Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Blue Faith

Jest to praca przeznaczona na konkurs hug_ya. (Pairing Ziall)

Zdaję sobie sprawę, że nie było mnie tutaj od kosmicznie długiego czasu, mimo wszystko chcę powrócić z małą (czyt: ogromną) zmianą stylu pisania. Chcę tworzyć kontent, który będzie mnie satysfakcjonował :)

W mediach cudowna piosenka Declana McKenny i tutaj chciałabym polecić tego artystę wszystkim. Ma nieziemskie piosenki i jego "styl" może przypaść do gustu osobom, które szaleją za Troyem. Poza tym, jest mi strasznie przykro, że ma on małą liczbę fanów/wyświetleń, meh.

Miłego czytania! (Sama zrobiłam okładkę, nie bijcie, plz, wiem, że jest koszmarna)


                                                                                            * * *


„Bajka czasami nie powinna mieć dobrych zakończeń, a przynajmniej ja jej tak nie widzę" - Niall Horan „Blue Faith"


                        Czasami nawet najpopularniejsze bajki, wcale nimi nie są. Zmyślna fikcja potrafi rozczarować, znienacka pojawiając się pośród nas, ale czy utopia nie powinna pozostać w świecie literackim? Niekiedy strony się nagną, okładka stężeje pod naporem ciężkich jak głazy stronic, pożółkłych w rękach dzieci. Litery rozsypią się po pokoju, w nieznośnym nieładzie alfabetycznym. W agonii i ucieczce przed światem rutyny, w poszukiwaniu czegoś zaskakującego. Wnikają w nasze życie, a nim zdołamy się obejrzeć, jesteśmy tą jedną królową, księżniczką, czy księciem. Nawet postacią poboczną, która do fabuły wnosi więcej niż oczekiwała. Staramy się wydostać z pnącz, utrzymujących nas przy gruncie, jak udomowione zwierzątka, ale pęta są na tyle silne, abyśmy pozostali. W swoim życiu, które pewnego dnia, za górami, za lasami, stało się bajką. Bajka czasami nie powinna mieć dobrych zakończeń, a przynajmniej ja jej tak nie widzę. Tak wyglądała moja bajka.

* * *

                      Było lato, które w stale jesiennym Phoenix przypominało rozdeptane pelargonie, niespodziewane deszcze oraz namiętny i wyczekiwany odpoczynek ze strony uczniowskiej. Wystarczyło mi zaledwie kilka lat na fakt przekonania: „Nic w tym mieście nie przypomina lata w Seattle". Kiedy uczyłem się grać w piłkę nożną, a za bramkę służyły mi równo ustawione i od prawieków zbierane puszki Coca Coli zero; tata nie tolerował innej. Albo podczas letniej suszy, chłodzenie się pniem drzewa, które rosło tuż przed naszym domem. W Seattle miałem przyjaciół, którzy teraz istnieją tylko w internecie, jakbym widział ich hologramy, ciągle zajęci i zaabsorbowani szkolnymi sprawami. Phoenix wydawało się obmierzłym, zatęchłym miastem z dobrą uczelnią i jeszcze lepszą kadrą nauczycielską. Zieleń traw nie potrafiła równać się chociażby z moim rodzimym miastem. Ciężkość szarych chmur, które pełzły każdego dnia po niebie, zdawała się rosnąć, kiedy wychodziłem na zewnątrz. Natura praktycznie mnie nie lubiła. Nawet tutejsze słońce. Moja biała jak porcelana cera utrzymywała się nawet w najgorszych i najrzadziej spotykanych upałach. Czasami miałem wrażenie, że wszystko wokół mnie zaczyna się zwężać do kulminacji, jakbym za chwilę miał wykwitować.

- Dwa pistacjowe – Harry syknął przez zaciśnięte na zawiasy zęby. (Szczerze nienawidził swojego aparatu ortodontycznego w kolorze wypłowiałej purpury). - Z posypką! - krzyknął szeptem, kiedy sprzedawca już ze zmizerniałą twarzą chciał pozbyć się namolnego nastolatka.

Po złożeniu zamówienia, zeszliśmy z podwyższonego barku z lodami i obładowani gałkami lodów, przeszliśmy się po molo, pod którym wisiało brudne jezioro. Zanieczyszczenia powinny mieć swoją oficjalną wytwórnię w tym mieście. Czułem te nowojorskie opary wszędzie.

- Masz twarz w posypce – zauważyłem, podczas gdy mój przyjaciel naprawdę nieprzyzwoicie delektował się lodem przed starszakami z liceum Haminngtona. - Mógłbyś przestać. Twoja mama nie byłaby zadowolona. - Poruszyłem karcąco głową, kładąc mu dłoń na ramieniu, przedtem wyrzucając niedojedzonego loda.

Chłopak odwrócił brudną buzię w moją stronę i spiorunował mnie obarczającym wzrokiem. Jaskrawy brąz loków na jego głowie jaśniał jeszcze bardziej o tej porze roku, wypalając we wszystkich poczucie zazdrości. Miał nieco opaloną skórę, jasne, przejrzyste spojrzenie i był całkiem niski, jak mój prywatny krasnoludek (nienawidził, kiedy zwracałem się do niego w taki sposób). Nigdy wprost nie powiedział mi o swojej orientacji, zostawały mi tylko domysły. Na samym początku, jak zresztą każdy, myślałem, że jest całkowicie prosty, z każdym dniem ta pewność zanikała. Zmieniała się w przeświadczenie aseksualności, aż doszła do końca lodowej góry – homoseksualności. Jako jedyny chłopak w naszym roczniku nosił niemodne już od dawna dzwony, hipisowskie buty czy ten stale „wilgotny" fryz. Mimo wszystko potrafił być uroczy, kiedy oczywiście chciał. Nigdy nie oceniałem jego orientacji z samego względu, że sam uważałem siebie za kogoś zupełnie odrębnego od stowarzyszeń lokalnych.

- Myślisz, że zwrócili na mnie uwagę? - Przybliżył się do mnie nieco i zmył chusteczką białe plamy z buzi.

Machnąłem na niego ręką, rozglądając się po szerokim molo, gdzie przesiadywało mnóstwo nastolatków w naszym wieku. Czułem, jak wypalają nas swoimi szyderczymi i oceniającymi spojrzeniami.

- Na pewno. - Umknąłem oczami w stronę Zayna Malika, który siedział na murku obok mola, prawdopodobnie malując pejzaż dzisiejszego zachodu. - Poczekaj tu chwilkę - rzuciłem do Harry'ego na odczep, natychmiast wybiegając do przodu.

Przepychałem się przez ludzi na zatłoczonej części mola, w duchu modląc się, aby Zayn tym razem nie uciekł. Żeby dalej w spokoju kreślił kontury swoim ołówkiem B16 i szkicownikiem marki GianTis. Żeby nie przyszło mu nagle do głowy zejście z murku i podrałowanie na swoim pomarańczowym rowerze do swojego domu. Aż do Butcher Gate, bloku z numerem cztery kodu osiemnaście. Tym razem nie powinien tego zrobić.

Kiedy doszedłem do końca mola, zobaczyłem w środku niego Harry'ego, który jeszcze przed chwilą lekko rozkojarzony moją ucieczką, bieżąco wdawał się w dyskusję z licealnym koszykarzem Louisem Tomlinsonem. Myślę, że moje oddalenie nie powinno w takim momencie liczyć się jako strata a zysk. Stojąc tuż za Zaynem, zapatrzyłem się na kolor dzisiejszych chmur. Były pomarańczami na tle jasnych, dziecięcych fiołków. Jak latające owoce, przemieszczały się po niebie w chronologii i nieuniknionej klęsce nagłego rozbryzgu. Wtapiając swoje spojrzenie w krajobraz, nawet nie zdołałem zauważyć, kiedy Mulat złapał mnie za dłoń i wciągnął na swój prywatny mur. Chłód zalał moje pośladki.

- Wyglądają jak pomarańcze – przyznałem z drobnym uśmiechem.

Malik dźgnął mnie w bok swoim ołówkiem i gwizdnął cicho. Błąd, tym razem używał ołówka A3.

- Dla mnie trochę jak pomarańczowe chmury, ale jak kto woli. - Mrugnął do mnie, na co buchnąłem śmiechem, dzióbiąc go palcem w lędźwie. Nasze oddechy zaczęły robić się coraz mroźniejsze.

- Wszystko w porządku? - Na jego pytanie spuściłem głowę.

Podnosząc ją powtórnie ku górze, spojrzenie jego apatycznie czekoladowych oczu zmroziło mi krew w żyłach. Przystawił swoje dwa palce do mojego nadgarstka, co wpierw wyglądało, jakby w całkiem nieudolny sposób próbował zmierzyć mój puls, w gruncie rzeczy po prostu chciał dodać mi krzty otuchy. „Wszystko w porządku?" to pytanie dla większości całkiem niezłożone i przejrzyste nawet do odpowiedzi. U niektórych brzmi ona „dobrze" u innych wiąże się z nieco niedorzecznym zaprzeczeniem. Jeżeli zaś chodziło o nas, te słowa posiadały odmienne, ukryte znaczenie. „Wszystko w porządku?" było pytaniem skierowanym tylko w jedną stronę: mojej macochy i tego, czy to co wyprawia jest dla mnie „w porządku". Jasnością było, że nie, ale te pytania zazwyczaj przynosiły ulgę.

- W miarę.

- W miarę – powtórzył za mną, biorąc jeden z kamieni luzem leżących na murku i ciskając nim w głąb jeziora. - Dobrą miarę?

- Kategorycznie obmierzłą i obskurną miarę. - Chłodne powietrze gryzło moje policzki, ale był to przyjemny ból. Czasami czułem, jak śnieg na mojej skórze dodaje mi odrobinę przeświadczenia wolności.

- Uh, nie podoba mi się ta miara. - Wyprostował się, odkładając ołówek na bok. - Preferuję szeroki zakres i wątłość cyferek.

Uśmiech wpłynął pod mój nos, więc odchrząknąłem. Niestety zdawał się go zauważyć.

- Nie oczekuj zbyt wiele od miary życia.

Zayn odłożył szkicownik na lewe udo, zamykając go. Rozpierzchłe spojrzenie stało się spójne, kiedy skupił je tylko na mojej osobie. Jego kruczoczarne włosy opadały na zmarszczone czoło, a ubiór przypominał dobrze odtworzoną rolę księcia z bajki.

Eloise miała zaledwie dwadzieścia osiem lat, a jej na pozór miły charakter w głębi duszy trzymał pogrzebanego diabła. Blond włosy pod powłoką były szarym popiołem, na którym gotowała serca małych, bezbronnych dzieci, a szmaragdowe oczy, malutkie irysy, wchłaniały infantylną radość jak gąbka. Wprawdzie nie była czarownicą, która została obdarzona tymi sposobnościami, rzecz w tym, że nie posiadała magicznych zdolności, dzięki którym mogłaby jeszcze bardziej uprzykrzyć mi życie. Zamieszkała z nami zaledwie dwa lata temu, mój ojciec naprawdę widział w niej coś więcej niż młodą, zalotną kobietę. Nawet ja nie potrafiłem odradzić ojcu ponownych zaślubin. Kobieta, którą wtedy poślubił była piękna i opiekuńcza. Oczywiście nie tak jak moja matka, nikt nie potrafił jej zastąpić, ale uciecha z widoku szczęśliwego ojca była większa niż chęć płaczu nad rozlanym mlekiem. Spędzili miesiąc miodowy na Alasce, dwa miesiące po jego zakończeniu ojciec dostał pilne wezwanie na komisariat. Pamiętam tę noc jak czyste, zapisane kartki papieru. Eloise oglądała wiadomości, a w ręku trzymała mocno zaciśnięty telefon. Mimo że było naprawdę późno, nie potrafiłem od tak zasnąć. Cichaczem zakradłem się do przedsionka i przez szparę między drzwiami a framugą przyglądałem się telewizji i TVSeattleNews. Wielki pościg gangu Yakuza trwał. Mój ojciec został powołany jako strzelający do formacji A33, siedział w jednej z policyjnych furgonetek, obok siebie miał naładowany pistolet. Miał strzelać w opony, ale gang Yakuzy dzielił się aż na siedem wozów. Strzelił, trafił w oponę. Zatrzymali jeden z aut policyjnych, mój ojciec wypadł z niego i pędził do samochodu gangu, otwierając drzwi od wozu, zobaczył jednego z nich, który z krwią na czole, trzymał pistolet w ręce. Pociągnął za spust, a funkcjonariusz upadł. Mój ojciec był w krytycznym stanie, lekarz od razu określił go kolorem czarnym; zgonem na miejscu. Potem Eloise otrzymała spadek i zaczęła pełnić nade mną opiekę. Wyżywając się na mnie za jego śmierć. Codziennie mówiąc, jak bardzo odpowiedzialny jestem za to, że umarł. To ja tamtego dnia powiedziałem, że jestem z niego dumny, z tego jak pracuje. Poczuł taką dumę, że zgodził się na misję, w której nie musiał brać udziału.

                     Słońce zanikało na horyzoncie, kiedy wgapialiśmy się w siebie tak intensywnie i nieprzerwanie. Czas zaczął zanikać, kontury muru, mola i jezioro powoli traciły ostrość, moja głowa buzowała od tłoku wydarzeń. Dłoń Zayna niespodziewanie się obsunęła, tak, że nasze twarze były bliżej siebie, jego oddech był jedynym ciepłem, jakie wtedy czułem. Zamknąłem oczy, a wtem nad nami odezwał się piskliwy głos Harry'ego:

- Zostaw!

W jednolitym tempie odsunęliśmy się od siebie jak oparzeni, o mało co nie spadając z pochyłego murku.

- Mógłbyś przestać do jasnej cholery!

Obróciłem się, wypatrując znajomego głosu przyjaciela. On i Louis stali na poboczu wysepki, pod jedną z sztucznych kokosowych palemek; prześwity zanikającego słońca malowały na ich twarzach jasne, pomarańczowe wstęgi. Louis nie grzeszył rozumem ciągając nastolatka za guzik od rozporka, drugą rękę wkładając mu pod bluzkę. Grupa licealistów stojąca nieopodal nawet nie ważyła się zwrócić na nich uwagi. Chwilę później Zayn i ja dobiegliśmy do nich, odganiając mocno pijanego koszykarza od Harry'ego.

- Dupek – kędzierzawy parsknął, kiedy ten odszedł chwiejnym krokiem. - Twój kangur nie dorównuje moim oczekiwaniom!

* * *

                      Eloise siedziała na fotelu w kolorze wiśni, trzymając drogiego laptopa na kolanach i krusząc między klawiaturą drobinkami, buchającego żarem, popcornu. Kremowe, obfite w mat ściany salonu zaciskały supły wokół mojej grdyki, a kanapa obłożona ceramicznym kocem śmierdziała alkoholem i seksem. Gorącym namiętnym seksem z ciemnoskórym Nathanielem mojego rocznika, z którym moja macocha zabawiała się zaledwie tydzień temu. Kanapa nieczystości była obłudą tego domu. Za każdym dniem paranoja wracała.

- Może weźmiesz się za sprzątanie? - obrzuciła mnie karcącym spojrzeniem, które wypalało w jej twarzy nieustępliwy grymas. - Przecież masz wakacje.

- Dzisiaj już sprzątałem – oznajmiłem, znowu wgapiając się w matowe ściany, od których dostawałem odruchów wymiotnych. Eloise uparła się, że za majątek ojca chce kupić najwyśmienitszy dom w Phoenix, mieście, w którym z chęcią odda mnie do internatu. Póki co, nie ma na to pieniędzy.

- Naprawdę? - rzuciła, robiąc dzióbek z ust. Jedną z dłoni wzięła popcorn i rozrzuciła go po włochatym, ciemnobrązowym dywanie. - Masz już robotę.

Żyłka w przyśpieszonym tempie zaczęła pulsować na mojej szyi. Zlustrowałem ją wzrokiem i wstałem w kierunku zmiotki. Ostatnio sprzedała odkurzacz, tylko po to, żeby jeszcze bardziej mnie upokorzyć. Gdy nie wykonywałem jej poleceń, potrafiła niszczyć moje prace domowe czy ciskać moim telefonem o ścianę. Najgorsze jednak było wtedy, kiedy znalazła notatnik ze zbiorem moich wierszy. Porwała je wszystkie. Odczułem jak łzy, papierowymi strzępkami, wypływają z moich spowitych słowami oczu.

- Mogę znaleźć pracę na wakacje, jeżeli chcesz żebym się czymś zajął.

Kobieta parsknęła końskim, okropnie szyderczym śmiechem przy którym szyby naszego domu lodowaciały.

- Nawet nie żartuj, nie chcę żeby mój malutki kochaś się zmęczył.

Wstała z kanapy, otrzepując drobinki popcornu z ogromnego biustu. Momentalnie krew w moich żyłach stężała, była mulistą szadzią na dnie markotnego serca, które podeszło mi do gardła. Naciągnęła koszulę nocną za kolana i podeszła do mnie krokiem pełnym zalotności, od których miałem ochotę zwymiotować. Wstałem z zapełnioną popcornem zmiotką i szufelką, podczas gdy ona oparła się bezwiednie na moim ramieniu i popatrzyła na mnie swoimi maślanymi oczami pełnymi zmarszczek, które nieudolnie próbowała zatuszować.

- Taki ładny chłopiec. – Chwyciła moją żuchwę w dłoń, której palce były długimi i zaostrzonymi szponami w graficie. - Nigdy nie miał dziewczyny? - Okręciła się na pięcie wokół mnie, stając przy drugim ramieniu. - Prawiczek? - syczała nad moim uchem; jej jad zatruwał słuch. - Może nie jesteś taki śliczniutki? Może ktoś jest ładniejszy od Ciebie? - Polizała kawałek mojego ucha, szepcząc do niego rzeczy od których dygałem. - Ja jestem. Lubiłeś tamtego chłopaka? Niech przypomnę sobie jego imię, hmm.

Uderzył mnie zapach jej perfum. Brzoskwinie i lilia. Biały flakonik w kształcie serduszka stojący na etażerce obok jej dużego łóżka, do którego nieraz mnie zapraszała. Seksistowska woń unosiła się wtedy w powietrzu, spazmatyczny oddech towarzyszył mi przez całą noc, miałem duszności, źle spałem myśląc o tym, jaka jest naprawdę.

- Vernon – przypomniałem jej łamiącym się głosem. - Miał na imię Vernon.

Buchnęła gromkim „ha!", które echem odbiło się od matowych ścian, które były moją osobistą klatką dla pragnień. Więzieniem dla obietnic i suszą dla umysłu. Ona była moją paranoją.

- Vernon, cudowny chłopiec. - Odeszła ode mnie, stając przy otwartym tarasie. Promyki popołudniowego słońca tworzyły wyloty w jej białej, koronkowej piżamie. Było mi mdło i sucho, więc trzymałem spojrzenie na szufelce pełnej popcornu. - Jego usta. Widziałeś je? Dwie cudowne wisienki. Gdybyś widział jak dochodzi ...

Szufelka upadła na powyginaną od moich łez podłogę. Dźwięk nagle przerywający jej słowa, wzruszył ptakami siedzącymi na pochyłym parapecie, które po usłyszeniu go, momentalnie wzleciały w powietrze. Popcorn powtórnie wysypał się na podłogę, ale tym razem miałem to gdzieś. Tym razem chciałem być jednym z nich. Małym, leżącym na ziemi popcornem, który czeka, aż ktoś go zdepcze. Różnica była taka, że nie byłem nim, a mimo wszystko zostałem zdeptany. Kiedy Eloise odwróciła się, mnie już tam nie było. Zamknąłem się w swoim pokoju, śmierdzącym mizernością i płaczem. Nastoletnimi emocjami.

- Pieprzony bachor.

* * *

                          Dobrze wiedziała, kim był dla mnie Vernon. Wysoki, opalony brunet z jaskrawym spojrzeniem na wszystko, co go dotychczas otaczało. W życiu szkolnym zaistniał jako gitarzysta amatorskiego zespołu BrothersBrazzers, który grał w klubie striptizerskim w każdy piątek. Vernon wcale nie był kobieciarzem, na jakiego w rzeczy samej wyglądał. Kiedy wchodził za kulisy, stawał się kimś więcej niż tylko tandetnym, punk rockowym członkiem jeszcze bardziej tandetnego i punk rockowego zespołu. Był Vernonem, o którym chciałem pamiętać. Eloise zauważyła mój notatnik z wierszami, większość z nich była dedykowana niemu. Od tamtej pory miała go na oku, jak wąż grzechotnik.

- Nie wierzę, że coś takiego powiedziała. - Głos Harry'ego w komórce wydawał się o ton niższy, mimo wszystko był uroczy, jak niezużyta na żadne nikczemne cele wazelina.

- Nie wierzę, że muszę to znosić. - Leżałem na łóżku, odbijając gumową, starą piłkę o ścianę pokoju.

Piłka mojego psa – Hasleya. Pamiętam, kiedy jeszcze z tatą chodziliśmy na wycieczki rowerowe po Ścieżce Radleya nad pomostem, a Hasley biegał za nami, ochoczo szczekając. Wspomnienia były moją najgorszą słabością, potrafiły wyprowadzić z równowagi, zdekoncentrować i zatopić Cię w losie, który już nie istnieje.

- Może w te wakacje pojedziesz ze mną do Georgii. Wujek Caleb raczej nie miałby nic przeciwko.

Upiorny dom w Atlancie i wilcza natura Caleba wydawały się znacznie przyjemniejszą formą spędzenia obecnych wakacji.

- Spytam się Eloise. Na pewno będzie chciała się mnie pozbyć, więc myślę, że obejdzie się bez problemów.

Po drugiej stronie linii usłyszałem kojący głos Christine, która z nieprzerwanym śmiechem, nakłaniała Harry'ego do dojedzenia swojego kultowego naleśnika z rodziny Stylesów. Czasami chciałem zamienić się z nim miejscami, ale wtedy przypominałem sobie, że Harry nie przeżyłby choć jednego dnia z Eloise. Christine natomiast była przykładową matką.

- Niall, oddzwonię później – bąknął znudzony. - Już mamo, dojadam.

Następnie wziąłem się za sprzątanie kuchni.

* * *

                     Siedziałam na dywanie z długim włosiem. Plamy czerwonego wina nadal na nim widoczne, zwracały mi wspomnienia tamtych nocy. Niall powinien je lepiej sprać, mimo wszystko lubiłam je oglądać. Posiadać satysfakcję z rzeczy, które dla niektórych nieludzkie, z dnia na dzień przynosiły mi coraz większą euforię. Rozkochiwanie, flirtowanie, uprawianie gorącego seksu, łyk po łyku wina. Czasami próbowałam na znajomych Nialla, ale tylko jeden był na tyle zawadiacki, żeby się skusić. Harry też był niczego sobie, ale dzieciak nie wiedział, czym jest prawdziwy seks.

- Mój fejsbuczku, powiedź przecie, kto jest najładniejszy na świecie. - Stuknęłam w klawiaturę, patrząc na ładujący się wynik internetowego quizu, który miał wybrać spośród mnie i wszystkich moich znajomych, osobę pełną wdzięku, gracji i piękna. Kiedy jego twarz wyskoczyła na moim ekranie, podskoczyłam przerażona. - Niall.

Mimo że nie chciał, prześladował mnie na każdym kroku. W domu, na mieście, nawet w snach, jego obłąkana twarz tułała się po mojej głowie w najbardziej sarkastyczny i wyzywający sposób. Jakby chciał jeszcze bardziej mnie rozzłościć, przygnębić stratą męża. Mężczyzny, którego nigdy nie kochałam. Jak to jest z młodymi kobietami, które wychodzą za starszych facetów. Kochają ich? Niekiedy i tak się zdarza. Jednak nie byłam wyjątkiem, żadną wróżką chrzestną, ani znikomym szczęściem. Byłam młodą studentką, która szukała dobrej formy zarobku, a znalazłam najlepszą. Siedzenie wygodnie na kanapie i rozkoszowanie się napływającą fortuną. Jednak teraz było ciszej niż zazwyczaj. Nie czułam, że jest gdzieś obok, nie zajmowałam się Niallem tak jak wcześniej. Nie byłam macochą, z której ktoś byłby dumny. Wykreowałam własną naturę.

* * *

                           Dochodziła szósta, mimo wszystko nie spałem. Z wolna zacząłem przyzwyczajać się do studenckiego stylu życia, a tak naprawdę moje oczy tej nocy były pełne łez. Rozczarowanie i strata nawiedzały mnie każdej nocy, krętaniną poplątanych wspomnień, obłudą i dwulicowością teraźniejszości. Nie mogąc dłużej wytrzymać bezczynności, otworzyłem sklejone oczy, od razu je mrużąc przez niezasłonięte rolety i słońce przebijające się do mojego jasnoniebieskiego pokoju, pełnego gratów i zniszczonych mebli. Przetarłem piekące oczy i wynurzyłem się spod ciepłej, drapiącej pościeli. Wtem usłyszałem dźwięk obijanych garnków, szelest kółek oraz szczebiotanie desek na korytarzu. Eloise nigdy nie wstawała tak wcześnie, tym bardziej nie po to, żeby oddać się jakiejkolwiek pracy fizycznej. Wprawdzie utrzymywaliśmy się z danin firmy ojca oraz pieniędzy, które przesyłała nam jego rodzina. Czasami jednak Eloise zarabiała w klubach, ale jak sama mówiła: „Sprawia jej to czystą przyjemność". Chwyciłem za dresy przewieszone na krześle i szybko na siebie włożyłem. Wychyliłem się przez drzwi swojej sypialni, zaglądając do korytarza, o dziwo nie pustego. Na jego środku stała czerwona walizka. Eloise wyjeżdżała?

- Niall. - Polany miodem głos rozniósł się po pokoju. Eloise stała w progu drzwi prowadzących do kuchni, szczerząc się do mnie nieziemsko miło. Poczułem nagłe pieczenie za kołnierzykiem koszuli nocnej, tłok i popłoch wypełniał moją pęczniejącą głowę. - Wakacje dobrze Ci zrobią.

- W-wakacje? - powtórzyłem zdezorientowany.

- Wakacje – potwierdziła, machając ręką, jakby jej słowa obłożone w oczywistość nie robiły żadnego wrażenia. - U mojej siostry. Ophelia potrzebuje rąk do roboty w Cornville.

Cornville, cornville. Coś mi świtało. Kiedy jeszcze Harry potrafił śpiewać, a przynajmniej uważał, że potrafił, każdego roku jeździliśmy na festiwale muzyczne do Cornville; małe miasteczko, jeszcze za Camp Verde, gdzie spędzaliśmy nasze pierwsze kolonie, naprzeciwko Cottonwood – Verde Village. Jedyne czego się obawiałem, to codzienny widok ciotki Ophelii, którą znałem tylko z rodzinnych zdjęć. Miała ogromne piersi, wypchane operacjami plastycznymi oraz krągły, równy piersiom tyłek, którego nikt nigdy nie potrafił przeoczyć. Czasami miałem wrażenie, że takie kobiety mogą czuć się nieco bezpieczniej na mało oświetlonej drodze. Ich zadki wysyłały jakieś ultrafioletowe promieniowanie do właścicielki drogich samochodów, parkujących tuż przed ich nosem.
- Muszę tam jechać? - zrezygnowane pytanie opuściło moje usta.

- W rzeczy samej. Spakowałam potrzebne Ci rzeczy, możesz coś dopakować, tylko nie za dużo. - Poczułem chłód na twarzy, kiedy uśmiechnęła się do mnie w ten ironiczny sposób. - Mam nadzieję, że to będą najgorsze wakacje w Twoim życiu.

- Nadzieja umiera ostatnia. - 'Mam nadzieję, że Twoja umrze przy porodzie'.

* * *

- Przepraszam, że wpakowałem was w robótki ręczne.

- W nich jestem najlepszy – Harry parsknął, obrzucając drwiącym spojrzeniem Tomlinsona, który w tej chwili prowadził.

Siedzieliśmy w obskurnym, śmierdzącym piwem wanie, którego siedzenia w początkowym odcieniu szarości, teraz przypominały fatalny materiał poimprezowy, w rzygowinach i alkoholu. Miałem nikłą nadzieję, że Louis sprał je chociażby przed naszym przyjściem. Louis i Zayn byli w klasie senioralnej, tyle że na innych kierunkach. Louis wybrał pasjonujący go od dziecka sport, mianowicie koszykówkę, natomiast Zayn nie mógł nie ulec pokusie klasy artystycznej. Obaj siedzieli na przodzie wana, oschło rozmawiając o wydarzeniach z zeszłego treningu koszykarza. Niekoniecznie byli zgraną parą konwersacyjną, mimo wszystko starali się nie uprzykrzać nam życia bezsensowymi kłótniami odrębnych charakterów. Zresztą, ja i Harry także nie należeliśmy do jednej drużyny pasjonatów, jednak naszą przyjaźń z dnia na dzień pokrywała coraz większa powłoka ze stali. Stalowa przyjaźń, to brzmiało dobrze.

- Do Cornville jeszcze daleko? - Zayn przeciągnął się na przednim siedzeniu pasażera, łapiąc ze mną kontakt wzrokowy przez lusterko wsteczne.

- Może kilkanaście minut. - Louis zerknął na nawigację. - Twoja ciotka na pewno będzie zadowolona z tak dużej ekipy?

Przekręciłem się nieco na niewygodnym tylnym siedzeniu i westchnąłem cicho. Smród papierosów nie dawał mi spokoju, więc szerzej uchyliłem okno. Zapach letnich akacji osadził się w samochodzie poranną rosą. Poczułem, że nawet Harry był mi wdzięczny za to. Sam nie mógł otworzyć zepsutego okna samochodowego.

- Im więcej rąk do roboty, tym lepiej. - Spojrzałem na horyzont za oknem; głównie rozdroża i pastwiska. - Tak mówił mój ojciec, poza tym, moja macocha powinna się nie dowiedzieć. A jeśli nawet, to co zrobi? Jej zdaniem powinienem dostać nauczkę, w samotności wyjeżdżając na wakacje do odludzia, pracując na farmie.

Po ostatnim stwierdzeniu, poczułem, jak Harry rzuca mi przelotne spojrzenie, które wyraża, że wcale nie zgadzał się na taplanie się w świńskim błocie i nie zamierza dotykać niczego, co ubrudziłoby jego ręce. Ale tamuję to, i wcale na niego nie patrzę. Chłodna woda spływa po moich plecach, bo nie czuję. Te wakacje muszą być inne, bardziej buntownicze, łączące. Tym razem nic nie będzie stało na mojej przeszkodzie, aby spędzić te dwa tygodnie z przyjaciółmi. I z Louisem. On po prostu miał wana.

                   Kiedy przyjeżdżamy do Cornville, jest już ciemno, mimo to latarnie na drodze się nie zapaliły i Louis musiał ustawić większy zasięg reflektorów. Znalezienie adresu ciotki, podczas gdy wszystko wokół zamazywało się w jednolitą, czarną plamę, było wręcz absurdalne, ale podołaliśmy. Po godzinie wędrówki, zajechaliśmy do portu, skąd znaleźliśmy drogę do posesji Ophelii, a przynajmniej takie było nasze przeświadczenie.

- Trochę tu ciemno – Harry stwierdził, kiedy zostawiliśmy ciemnego wana, na ciemnej trawie, przed oblaną ciemnotą posesją i domostwem. Jego spostrzegawczość mnie porażała.

Zayn, jako jedyny inteligent w mojej grupie kompanów, zdecydował się na włączenie funkcji latarki w swoim telefonie. Kiedy dowiedziałem się o wyjeździe, jedyne czego naprawdę potrzebowałem to przyjaciel, którym był Harry. Myśl o Zaynie, który mógłby spędzić ze mną dwa tygodnie była zbyt wybiegająca w absurdalność moich marzeń, jednak on tu był. Stał koło mnie i dodawał mi otuchy, podczas upalnej nocy w Cornville, kiedy sowy huczały za głośno. Harry był jedynym, który wiedział o dziwnym uczuciu między mną a nim. Lubiłem Mulata, nawet bardzo. Nasza relacja była zawiła, zakompleksiona i dziewicza. Czasami czułem się przy nim jak dwunastolatek widzący seks na ekranie telewizora; cholernie zawstydzony.

Martwota ogarniała nas, jak stale rosnący niepokój. W końcu Louis, któremu Harry deptał po piętach, zdecydował się zapukać do słabo naświetlonych drzwi mieszkania. Jedyne co mnie dziwiło to płot, którego tutaj, cóż, nie było. Koszykarz z napiętym grymasem zapukał dwukrotnie.

- Halo? Jest tam kto?

Wszystkie okna, które jeszcze przed chwilą chełpiły się w ciemnocie, rozbłysły pożółkłym, energooszczędnym światłem. Teraz widoczne były w nich postacie, poruszające się tu i ówdzie, nie dwie, czy trzy. Było ich znacznie więcej. Dostałem duszności, lekko wystraszony zacząłem cofać się do tyłu, póki nie wpadłem na ciało Zayna, który trzymał telefon z funkcją latarki w dłoni.

- Nie bój się. Jest w porządku. - Drugą dłonią lekko mnie oplótł. Poczułem jak moje serce kołacze, ale nie miałem pewności czy spowodowane to było mroczną i napiętą atmosferą posesji, czy dotykiem chłopaka, który najwyraźniej lubił sprawiać moje życie bardziej skomplikowanym niż zwykle.

Wtem ze skrzypnięciem, drzwi domostwa otwarły się na roścież, a za nimi stanął niski chłopak w miedzianych włosach i kocim, poprzecznym spojrzeniu. Wyglądał jak jedna z postaci fanfiction, które wchodziły w tematykę kpopu. Nie żebym takie kiedykolwiek czytał, Harry miał sporo dziwnych fantazji. Miedziany popatrzył się na nas z lekkim roztargnieniem i skierował wzrok w głąb lasu, który powiewał martwotą.

- Kim jesteście? - zapytał. W tle jego głosu słychać było szepty pozostałych domowników.

- Chyba pomyliliśmy domy. - Podrapałem się niezręcznie za kołnierzem koszulki. - Przepraszamy za najście i ...

- Ophelia Ravenwood – Harry spojrzał Miedzianemu w oczy, miał w sobie tę charyzmatyczną pewność siebie. - Szukamy Ophelii Ravenwood.

Nagle wszystkie szepty, wprowadzające nas w osłupienie, ucichły. Jej imię zmroziło im krew w żyłach, albo sam fakt, że ją znamy. Turkot ust ustał, a jedyne co mogliśmy usłyszeć to skrzypienie deski podłogowej i okropnie głośna martwota nocy. Czasami miałem wrażenie, że zagłusza wszystko, o czym myślę. Jednak teraz moja głowa była opróżniona ze zbędnych papierów, martwa ale żywa w swój nieporadny sposób.

- Wejdźcie – rudowłosy przemówił lekko zestresowanym tonem, wpuszczając nas do drewnianej chałupy.

Pierwszy wszedł Harry, ciągnąc za rękaw bluzy Louisa, który w ciągłym osłupieniu, lustrował wzrokiem wszystko wokół. Następnie Zayn położył dłoń na moich plecach i dodał niemałej otuchy do ruszenia naprzód. Gdy już weszliśmy zalało nas drewno. Lało się ze ścian, jak woda. Było na podłodze, sprzęcie kuchennym, obramowaniu elektroniki, ten sam monotonny, mahoniowy materiał. Tuż za nim kroczyła zieleń kanap i foteli oraz czerwień obrusów i doniczek zdrowych, bujnych roślin. Miedziany zaprowadził nas do salonu, w ręku trzymając powietrze, mocno zaciśnięte w pięściach. Kiedy przekroczyliśmy framugę jasnych, drewnianych i (o dziwo) mahoniowych drzwi, nasz wzrok przykuło sześciu, a wraz z Miedzianym, siedmiu chłopców. Wszyscy o tym samym, dosyć niskim, wzroście i kocim, ukośnym spojrzeniu. Jak dom publiczny Magnusa Bane'a. Czułem, jak Harry patrzy coraz to na mnie, coraz na lekko spiętego Louisa, Zayn natomiast spojrzenie wbijał w jednego z tych koreańskich krasnoludków. Był ładny? Nie umiałem tego ocenić, ale wzrok Mulata nie przeczył temu.

- Jestem bratankiem Ophelii – kaszlnąłem, co głuchym echem odbiło się od ścian obłożonych drewnem.

Kilku z nich spojrzało na siebie, inni zaś wgapiali się na moją twarz, jak w porcelanową pozytywkę. Opuściłem głowę nieco spłoszony i popatrzyłem na ich stopy, wszystkie nagie. Ponadto każdy z nich miał na sobie praktycznie identyczną, szarawą piżamę, oprócz Miedzianego. On miał czerwony szlafrok, poza tym to on zdecydował się na otworzenie nam drzwi. Guru stowarzyszenia niskich koreańskich osóbek?

- Nasza Pani wyjechała – przemówił chłopiec o nietęgim głosie i posturze. Jego włosy mieniły się w srebrzystym blasku nocy. To on miał na sobie uwagę Zayna. - Ma teraz urlop. - Podrapał się po głowie. - Ale jestem pewien, że możecie u nas zanocować ...

Sześciu chłopców popatrzył na Srebrzystego nieprzeniknionym gniewem wzrokiem. Harry złapał mnie za nadgarstek i szepnął do ucha „czas się zwijać", mimo wszystko uwolniłem się z jego uścisku i wystąpiłem naprzód. Jak lider. Lider – cykor, ale kto mnie z tego rozliczał.

- Moja macocha Eloise, wysłała nas tutaj żebyśmy pomogli Ophelii przez dwa tygodnie wakacji.

Teraz ich spojrzenia wyrażały strach i cień paranoi.

- Spokojnie, chłopcy – Miedziany zwrócił się do nich. - Wyjadą przed przyjazdem ciotki, nic nie stracimy.

Poczułem, jak wszyscy wypuszczają oddechy ulgi w naszą stronę. Zayn szturchnął mnie łokciem z pytającą miną, na co zaprzeczyłem głową, rozkładając ręce. Ci domownicy byli jedną wielką zagadką, którą w pewnym stopniu chciałem rozwiązać.

- Zapewnimy wam spanie, jedzenie i robotę. - Miedziany uśmiechnął się do nas serdecznie, tak, że jego popadające w białe mleko zęby, rozświetliły pożółkłe pomieszczenie. - Jestem V, dla przyjaciół TaeTae, ale wy nimi nie jesteście. - Teraz jego ton przybierał na oschłości. - Ten uroczy chłopiec ze srebrnymi włosami to Jimin, czasami jest naprawdę napalony, ignorujcie go. - Jimin wywrócił oczami, ale po cichu cmoknął do Zayna, który zalał się rumieńcem. - Ci dwaj brązowi to Kook, przydupas Jimina, zawsze ulega – zaśmiał się, na co Kook strzelił mu otwartą dłonią w plecy. - A drugi to Jin, czasami mu odwala, jego też ignorujcie. - Chłopak uśmiechnął się słabo, wyglądał na zmęczonego. - Blondyn to Suga, jest cięty. Czerwone włosy J – Hope, a ten najpoważniejszy Kim, błagam nie mówcie mu Rap Monster. To brzmi okropnie.

Momentalnie uśmiech cisnął się na moje usta. Wszystko w tym domu było tak absurdalne i niemożliwe, że tak naprawdę chciałem wyjść i rzucić im „cześć" na pożegnanie, ale tego nie zrobiłem. Kolejny raz uderzyłem świadomością w ziemię; to wcale nie był mikry sen, tylko realia. Żołądek mi się ścisnął.

- Pewnie oni też pracują na farmie – Harry szepnął na moje ucho, dodając mi ogromnej otuchy. Po chwili jednak przemówił swoim aktorskim, basowym głosem: - Zaprowadzicie nas do sypialni. Jutro czeka nas długi dzień.

V skinął głową, palcami wskazując na Jimina, aby nas zaprowadził. Młody chłopak uśmiechnął się do nas i zaczął wchodzić po schodach, naśladowaliśmy jego kurs. Kiedy weszliśmy na górę, przywitało nas drewno, jak stary, dobry przyjaciel. Długi, nieco wąski korytarz, a na jego ścianach masa drzwi. Jimin podszedł do dwóch ostatnich i otworzył je nam, pociągając za wypucowaną, okrągłą gałkę. Jedno okno w tym pomieszczeniu, rzucało blask księżyca na jego srebrzyste włosy, nocą mieniące się, jak sztabki srebra.

- Niestety mamy wolne tylko dwa łóżka. - Skinął głową w kierunku dwóch, całkiem przytulnych pokoi z łóżkiem jednoosobowym. - Przykro mi, ale będziecie musieli się na nich pomieścić we dwójkę.

- Jasne, damy radę. - Harry wyglądał na zafascynowanego prawdopodobną możliwością spania z Louisem w tak ciasnej przestrzeni. Młody Tomlinson natomiast oblizał seksistowsko wargę i kaszlnął pod nosem. W tamtym momencie błagałem, aby ściany tej chałupy były Harry – jęko – odporne.

- W sumie – Jimin zaczął, okręcając się na pięcie. - Z chęcią przygarnę, któregoś z was do siebie. - Ewidentnie popatrzył na Zayna. Miałem ochotę przywalić mu rondlem. Szczerze, rondel to najlepsza broń, którą można mieć. Dziwię się, że jacyś dobrzy komandosi nigdy nie zdecydowali się jej użyć.

Mulat wyglądał na nieco spłoszonego, więc tylko uśmiechnął się na pozór szczęśliwie. Skrupulatnie przecisnąłem się przed Jimina, ciągnąc Zayna za rękaw i mówiąc, gdzieś w drodze:

- Poradzimy sobie.

Potem drzwi od naszej sypialni się zamknęły. Łóżko było faktycznie małe, ale żaden z nas nie wyrażał jakiejkolwiek przestrogi. Kiedy się przebraliśmy, w równym tempie zajęliśmy miejsca na nim, bardzo przyciśnięci do siebie. Zayn popatrzył na mnie, ja na niego. Nie wiem dokładnie dlaczego, ale właśnie wtedy pomyślałem o jego ołówku B16 i szkicowniku marki GianTis. Potem otulił mnie sen, o ile sen to synonim do nazwiska „Malik".

* * *

- To całkiem skomplikowane.

Siedzieliśmy w kuchni przy dużym, okrągłym stole, razem z siódemką koreańskich krasnoludków. Naprawdę nie spodziewałem się, że są tacy malutcy.

- Uh, chciałem po prostu wiedzieć, kim konkretnie jesteście dla mojej ciotki – sprostowałem, upijając łyk gorzkiej kawy, krzywiąc się przy tym nieco.

Harry siedział koło mnie, niewyspany i markotny. Louis nie zdążył jeszcze wstać, zaś Zayn parzył sobie herbatę kilka kroków od nas. Chałupa wydawała się być naprawdę mała, ale w jakiś sposób, mieściliśmy się.

- Jakby Ci to powiedzieć. - V obrzucił nas smutnym spojrzeniem. - Kochankami Twojej ciotki.

- Kochankami – powtórzyłem nieco zaskoczony. - Kochankami.

- Bardziej seksualnymi – rzucił czerwonowłosy, stojący przy ekspresie. Nie pamiętałem jego pseudonimu, albo imienia, coś związanego z nadzieją. W końcu nazwałem go w myślach „Hobi".

- Seksualnymi – znowu powtórzyłem głupio. - W jakim sensie?

Krasnoludki obrzuciły się wzrokiem pełnym jakiejś emocji. Pożądania, namiętności? Obydwu? Jednak to Kook przemówił, odsłaniając rolety okien, tak że poranne światło zalało pomieszczenie. Zadrżałem pod wpływem światła wnikającego pod moją skórę, jak sztylet.

- Robimy jej dobrze? - zaczął z wahaniem, na co V skarcił go wzrokiem. Kook natychmiastowo powrócił do przerwanej czynności czytania i już więcej się nie odzywał.

- Raczej, uhm, twoja ciotka ma różne fantazje – próbował nam to delikatnie przekazać, jak lekarz po USG, który wcale nie widzi dziecka. - W tym seks z dużą grupą osób.

- Coś jak orgia? - Harry oderwał wzrok od pustego talerze, po którym, od czasu do czasu, szorował widelcem. Wydawał się nieco przygnębiony, ale co się tu dziwić. Była siódma rano i wakacje. Nikt nie chciał wstawać tak wcześnie w w a k a c j e.

V przytaknął z błyskiem w oczach. Zrobiło mi się niedobrze.

- Wszyscy ją pieprzycie w tym samym momencie? - Mój ton głosu ewidentnie był zbyt oburzony; poczułem, jak każdy odwraca na mnie wzrok. V znowu niemo potwierdził to. - To jest nieludzkie i obleśne.

- Z tego żyjemy. - Czerwonowłosy uśmiechnął się słabo, odchodząc od ekspresu z kawą i siadając obok zaczytanego Jungkooka. - Praca jak praca, teraz wyjechała więc mamy „wolne".

- Wolne – po raz wtórny powtórzyłem, zaciągając się tym słowem, jak parą, pełną chemikaliów. Ich wolne nie było rutynowym urlopem, po którym trzeba wrócić do rutynowej pracy w towarzystwie szarej rutyny. A może dla nich to wszystko już od dawna stało się tą rutyną?

Cały dzień pracowaliśmy na farmie, nawet nie wiecie jak Zayn cieszył się podczas prowadzenia traktora. O mało co nie przejechał Harrego, który ukrył się za krzewami truskawek. Prawdę mówiąc, było cholernie ciężko, mimo wszystko zdawaliśmy się bawić całkiem nieźle. Siódemka chłopców czasami przychodziła nam lekko pomóc, ale nie byliśmy na nich za to źli. Przecież właśnie mieli urlop, na takie rzeczy nie powinno się narzekać.

- Hej ho – Harry krzyknął do mnie, rzucając mi nowe rękawice. - Tych już nie przedziuraw!

Po kolejnych czynnościach, czułem jak od schylania bolą mnie plecy, ale próbowałem nie dać się poznać. Zayn w tamtym momencie pracował obok mnie i prawdę powiedziawszy chciałem zrobić na nim jak najlepsze wrażenie. Czasami tu i ówdzie kręcił się Jimin, sępiąc go wzrokiem, mimo wszystko dawałem radę jego wilczym spojrzeniom, sam kręcąc w rozmowie z Zaynem. To nie tak, że Mulat mi się podobał, po prostu wszystko co robił było interesujące i raczej nie chciałem się nim dzielić. Był dobrym przyjacielem. Przynajmniej tak myślałem.

- Musisz odwijać ich liście, kiedy skraplasz – poinformował mnie, pokazując poprawne wykonanie tej czynności. Westchnąłem, przecierając pot z czoła. - Może odpoczniesz, wyglądasz na zmęczonego.

- Wszystko okej, przyzwyczaję się.

Zayn, mimo moich próśb, i tak zaprowadził mnie na ganek, żebym mógł napić się wody i przysiąść na moment. Czasami łudziłem się, że jego troska otacza tylko mnie.

                  Po dniu przepełnionym słońcem i rolą, wszyscy w końcu usiedliśmy przy jednym stole, wyglądając na jeszcze bardziej nietutejszych niż zwykle. W głowie nadal miałem obraz ciotki uprawiającej naprawdę dziką orgię z tą siódemką niezwykle niepodobnych do takiej pracy chłopców. No oprócz Jimina, on wyglądał nieco seksistowsko, szczególnie spoglądając na Zayna. Kiedy rozmawiali podczas przerw na farmie, miałem ochotę wskoczyć pod traktor i udawać rannego, ale bałem się, że Louis zacznie robić mi usta usta, czy coś podobnego.

Harry siedział nieco bliżej Louisa, coraz ciągnąc dłonią po jego policzku.

- Harry i Niall razem byliby gorący – Louis rzekł po upiciu piwa duszkiem do połowy. Louis miał wana, tylko dlatego tu jest, pamiętaj.

Harry roześmiał się głośno, również napity trunkiem i zbliżył się nieco do mnie.

- Trochę jak lesbijskie porno – Tomlinson dodał, patrząc na nas z pożądaniem.

Mimo wszystko, nie potrafiłem się nie roześmiać, kiedy Harry nieudolnie zaczął ocierać się o moje udo, wprawiając w tym wszystkich w śmiech, do rozpuku. Kątem oka widziałem, jak Zayn rumieni się na nasz widok, a pod jego nosem widnieje malutki cień uśmieszku.

- Mmm, Niall! - Harry pojękiwał teatralnie. - Co za przysadziste uda.

- Są całkiem urocze – Zayn skomentował, z tylnej kieszeni wyjmując ołówek i obracając nim w rękach.

Komplement nie był do końca najromantyczniejszą pochwałą, jaką kiedykolwiek usłyszałem, jednak rumieniłem się jak głupi. Kątem oka zerknął na swoje udo, było urocze? Słodkie jak ciastko, czy uroczę jak dołki w policzkach, których nigdy nie miałem?

                         Tej nocy było chłodniej niż zwykle. Za oknami szalała wykańczająca sennie burza, której pioruny dotykały sedna moich uszu, jakby potrafiły przenikać drewno i osadzać się na pierzynie. Następnie podpełznąć wprost do twojej twarzy i zaszyć się gdzieś blisko małżowiny. I dudnić, tak głośno, że sen i próba osiągnięcia go zawsze kończyły się nieskutecznością. Ponurą, zawsze taką samą, potliwą, może odrobinę wyróżniającą się, straszną. Mimo że spaliśmy obok siebie, czułem, że duszę się pustką, gęstością przepaści między nami. Potem zdałem sobie sprawę, że to nie była wina burzy. Odkąd tylko pamiętam, ten dystans między mną a nim dusił mnie w najbardziej brutalny sposób.

- Zayn – szturchnąłem go łokciem, kiedy kolejny grzmot przetoczył się między przepaścią naszych ciał. Chłopak oddychał równo, śliniąc poduszkę, i wyglądając jak osoba, którą chciałem zapamiętać. Prześwity błyskawic, tworzyły na jego twarzy zmazy błyskotliwych linii. - Zaynie. - Pochyliłem się nad nim, w chwili, radykalnym, nieumyślnym przypływie, zimną dłonią dotykając jego rozgrzanego policzka.

Senny Mulat otworzył sklejone oczy, patrząc na mnie spod opadniętych powiek. Momentalnie zsunąłem dłoń z jego twarzy, bez grama naturalności.

- Hm? - ziewnął.

- Trochę się boję.

Chłopak przetarł pięścią oczy, skrzywił się widokiem śliny na poduszce.

- Burzofobia?

- I zmarźlica – dodałem.

- Cholerna – potwierdził, szczerząc się nieco nieprzytomnie (i nieziemsko). Nie potrafiłem wyrwać się z przepaści jego uroku, która trzymała mnie w sobie, jak chwasta. Nagle chłopak zatrząsł się z zimna. - Fakt, trochę mrozi.

- Przysięgam, że poczułem, jak prószy śniegiem. - Zaśmiałem się na co niezwłocznie mi zawtórował. - Może, uhm, mógłbyś ... ?

Zayn wstał na łokciach, lustrując mnie wzrokiem pełnym pustki, nie, nie do końca. To nie mogła być pustka. Chłopak zawsze miał coś w sobie. Tyle że teraz nie potrafiłem tego odgadnąć, a nie przynajmniej w taki sposób, jaki bym chciał. Jego czekoladowe oczy nasycało jezioro Phoenix, marmoladowe ciasteczka z piekarni na rogu Piątej i Szóstej Alei i ja. Nasycałem jego oczy, czymś, czego nie potrafiłem określić. Byłem tylko pewien jednego: to nie mogła być pustka. Czasami martwota, z jaką zdarzało mu się na mnie spoglądać, prowadziła mnie do obłudy. Kolejnej paranoi.

- Chcesz żebym Cię przytulił – powiedział na wydechu, który drasnął moje usta.

Nie miałem bladego pojęcia, na konkretną odpowiedź, więc potaknąłem. Nieco strachliwie i śmiesznie, ale tylko na to było mnie stać. Zayn miał uśmiech koloru srebra, kiedy przerzucił mnie na bok i lekkim ruchem objął od tyłu. Na plecach, czułem jak jego klatka piersiowa unosi się przy każdym oddechu. Przysunąwszy do mojej szyi twarz, poczułem ciepło jego rumieńców. Poczułem, że całe to zdarzenie było nieco dziewicze. Poczułem, że powieki same mi opadają.

* * *

                   Pracowaliśmy, dzień w dzień, prawie nie czując napędu czasu. Sfera wiejska, w której aktualnie przebywaliśmy, zdawała się posiadać krótsze godziny, minuty, sekundy. Jakby cały czas pracy, na którym się tutaj opieraliśmy, zacieśniał swoje więzy wokół domostwa ciotki Ophelii. Mimo wszystko, zabawa była przednia. Często po skończonej robocie, chodziliśmy na wiejski rynek albo zalew, doglądając rzeczy, o których prawie zdołaliśmy zapomnieć. Zapachu trawy. Nie tej z miasta, sztucznej albo zdeptanej. Tej długiej, kosmicznie długiej. Zarastającej pola, sięgającej do kolan, mającej zapach świeżości i młodości. Stawaliśmy się przyjaciółmi na nowo, tutaj, w otoczeniu pustym od technologii. Kolejną rzeczą były gwiazdy, multum gwiazd. Rozproszone po atramentowym niebie, wisiały nad nami, jak stado komet, grupa latarni, społeczność błysków i srebra. W te wakacje poznaliśmy życie, zupełnie inne niż kiedykolwiek. Wydawało się nieco bardziej wolne, jakby czas ustawał, ale nie tylko. Było wolne w dwóch znaczeniach, czasowym i psychicznym, czuliśmy powiew nieprzeniknionej niezależności, równie młodzieńczej i świeżej, jak trawa.

- Ale dżungla! - Harry syknął, unosząc dłoń Louisa i gestem oczu wskazując na jego naprawdę objętościowo zarośnięte pachy. - Mam nadzieję, że takiej samej nie masz na dole.

Chłopak opuścił rękę i musnął ustami ucho chłopaka. Po chwili z jego ust wyszło coś na pozór „Sam się przekonaj", ale wiatr był na tyle ogłuszający, że mogłem się mylić. Prawdopodobnie się nie myliłem, ale niekoniecznie chciałem wspominać te słowa jako oddanie realiów.

- Kocham te zachody słońca – Zayn westchnął nad moich uchem, niepozornie muskając moją dłoń swoją. Była dużo większa i opalona, ponadto nosił dwa sygnety, jeden ze zjazdu maniaków Harry'ego Pottera, a drugi ... tak właściwie był zwykłym sygnetem z zarysem księżyca i słońca.

- Ja też. - I wtedy to zrobiłem.

Niekoniecznie subtelnie, lekko drżąc, mając totalnie urwany oddech. Splotłem nasze dłonie ze sobą. Mulat nie spodziewał się tego, widziałem jak momentalnie wciąga powietrze. Zarumieniliśmy się w tym samym momencie, prawie. Zayn trochę później, był mniej czerwony, mniej wystraszony, bardziej doświadczony i spragniony. Zacisnął je bardziej, tak, że nasze palce już nie miały w sobie szpar powietrza. Mimo całego zamieszania, czułem na sobie wzrok Harry'ego, bojąc się spojrzeć mu w oczy, zapatrywałem się to na drogę to na chłopaka, który trzymał moją dłoń.

- Jimin Cię podrywa – powiedziałem mu wtedy, podczas gdy Louis i Harry tarzali się w snobach siana cudzej posesji.

Miał wzrok pełen czegoś, Tej emocji. Nieodgadnionej i nieco subtelnej. Patrzył na mnie w ten sam sposób odkąd mnie poznał.

- Ja też próbuję kogoś podrywać. - Zaśmiał się, kołysząc naszymi dłońmi. - Cóż, nie każdy podryw działa.

- U Ciebie działa?

- Zależy. - Powędrował wzrokiem do mojej szyi, na której momentalnie poczułem pieczenie. - Jeżeli aktualnie widzisz mnie, trzymając kogoś za rękę, możliwe, że mój przereklamowany i naprawdę badziewny podryw zadziałał.

Prychnąłem teatralnie zirytowany.

- Myślisz, że poleciałbym na badziewie?

- Myślę, że nastoletnia miłość jest ulotna.

- W cholerę – przyznałem, patrząc na Louisa i Harry'ego, którzy cmokając się, próbowali załaskotać się na pewną śmierć w snobie siana.

To że jest ulotna, wcale nie oznacza, że musi być zbędna.

Potem tak zasnęliśmy, spleceni, opowiadając sobie historie o gwiazdach, które wymyślaliśmy na bieżąco. Wcale nie zależało mi, żeby wszystko, co działo się między nami, było najtrwalszą skałą na świecie. Żeby po prostu było.

* * *

                     Jak to jest uprawiać seks? Całkiem gorąco? Może nieco romantycznie, najlepiej w blasku księżyca na miękkim łożu z baldachimem. Pot i dwa ciała ciasno przylegające do siebie. Tak prawdopodobnie musiałoby to wyglądać, ale nie mnie musielibyście pytać. Obiektem naszego wywiadu był młody Styles, który siadając dzisiejszego ranka na krześle, musiał dwiema rękami opierać się krzywego i skrzypiącego stołu, aby przypadkiem nie usiąść „zbyt mocno". Cornville tego dnia zdawało się cichsze, niż zazwyczaj.

- Hejka – Louis przywitał się, schodząc ze schodów w żwawym, dużo bardziej energicznym niż Harry tempie. - Oh, Harry ...

Nastolatek popatrzył na niego z lekką irytacją, mimo wszystko cień uśmiechu osiadł na jego rzęsach. Koszykarz zgarnął chłopca w ramiona i przez chwilę ciepło ogarnęło moje serce. Zayn, jak każdego ranka, parzył sobie kawę, niezaaferowany sytuacją pary. Ja natomiast poniekąd im zazdrościłem, bliskości na którą się zdecydowali. Czy Zayn chciałby uprawiać ze mną seks? To wszystko zdarzyło się tak nagle.

Ciotka Ophelia przyjechała z dwoma różowymi bagażami i małym, fioletowym Audi. Nie wierzyłem, że jej ogromny bęben faktycznie się w nim mieści, prawdopodobnie musiała odchylać fotel na maksa. Tęższa, nieco starsza kobieta z górą różowych, potarganych włosów na głowie. Wyglądała jak tania imprezowiczka, która pragnęła zaznać jeszcze o ciut więcej niezależnej zabawy. Powitało ją siedmiu chłopców, całowali ją w usta, niektórzy z językiem. Jajecznica wychodziła mi uszami. Prawie o mnie nie pamiętała, prawie zapomniała o swojej siostrze, mimo wszystko nie wydawała się taka zła. Mimo tego że każdej nocy urządzała ogromnie hałaśliwą orgię. Czasami zastanawiałem się, czy robią to na łóżku, czy już na podłodze, przez jego podłamanie. Ponadto ciotunia i Zayn zaczęli zachowywać się nieco dziwnie. Chłopak płakał w nocy, nawet często. Wtedy się tuliliśmy, co prowadziło do kolejnej szczerej rozmowy o historiach gwiazd. Nie wiedziałem, co mu dolega, aż do nocy, która zmieniła wszystko.

                   Był wieczór w Cornville, przesiąknięty mrozem i głośnym wiatrem w lesie, prawie prowadzącym do ogłuszenia mnie. Przesuwał się między moimi uszami, jak w zaroślach, nad stawem. Słyszałem plumkanie ryb, które podskakują w wodzie jak zawodowcy. Zayn tego pomarańczowego wieczoru, zadeklarował się na profesjonalnego kucharza. Na początku pomagałem mu, jednak ten swoim drapieżnym i naprawdę zdecydowanym spojrzeniem wygonił mnie z ciasnej kuchni. Ciotka i jej siódemka pracowitych chłopców udali się na dzisiejszy festiwal zbiorów, natomiast Harry i Louis postanowili przejść się nieco po okolicy. Mulat więc gotował posiłek tylko dla nas. Przez chwilę popadłem w paranoję; co jeśli to jest pewien rodzaj randki? Zazwyczaj deser jest mniej słodki niż kiedykolwiek, bardziej intymny i przesadnie uczuciowy. Czy Zayn chcę uprawiać ze mną seks? Tak, teraz bezsprzecznie popadłem w niejaki rodzaj paranoi. Kiedy talerz ciepłego spaghetti i szklanka soku wylądowały na stole, czułem, jak zaciskam powietrze w płucach, miażdżę je i przerzedzam. Żeby się opanować, chwytam za szklankę soku, czym zwracam uwagę chłopca, i wypijam duszkiem połowę. Zayn patrzy na mnie wielkimi oczyma, widelcem krążąc po swoim spaghetti.

- S-smakuje? - Oczami podążał w stronę okna, wypolerowanego ciepłym powietrzem nocy.

Kiedy zaś oglądałem się na dokładnie to samo okno, coś światło mi przed oczami. Jakaś postać. Zayn jednak skutecznie likwidował moje obawy swoim swobodnym paplaniem.

- Jest świetne – jęknąłem, przeżuwając kluski z sosem i przyprawami. Nie kłamałem, wszystko wychodzące spod jego rąk było istnym arcydziełem.

- Czujesz się jakoś, uhm, niedobrze?

Zmarszczyłem brwi, skrobiąc widelcem płytę talerza. Kiedy uniosłem lekko zaćmiony wzrok, znowu to zauważyłem. Nicość. W jego oczach przypominała drobinki węgla palonego w piecu, czarną płachtę sądowego powiernika albo najczarniejszą ze wszystkich przepaść bezkresu. Patrząc w nie, obrzucano mnie węglem, okryto ciemną szatą i strącono do czarnej otchłani. Dusiłem się? Głowa mnie bolała, jakby piekła, zaciskałem powieki, żeby odzyskać czucie w policzkach, ale na nic. Mroczki nie przeszywały jedynie moich oczu, dotarły do głowy i palców u rąk i nóg.

- Z-zayn? - wydusiłem głosem sennym bez krzty werwy. - P-pomocy ... - Słyszałem bicie swojego serca, coraz donośniejsze. Jakby ktoś pukał w drzwi, miliony drzwi, równymi rzędami ustawione nieopodal moich uszu.

(Zmiana na „Ty" do Zayna jest tutaj specjalnie zrobiona dla podkreślenia powagi sytuacji, obwinienia)

Wtem drzwi od chałupy otworzyły się, ale przekręcenie głowy było niemożliwe, podczas gdy w środku niej rozgrywał się istnym armagedon. Próbowałem z tym walczyć. Mimo to wiedziałem, że mogę na Ciebie liczyć, pomożesz mi. Wstałeś od stołu, wystraszony, gulka na twojej szyi podskakiwała co kilka sekund, albo to ja. Ja podskakiwałem, kiedy wnosiłeś mnie po schodach, jak pijanego albo chorego psychicznie. Nie miałeś uśmiechu na twarzy, a Twoje oczy zlane były czerwienią krwinek. Kiedy przypadkowo ręka omsknęła mi się po twoim ramieniu, taka wolna i bezwładna, nie czułem gorąca twoich rąk. Nie czułem stężenia powietrza, ani ciepła, ani zimna. Kiedy wepchnąłeś nas do sypialni, chciałem Ci zaufać, ale nie potrafiłem, zmusiłeś mnie do nieufności. Straciłem wszelkie wotum.

- Shhh, nie wierć się – szeptałeś, układając mnie na łóżku. To nie był nasz pokój. Łóżko, zbyt szerokie i z baldachimem, przypominało komnatę księżniczki, ale wiedź, że to co zrobiłeś nie przystawało księciu. Może mi się zdawało, całkiem chytrze, że w gruncie rzeczy wcale nim nie byłeś. Książę nie rozbiera swojego kochanka, podczas gdy on nie może walczyć.

- Przestań. - Próbowałem się wiercić, ale zwiotczałe kończyny, w rozproszeniu leżące na cierpkiej, pachnącej jak ajerkoniak pościeli, zdawały się być przedmiotem wyłącznie Twojego posłuszeństwa.

Oczy miałem zamglone, ale widziałem zarys Twojego ciała, jak wstajesz i zrzucasz z siebie ubrania. Chciałem krzyknąć, ale żółć utknęła mi w gardle, mulista i dusząca. Przez moment bałem się, że tak umrę; nagi, zawstydzony, od zadławienia wymiocinami.

Ktoś stał w drzwiach. Skinąłeś do niego ruchem głowy, a przynajmniej zmaza Twojej głowy tak zrobiła. Następnie przysiadłeś na łóżku, dotykając moich ud i patrząc na mnie bezczelnie. Miałem nadzieję, że się obudzę w środku nocy, podczas burzy, cholernie zlany potem. Prawda była taka, że tak dotkliwe koszmary nie miały prawa istnieć.

- Przepraszam – zdawało mi się, że usłyszałem te dwa słowa, zanim nie rozłożyłeś moich nóg. Nie potrafiłem odróżnić fikcji od prawdy, obrazy zlewały się ze sobą, dźwięki pozostawały pod naciskiem stałej migreny. Jedyne, co odczuwałem z niezmiennością, to zapach.

Kiedy wszedłeś we mnie, próbowałem krzyknąć, mamrotałem coś pod nosem i walczyłem z samym sobą. Ty jednak bez przeszkód miotałeś mną, opierając swój tors o mój i kontynuując czynność. Nie wiedziałem, czy był duży, czułem tylko ból, dosłownie wszędzie. Łóżko drgało, odbijało się od ściany, szczeble skrzeczały, krzyczały za mnie.

- Zayn – wydusiłem, jedną z rąk łapiąc Twoje plecy i próbując wżynać tam palce. Twój oddech był spazmatyczny, sapałeś, coraz głośniej. Czułem, że jest mi ciepło, ale w każdym razie nie z przyjemności. Czy to była krew?

- Przepraszam – szeptałeś do mojego ucha, mocząc je. Płakałeś.

Potem było już tylko gorzej, wszedłeś głębiej, czułem że nie wytrzymuję. Przechyliłem głowę, patrząc w nicość Twoich oczu i znowu spadłem w bezkres.

* * *

- Mieliście wczoraj wolną całą noc – Harry jęknął, dzióbiąc widelcem w spaghetti z zeszłej nocy. - Nie posunęliście się do niczego? - Nałożył nacisk na ostatnie słowo. - N i c z e g o?

Nie odpowiadałem. Byłem zaabsorbowany oknem chałupy, czystym i przejrzystym, przepuszczającym snoby światła na drewniany stół, przy którym jedliśmy śniadanie. Przy nas siedziała czwórka, zaspanych chłopców, widocznie zajętych oddychaniem; nie chciałem im w jakiś sposób przeszkadzać, zabierać powietrza, więc przestałem to robić. Oddychać.

Bez powietrza czułem się pusty, jak nigdy dotąd. Od chwili, gdy podniosłem się dzisiaj z niewygodnego, jednoosobowe łóżka, straciłem dziwną swobodę życia. Jakby każda rzecz, którą dotychczas się otaczałem, przestała mieć wartości, przestałem czuć jej dotyk, przestałem odczuwać cokolwiek. Opróżniony, wyprany z emocji, fantastycznie niezależny, ale równie temu nieszukający celu. Czy coś się stało, Niall? Pytanie światło mi w głowie, jednak nie potrafiłem na nie odpowiedzieć. Nie wiedziałem, czy coś się stało.

- Chyba – przelotna i nieco ignorująca odpowiedź wyszła przez moje wargi i osiadła na gęstym powietrzu.

- Och. - Harry wyglądał na zbitego z tropu, marszcząc brwi. - Nie martw się, Zayn jest trochę nieśmiały.

Przymknąłem oczy, potakując. Nie chciałem wszczynać niepotrzebnych kłótni, przecież nic się nie zdarzyło, tak? Ufając swojej ignorancji, zacząłem duszkiem pić wodę o smaku pustym jak Jego oczy. Kiedy Zayn zszedł na dół dochodziła dwunasta i już nazajutrz mieliśmy powracać do Phoenix. Słysząc tupanie bosych stóp na schodach przeszły mnie ciarki, szczególnie podczas chwili gdy wyłonił się z korytarzowego mroku, jak upiór. Miał podkrążone oczy, bladą twarz i niepokracznie rozłożone włosy, nawet Louis gwizdnął na jego widok przez zaciśnięte usta.

- Wyglądasz jak gówno – koszykarz skomentował, obarczając Mulata wzrokiem pełnym niezrozumienia.

Jednak ciemnowłosy nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi. Ciężkie granity jego spojrzenia lustrowały mnie, pełne płaczu, który kotłował się w środku. Miał zamiar płakać? Okazywać słabość, ale czego? Nagle realia uderzyły mnie jak cios ocucającym wiadrem chłodnej wody. Zacisnąłem dłoń na szklance; wszyscy to ignorowali. Louis bawił się serwetką, Harry dalej jadł bez skrupułów, siódemka chłopców odpoczywała gdzieniegdzie, a Zayn? Parzył sobie kawę, jakby nigdy nic, z wyrzutami sumienia pod bokserkami. Nagle szklanka w mojej ręce prysnęła od nadmiernego uścisku i teraz każdy otoczył mnie uwagą.

- Ty cholerny dupku. - Wstałem z krzesła, pełen spojrzeń innych. - Jesteś popierdolony! Jesteś największą szują, jaką znam! - Przysuwałem się do niego w błyskawicznym tempie, wyzywając jego plecy. - Odwróć się i pokaż mi, jaki naprawdę jesteś Zayn.

Zmizerniałym ruchem, pod naporem wszystkich zdziwionych par oczu w pomieszczeniu, przestał lać sobie kawę i obrócił się na pięcie. Jego policzki były mokre i czerwone, gula w gardle przerośnięta, a oczy nadal przesiąknięte czymś na pozór nicości, patrzyły na mnie błagalnie. I to jeszcze on miał czelność płakać.

- Przepraszam – szepnął połamanym głosem.

- Na nic mi Twoje przeprosiny! - Uniosłem ręce ku górze, wstrzymując napływający szloch, który momentalnie, mimo przekory wpełzł na moją twarz. Jeszcze nigdy nie szlochałem tak głośno. Chciałem żeby mój pierwszy stosunek nie kończył się rankiem na czymś podobnym. Chciałem, żeby poniekąd był jak Louis i z rana przytulił mnie na dodanie otuchy, ale on się bał konsekwencji swoich okropnych działań.

Zaśmiałem się szlochając, słysząc w oddali pytania Harry'ego.

- Jesteś takim tchórzem – szlochałem, odpychając go za koszulę i przepychając za ladę. - Ona Cię zmusiła? Moja matka. Mogłem się spodziewać. - Olśniło mnie i znowu parsknąłem szyderczym szlochem. - Co Ci proponowała za tak cudowną zabawę? Pieniądze? Mogłem się domyślić, jestem taki głupi.

Zayn zerknął na mnie spod zaszklonych oczu i miałem ochotę zwymiotować.

- Dała mi obietnicę – powiedział cicho, mimo wszystko każdy wśród nas wyraźnie słyszał jego słowa wokół głuchej ciszy. - Nie chciałem tego robić, ale uznałem, że po tym już wszystko będzie dobrze.

Nie rozumiałem i nie chciałem zrozumieć. Podszedłem bliżej niego, tak że bezkres przepaści jego oczu zmierzył się z moim spojrzeniem i wymierzyłem mu siarczystego policzka.

- Wszystko będzie dobrze? Niby jak? Jaka obietnica, a zresztą nie chcę tego słuchać! Myślałeś, że jakimś magicznym cudem zapomnę wczorajszą noc? Co było w tym soku, Zayn? Twój jad?

Sparzyłem się uczuciem, którego zaznałem po raz pierwszy.

- Niall, spokojnie. - Harry wstał od stołu, kładąc mi dłoń na ramieniu. - Opowiesz nam, co się stało?

- W wanie – powiedziałem oschle. - Pakujcie się, jedziemy dzisiaj.

Wycofałem się w stronę schodów sypialni, stając jeszcze na pierwszym schodku i oglądając się za siebie.

- Ty nie jedziesz – dorzuciłem, spoglądając na Mulata.

On przetarł swoje poczerwieniałe oczy i przez chwilę chciałem się wycofać. Zostać i posłuchać jego wyjaśnień, ale nie potrafiłem. Wotum zaufania zniknęło.

Kiedy zostali sami, Zayn westchnął ciężko i powiedział Harry'emu słowa, od których aktualnie kręciło mi się w głowie. Powtarzam, aktualnie.

- Zrobiłem to w zamian za obietnicę, że gdy przyjedziemy będzie mógł ze mną zamieszkać i na nowo wyjechać do Seattle.

Ale teraz nie umiałem cofnąć czasu. Pamiętam, kiedy odjeżdżaliśmy czarnym wanem spod posesji ciotki Ophelii, a ja nie spojrzałem w tył. Żałowałem, że tego nie zrobiłem. Błękitna obietnica zgasła ponownie, w cichym ustroniu czterech ścian, które dotąd zdążyłem wokół siebie wybudować.

* * *

                         Mam już powyżej dwudziestu lat i pracuję w piekarni na obrzeżach Seattle. Czasami cieszyłem się z takiego obrotu spraw, jednak w większości ubolewałem nad młodością i jej kategorycznymi wyborami, które zostawiały drzazgi w moim ciele każdego dnia. Przynajmniej teraz nie byłem sam, część Zayna prześladowała mnie, dosłownie. Widziałem jego połówkę każdego ranka, kiedy się budził. Czasami też nienawidziłem go, tej połówki Zayna, która w Nim tkwiła.

- Proszę, miłego dnia. - Uśmiechnąłem się do miłej staruszki, która codziennie przychodziła tutaj z nadzieją spotkania wnuczki. Niestety jej nadzieja, była równie błękitna, jak moje obietnice sprzed laty.

- Och, Pan jest zawsze taki miły – westchnęła tego dnia, ogarnięta melancholią miejsca. - Dziwię się, że kobieta Pana zostawiła. - Przełknąłem gulę w gardle. - Przykro mi, mam nadzieję, że ułoży się Panu.

- Dziękuję – odkaszlnąłem, udając całkowitą obojętność na jej słowa. Bolały tak dosadnie, jak jego „przepraszam" tamtej nocy.

Nie zarabiałem tutaj majątku, ale wystarczyło dla mnie i ... Nagle jedynym słyszalnym odgłosem w piekarni był dzwoneczek, równoznaczny ze zjawieniem się kogoś w lokalu. Nie podnosiłem wzroku przez dłuższy czas, jednak kiedy to zrobiłem, nie pożałowałem. Wydawał się nieco starszy, ale nadal tak bardzo jednolity i znany. Chłopak, a bardziej mężczyzna, z ołówkiem B16 i szkicownikiem marki GianTis. Też wydawał się nieco smutny, ale równie rozpromieniony. Zmierzając do lady chodził swoim typowym, nieco niezdarnym krokiem. Takim dziewiczym.

- W czymś pomóc? - zagadałem, kiedy mężczyzna (już z lekkim zarostem) oglądał wypieki na wystawce.

Podnosząc wzrok, jego usta znieruchomiały w kształcie małej literki „o", a oczy rozbłysły czekoladowym blaskiem.

- N-niall? - zapytał nieco rozkojarzony. Pokiwałem głową. - Och, Niall, to ty. Wydoroślałeś. - Nabrał powietrza, powoli przyglądając mi się spod ulizanej grzywki.

- Czas robi swoje – przyznałem, zerkając w stronę wejścia i cichego dźwięku dzwoneczka, który oznajmił kolejne przyjście klienta. Tym razem klient był naprawdę niski, był dzieckiem. - Jak Ci się powodzi? - zagaiłem, nie chcąc rozdrapywać starych ran, mimo wszystko widziałem po wyrazie jego twarzy żal sprzed dawnych lat.

- Och, no wiesz. Wszystko jakoś leci. Dostałem się na staż do A&T i teraz, jak wcześniej, rysuję, szkicuję, maluję.

- Znalazłeś pracę z pasji.

- Dokładnie. - Uśmiechnął się prawie tak uwodzicielsko jak kiedyś.

Zawtórowałem mu, kątem oka obserwując dziecko, które mozolnie zbliżało się do lady. Jego czekoladowy lód spływał nieco po dłoni.

- Jak widzisz, uhm, pracuję w piekarni – dodałem, całkiem zasmucony obrotem spraw.

Mężczyzna uniósł rękę i swoim kciukiem zaczął masować mój policzek. Na wpół przymknąłem oczy, zapomniałem o zapachu bułek z nadzieniem, wchłaniałem intensywny zapach jego perfum.

- Przepraszam – powiedział znowu.

- Chciałbym Ci wybaczyć – wyznałem. - Szczerze żałuję.

- Nie – przerwał mi. - To ja żałuję, Niall.

Dziecko zbliżyło się do lady na tyle, że widziałem je teraz spod zupełnie ostrej perspektywy. Zayn obrócił lekko głowę uśmiechnął się do dziecka, a następnie znów skupił na mnie swoją uwagę, ale tym razem coś było nie tak. Mulat to wiedział. Obrócił głowę ponownie i spojrzał na brudne od czekolady dziecko. Czekolada na jego buzi była wręcz taka sama jak czekolada w jego oczach. Zbity z tropu znowu złapał moje błękitne spojrzenie. Patrząc na dziecko widział blond włosy niezgrabnie opadające na czoło oraz pucate policzki. Znowu zerknął na mnie, na co wzruszyłem ramionami, szepcząc ciche „przepraszam".

- Och, Boże, Niall. - Mężczyzna złapał się za głowę, kręcąc nią bezwładnie. - On jest ... ?

- Twój – powiedziałem, obchodząc ladę ze ścierką w dłoni. Klęknąłem przy jasnowłosym chłopcu i starłem ślady czekolady z jego zaczerwienionej od słońca twarzyczki. - I mój.

Zayn się wahał, spoglądając coraz to na swojego syna, coraz na czubate, starte buty, które na pewno były drogie, mimo wszystko jemu się poszczęściło.

- D-dzwoniłem, tyle razy. - Wyglądał na naprawdę smutnego i szczęśliwego w jednym momencie, jakby środek jego ciała buchał milionem emocji. - Tak strasznie Cię przepraszam.

- Przepraszasz mnie, za zrobienie mi dziecka? To trochę niefortunne, kiedy on ma już sześć lat i, jak widzisz, kocham go. Nie chcę żałować, że ten chłopiec żyje – parsknąłem szeptem, biorąc małego za rączkę i przeprowadzając na pufę za ladą.

- Ja też bym go pokochał – wyszeptał, garbiąc się nieco przy ladzie i tęsknym wzrokiem patrząc na chłopca, który tego dnia był cichy. Może był cichy każdego dnia, ale ja byłem jeszcze cichszy. Często wyłączałem się, tkwiąc we własnej martwocie. Mój syn przypominał mi Zayna, który przez kilka godzin potrafił patrzeć na zachód słońca, przy tym nie wydając choćby jednego słowa z ust. - Dlaczego mi nie powiedziałeś? Próbowałem się z Tobą skontaktować.

- Nie wiem – powiedziałem prawdę, bo wszystkie kłamstwa w moich ustach tworzyły pociągłe szramy. - Może się bałem. Żałowałem, to wiem.

- Czego dokładnie?

- Że się nie odwróciłem, kiedy odjeżdżaliśmy.

- Myślisz, że to by cokolwiek zmieniło? - Starał się ukryć łzy napływające mu do oczu, po fakcie odnalezienia nastoletniej miłości i syna, o którym nie miał bladego pojęcia.

- Myślę, że wtedy bym nie żałował.

Zayn obszedł ladę i przybliżył się do mnie nieco.

- Brakowało mi Ciebie – dodałem, kiedy obaj chcieliśmy płakać. - Wygląda zupełnie jak Ty.

Obarczyliśmy dziecko wzrokiem, na co młody uśmiechnął się nieśmiało. Chichot Zayna był taki znajomy i rodzinny.

- Jest śliczny, ma to po Tobie. - Malik chwycił lekko moją talię i przytulił nasze ciała do siebie. Czułem jego perfumy, trochę świeższe i młodsze od niego.

- Zayn, jesteś singlem?

Mężczyzna popatrzył w moje oczy i nakrył mój policzek swoją dłonią.

- Tak.

Momentalnie odwrócił się w stronę jasnożółtej puchy i klęknął na kafelkowej podłodze. Dziecko spojrzało na niego parą czekoladowych, ciekawski oczu i wystawiło rękę żeby dotknąć jego włosów. Zayn ucieszył się, miał kilometrowy uśmiech i tonące spojrzenie. Zakochał się.

- Jak Ci na imię, mały?

Chłopiec niepewnie spojrzał na mnie, a potem na 'nieznajomego'.

- Sunset. (od au: w tłumaczeniu 'zachód słońca')

* * *

- I tak właśnie skończyła się bajka o Księciu Niallu i Siedmiu Koreańskich Krasnoludkach.

Sunset przeciągnął się na małym, ogrodzonym łóżeczku i ziewnął, na co Zayn, oparty o framugę za moimi plecami, lekko zachichotał.

- Tatusiu – chłopczyk zakwilił. - Naprawdę przeżyłeś taką przygodę?

- Oczywiście. - Cmoknąłem otwartą dłoń chłopca, uśmiechając się szeroko, tym razem bardziej naturalnie.

- A co robią teraz Harry i Louis?

Kątem oka zerknąłem na Mulata, który zafascynowany przyglądał się tej scenie. Miałem nadzieję, że zostanie na noc. Na każdą noc w tym roku, następnym i następnym.

- Harry jest w ciąży. - Pogłaskałem syna po główce, kątem oka zerkając na zdziwionego Mulata. Zwróciłem się do niego: - Podobno Louis chcę nazwać syna Brian, a córkę Jessica. Harry traci głowę.

Mulat kucnął obok mnie, przyciągając moje ciało do swojego i składając mały pocałunek na czole. Był teraz nieco wyższy i dojrzalszy, przynajmniej w gestach. Czułem, jakby nie bał się głośno mówić o swoich uczuciach.

- Cieszę się, że nazwałeś go Sunset. - Chwycił rączkę chłopca i potarł ją o swój zarost, na co Sunset zachichotał. - I naprawdę przepraszam, że mnie tutaj nie było.

- Radziliśmy sobie – westchnąłem, patrząc na mizerne mieszkanie. - Przynajmniej teraz jesteśmy bez macochy.

Wtem zapadła cisza, tak niepozorna, że przypomniałem sobie moment, kiedy przyjechaliśmy pod dom ciotki, a martwota lasu okrywała nas zewsząd.

- Ale zakończenie nie było szczęśliwe – Sunset przejął ogłuszającą ciszę pytaniem, które zbiło Zayna z tropu. - Czy tatuś nie jest szczęśliwy?

- Czasami szczęście ma inną formę, Sun. - Zdrobniłem jego imię, kciukiem rysując na jego otwartej, mikrej dłoni. - Czasami też przychodzi później, bo nasza bajka się nadal pisze. Czasami jest tylko chwilowe, albo złudne. To dosyć skomplikowany proces.

                       Kiedy wyszliśmy z pokoju chłopca, uprzednio składając na jego czole małe pocałunki, usiedliśmy na sofie i emocje zeszły z nas. Wszelka bariera ignorancji i obojętności rozleciała się w ciężkim, gęstym powietrzu, a my popadliśmy w histeryczny płacz, zatapiając się w swoich ramionach.

- Nie wiem, co mamy zrobić. - Wtuliłem twarz w materiał jego pogniecionej koszuli. - Czuję, że nie dam rady sam, Zayn. Nie, kiedy tu jesteś.

- Zrobię co w mojej mocy – obiecał.

Tym razem jego oczy nie miały w sobie dawnej pustki. Intensywność czekolady jego spojrzenia, przekonywała mnie o tym, że tym razem ta obietnica nie będzie niebieska. Nie będzie złudna. Będzie taka, jak codzienny zachód słońca. Prawdziwa.

- - - 

Jeżeli ktoś dotrwał, gratuluję xD

Naprawdę starałam się nad pisaniem tej pracy, szczególnie, że zawiera ponad 10 tysięcy słów. Wielokrotnie sprawdzałam błędy, mimo wszystko wszelkie uwagi mile widziane.

Dziękuję <3

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro