasługujesz na to, Hood. Colin zacznie, ja może potem coś dodam. Mamy zasadę, że sobie nie przerywamy. W czasie wykładu możesz zadać siedem pytań, ani jednego więcej. Rozumiesz?
-Tak, Jack.
-Teraz pytaj o co chcesz. Potem będziemy to liczyć.
-Ok. Ile macie lat?
-Paul ma 13, Colin 17, a ja 28. - Valentine bardzo zdziwiła ta różnica w wieku.
-Jesteście spokrewnieni?
-Tak. Znaczy Nie!
-Jack. Powiedz jej.
-Colin...
-Co nam szkodzi?
-Paul jest moim synem...
-Kto jest jego matką?
-Nie twoja sprawa!
-A Colin?
-Jest...
-Jestem bratem...
-Nie kończ! Nie wolno ci!
-Ale Jack...
-Koniec pytań. Wystarczy. Teraz opowiemy ci co chcemy. Zmieniam zdanie możesz zadać tylko jedno pytanie! Zacznij, Colin.
-Gdy miałem siedem lat dowiedziałem się o tym całym gangu. Powiedział mi mój brat... - chłopak na chwilę się zamyślił, jakby rozwarzał jakieś wersje, ostatecznie wybrał tą- Na początku nie rozumiałem. Chciałem iść do szkoły, jak każdy dzieciak. Brutalnie uśmiadomiono mi, że nie zasługuję na naukę... Chciałem się zemścić, tylko nie wiedziałem jak... Gdy miałem 10 lat na zebraniu spotkałem Jacka. Wyglądał jakby przyciągnęli go tam siłą. Gdy dorośli przestali nas pilnować złapałem go i zaczeliśmy rozmawiać. Szybko ustaliliśmy szczegóły i stworzyliśmy swój gang - oddzielny, niezależny. Wtedy dowiedziałem się też o tym, że Jack ma syna. Przyjąłem Paula i traktowałem jak brata. W końcu był tylko cztery lata młodszy.
-Dlaczego porwaliście akurat mnie?
-Jesteś ładna i mądra. Nie jesteś sierotą, ale twoi rodzice są jednak dość specyficzni, poprostu inni.
-Znasz moich rodziców?
-Miało być jedno pytanie Valentine! Koniec!
-Jack, pozwól jej posłuchać do końca...
-Nie Colin. Widzę co się dzieje. Co ona nie powie - ty to robisz. Wiem do czego to może dojść! Masz więc bezwzględny zakaz zbliżania się do niej na więcej niż 15 metrów. Zrozumiano?
-Jack, ja...
-Przestań się tłumaczyć. To ty chciałeś ją wtajemniczyć - uległem, ale drugi raz się nie dam. Złamanie tego zakazu grozi wydaleniem z gangu bez możliwości powrotu. Od 15.30. Masz więc jeszcze całe 3 minuty. - Jack zaśmiał się paskudnie i wyszedł trzaskając drzwiami. Paul wybiegł za nim.
-To twoja wina, Val!
-Colin, przepraszam. Nie chciałam...
To co się teraz stało było rozładowaniem emocji, a może gdzieś w środku oboje tego pragneliśmy? Ciężko powiedzieć...
Zdobyłam się na najodważniejszy ruch w swoim życiu. Złoczyłam nasze usta w pocałunku, który chłopak oddał. Po chwili Colin odepchnął mnie i wybiegł z pokoju. Po moich policzkach poleciały łzy. Teraz już naprawdę nic nie rozumiałam...
...
-Co jej zrobiłeś? - zapytał szeptem Paul. Myślał, że go nie słyszę, ale naprawdę nie spałam.
-Nic...
-Colin! Wygląda jakby płakała kilka godzin, a ty byłeś z nią ostatni.
-Zastanów się! Co niby jej mogłem zrobić?
-Wszystko!
-Ooo... Colin! Nie za blisko to podszedłeś do naszej małej Valentine? - do rozmowy włączył się Jack.
-Trochę... przepraszam.
Chłopak wycofał się ostrożnie z mojego pokoju. Słyszał chyba jeszcze wymianę zdań Paula i Jacka.
-Jack, nie czepiaj się go tak.
-Niby dlaczego? On zna zasady, prawda?
-Zna... Ale on nie ma nad tym panowania! Dokładnie tak jak ty nie panujesz nad tym, że nie lubisz żelków! Albo, że jesteś uczulony na psy!
-Ale...
-Nie! Teraz ty mnie posłuchaj! Oboje tyle lat wypełnialiśmy twoje polecenia, bo baliśmy się ci postawić, czy wyrazić swoje zdanie. Ukarzesz mnie za to? Trudno. Ale choć raz powiem co myślę!!
-Cicho! Obudzisz Hood!
-Nie śpię... - szepnęłam.
-Ile słyszałaś?
-Od słów "uczulony na psy"... - skłamałam, tak naprawdę słyszałam całą rozmowę - Jack, dlaczego się kłócicie? Przeze mnie?
-Nie!
-Tak! Nie kłam Jack!
-Paul! Mamy ją chronić!
-I co z tego? Kłamstwem mnie nie ochronicie! Po co właściwie macie mnie chronić!? Zabijcie mnie! Tylko wam przeszkadzam!
-Valentine...
-Słuchaj!
Jednak nie dane było mi dokończyć, bo rozłoszczony chłopak uderzył mnie z całej siły pięścią. Wiedziałam, że w najlepszym wypadku Jack złamał mu rękę - w najlepszym, bo wolałam złamać niż zwichnąć, lub skręcić któryś ze stawów.
Po moich policzkach znów poleciały łzy, a do pokoju wbiegł Colin. Potem wszystko działo się zbyt szybko...
Paul rzucił się na Jacka i zaczął okładać go pięściami. Nie, trzynastolatek nie mógł pokonać dwudziestoośmio latka. Ale chwila nieuwagi wystarczyła. Colin złapał mnie i podniósł tak, jak pan młody niesie pannę młodą. Wtuliłam się w jego tors. Bałam się, że mnie upuści. Czułam jak zbiegamy po schodach, słyszałam jak Paul błagał o ratunek. Ale Colin się nie przejmował. Biegł, aż w końcu poczułam, że chłopak staje i oddycha głęboko ze zmęczenia. Chwilę później leżałam już na czymś z większa miękkim. Nie wiedziałam jednak co to jest, ani gdzie się znajduje. Byłam wykończona tak jakbym to ja biegła, ręka bolała mnie koszmarnie. Prawie zasnęłam, zanim Colin pocałował delikatnie moje czoło i szepnął:
-Dobranoc, Grace.
...
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro