14.
Z każdym kolejnym dniem moja nadzieja na szczęśliwe zakończenie malała. Sen stał się głównym zajęciem Camili. Dostawała już tak silne dawki chemii, że ciężko było utrzymać z nią jakikolwiek kontakt, a sama nie była w pełni świadoma tego, co mówi lub robi. Na samym początku, dziewczyna nie chciała, bym widziała ją w takim stanie, bym pomagała jej w najprostszych czynnościach, które stały się dla niej teraz tak trudne do samodzielnego wykonania. Wstydziła się pokazywać innym ludziom bez czerwonej chusty na głowie. Jednak przy mnie mogła być po prostu sobą.
- Chcę wrócić do domu - wymruczała któregoś wieczoru, gdy trzymałam ją za rękę. - Chociaż wiesz, to ty jesteś moim domem...
Następnie odwróciła głowę w przeciwny bok i znowu przysnęła. Nawet nie zdawała sobie sprawy, jak wiele emocji przeszło przez moje ciało pod wpływem tych słów. Powróciłam do przyglądania się jej bladej, mimo to jednak wciąż pięknej twarzy.
***
Parę dni później, stan zdrowia Camili jeszcze bardziej się pogorszył. Palce miała już tak słabe, że nie mogła poprawnie trzymać kostki, a co dopiero wydobyć dźwięku z gitary. Instrument stał się więc jedynie ozdobą. Byłam zdesperowana. Choroba niszczyła ją kawałek po kawałku, a ja nie potrafiłam nic na to poradzić, nie mogłam pomóc. To uczucie bezradności sprawiało, że coś w mojej klatce piersiowej płonęło od środka. Lekarz, który tak ochoczo zapewniał, by niczym się nie martwić, teraz jedynie bezradnie rozkładał ręce i wzruszał ramionami.
- Bardzo mi przykro. Zdaję sobie sprawę, jak jest państwu ciężko i obiecuję, że dołożymy wszelkich starań, by nie dopuścić do najgorszego.
Przygryzłam wtedy wewnętrzną stronę policzka tak mocno, że poczułam świeżą krew na kubkach smakowych swojego języka.
Gdy wróciłam do domu, opadłam na łóżko i leżałam tam bez ruchu przez parę godzin.
Robiło się ciemno. Wstałam, nałożyłam na siebie moją skórzaną kurtkę i wypadłam z domu. Zaczęłam biec. Po jakiejś minucie poczułam kłucie w sercu, dostałam zadyszki. Przeszłam jeszcze kilkanaście metrów, aż dotarłam pod licznych rozmiarów ceglany kościół.
Nie chodziłam tam od lat, nawet nie pamiętałam, że jeszcze taki budynek tutaj się znajdował. Straciłam wiarę już dawno temu, jednak w tej sytuacji byłam skłonna zrobić wszystko, byleby tylko pomogło. Po cichu weszłam do środka.
Kościół był pusty, pewnie msza już się skończyła. Część świateł była zgaszona, świece paliły się wszystkie. Usiadłam w ławce i złączyłam dłonie ze sobą. Pochyliłam głowę i zaczęłam się modlić, na tyle, na ile potrafiłam.
W pewnej chwili zaczęłam płakać. Błagałam o pomoc. Moje ciało się trzęsło, cierpienie przejęło nad nim kontrolę.
- Dziękuję, że mnie wysłuchałeś - to były moje ostatnie słowa, później wyszłam na zewnątrz, delikatnie zamykając za sobą drzwi.
***
Spotkałam się z Dinah, siedziałyśmy w jej pokoju, w powietrzu roznosiła się nieprzyjemna, przygnębiająca atmosfera. Ostatnimi czasy blondynka straciła swój niewyparzony język i humor do nieśmiesznych żartów.
- Brakuje mi jej tutaj - powiedziała.
- Mnie też. Tak cholernie mocno.
- Zasłużyła sobie na coś więcej, niż tylko... Tylko to.
- Wiem - przytaknęłam.
- Przynajmniej ma ciebie.
Nie odpowiedziałam.
- Miała kiedyś chłopaka.
Spojrzałam na nią zaciekawionym wzrokiem, zachęcającym do kontynuowania.
- Nigdy mi o nim nie wspominała - odparłam cicho.
- Ale nie był jak ty, Laur... Był bezdusznym potworem. Tyle, że nikt o tym nie wiedział, oprócz Camili. Do czasu.
- To znaczy? - zapytałam.
- Wykorzystywał ją. Seksualnie.
Tak mocno zacisnęłam dłonie w pięści, że na ich wewnętrznych stronach pojawiły się krwawe odciski. Dinah udawała, że tego nie widzi.
- Długo się obwiniałam, że niczego nie zauważyłam - dodała. - Naprawdę myślałam, że była szczęśliwa, że wszystko jest normalnie i w porządku.
- To nie twoja wina - odpowiedziałam. - On...
- Zastraszał ją. Trzymała to w tajemnicy, ale w końcu to ją złamało i nie wytrzymała - przerwała mi.
- Będzie się smażyć w piekle - dokończyłam. Puls mi przyspieszył, zaczynałam dyszeć, ale Dinah złapała mnie za ramię.
- Nie warto, Lauren. Już dostał odpowiednią karę.
- Żadna kara nie jest odpowiednia za takie gówno - syknęłam.
- Teraz ma ciebie i to się liczy. Prawda?
- Tak - odpowiedziałam łagodniejszym tonem. - Ma nas.
- Obie ją kochamy. Tyle że na dwa różne sposoby - po tych słowach przytuliłyśmy się do siebie.
Gdy wieczorem przyjechałam, by znów ją zobaczyć, jak zwykle spała. To jednak nie przeszkodziło mi nad rozmyślaniami, ile jeszcze potrzeba bólu, by wreszcie się skończył.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro