Rozdział 18 || Twój dom jest tam, gdzie jest twoje serce
Panie i panowie, finał!
***
The Throne – Kevin Kiner
(Perspektywa Nigreosa)
,,Bezpiecznym miejscem" okazał się magazyn na stare części. Lepsze to niż nic. Myśl chłopie, zaszliśmy już tak daleko i nie mogę pozwolić, żeby pokonała nas jakaś latająca kupa stali.
Wyjąłem miecze i obróciłem je w dłoni. To może też być mój koniec. Mogę zniszczyć fabrykę, ale nikt nie może mi dać gwarancji, że dam radę uciec.
- Otwieram się na sam koniec... Mogę już umierać – szepnąłem pod nosem. – Annie... Kocham cię.
- Blip blip blip.
- Tak Dio. Razem zaczęliśmy to razem to skończymy. I dziękuję... za wszystko. Jesteś najlepszym droidem jakiego człowiek czy cyborg może mieć.
- Bu trill – Dio wtulił się w mój tors.
Westchnąłem. Nie będę się już rozdrabniał na pierdoły. Czas na wielki finał tej historii.
***
Dooku tak bił dumą, że nietrudno było go znaleźć. Schowałem się w pobliżu hangaru, gdzie witał kilku ważniejszych Separatystów (heh, tacy ważni, a jakoś nigdy nie poznałem ich imion).
- Liczę, że fabryka zaraz wypuści pierwszą falę droidów. Federacja Handlowa już bardzo dużo zainwestowała w ten projekt.
- Nie martw się wicekrólu – odparł Dooku. – Zwycięstwo Separatystów jest już tylko kwestią czasu.
- A ten słynny NS-127? – spytał jakiś Skakoanin. – Podał informację?
- Jeszcze nie, ale bez niego też damy sobie radę.
Zacisnąłem dłonie.
- W takim razie mam nadzieję, że wkrótce zobaczę jego głowę. Nie chcę zginąć z ręki jakiejś maszyny.
Zaraz nie wytrzymam.
- Nie martwcie się przyjaciele. NS-127 jest już tylko cieniem tego, kim wcześniej był.
Dobra Nigreos, oddychaj. Nie przejmuj się tymi durniami i skup się na Dooku. Musisz czekać do momentu, kiedy będzie sam i wtedy zaatakujesz. Spokojnie...
Cała śmietanka towarzyszka gdzieś poszła, a ja dyskretnie ruszyłem za nimi.
***
Zamknęli się w jakiejś sali, ale w ostatniej chwili wśliznąłem się do wentylacji – standard, ale raczej skuteczny. Dooku i reszta dalej rozmawiali o fabryce i nadchodzącej bitwie, ostatniej fazy walki z tymi ,,marnymi powstańcami", jak to nazwali.
- ...jak już wcześniej wspomniałem, niestety już ponad 700 systemów zwróciło się do Republiki. Nie będziemy mieli dla tych zdrajców żadnej litości.
- Mogę potwierdzić, że Unia Technokratyczna będzie wierna Konfederacji do końca – odparł Skakoanin.
- A kilku byłych członków z Klanu Bankowego zobowiązało się do jak najszybszej wypłaty pożyczki z ich tajnych źródeł – dodał jakiś facet z wielką głową.
- Dobrze, bardzo dobrze. Co prawda, informacje NS-127 mogłyby nam już teraz zapewnić zwycięstwo, ale nasza baza też da sobie z nim radę.
- A, co zrobisz z tym buntownikiem po wszystkim?
- Cóż, według procedur dezaktywowałbym go, ale NS-127 w jednej sprawie miał rację: po ,,wyzwoleniu" moja dezaktywacja nie działa. Dlatego po wszystkim planuję wysłać do jego celi kilka droidów komandosów i przestanie sprawiać problemy.
Wyciągnąłem komunikator z nadzieją, że nadam jakiś sygnał, ale nic. Brak odzewu. Wszystkie przekazy pewnie są tłumione, to nawet oczywiste.
- Dio? Wiesz może jak wysadzić to coś?
- Bup bi trell blip du.
- Potrzebujesz danych? Okej... może uda mi się zhakować ten komputer pod ścianą.
Przymknąłem oczy i po chwili miałem przed oczami ciąg danych, które od razu przesłałem do Dio.
- Dip trell nu du blip buu.
- Główny komputer może uruchomić procedurę samozniszczenia? Rozumiem.
Wtedy wszyscy wyszli poza Dooku, który zamknął drzwi i przez chwile stał w bezruchu.
- Pokaż się NS-127.
Spodziewałem się tego. Dooku nie był aż taki głupi i pewnie wcisnął kit z tymi droidami, żeby nie słuchać narzekań od swoich sługusów. Kopnięciem wypchnąłem kratkę i elegancko zeskoczyłem na dół w locie aktywując miecze.
- Skywalker obrócił cię przeciwko mnie – zaczął z wyrzutem.
- Nie. To wina twoich kłamstw, że przejrzałem na oczy.
- Nie dam ci odejść.
- Tak właściwie to już dawno to zrobiłem.
- Nie. Jesteś mój. To ja stworzyłem Nigreosa NS-127 i to ja przegnałem z ciebie Sika Sorentiego.
- Eee... Nie, on i ja to wciąż ta sama osoba. Jako dowódca zrobię to, co muszę – przyjąłem pozycję.
- Więc niech tak będzie... Jedi – Dooku włączył miecz i mimo, że widziałem go tak setki, jak nie tysiące razy to wyglądał jeszcze bardziej złowieszczo.
- Nie jestem Jedi.
Dooku rozpoczął pojedynek...
***
Duel Of The Fates – London Voices
Wymieniliśmy kilka szybkich ciosów i przenieśliśmy się na korytarz. To zdecydowanie nie przypominało naszych treningów: teraz liczyło się tylko zabicie przeciwnika.
- Jesteś słaby NS-127. Tylko przeciągasz swoją śmierć.
Nie odpowiedziałem i kopnąłem go w kolano. Dooku skrzywił się i pochylił, a ja wykorzystałem okazję, żeby uciec do najbliższej windy.
- Do głównego komputera – stukałem w panel.
Dooku zbliżał się do nas. Waliłem w te przyciski jak wariat.
- Dalej!
Winda zamknęła się w ostatniej chwili, ale dopiero po chwili zgasiłem miecze.
- Blip blu bu blup.
- Tak, niezły jak na swój wiek. Rety, jeśli to przeżyję to będę się musiał poddać jakiejś terapii. Anakin... nawet nie wiesz, jakbyś mi się tu przydał.
Winda się zatrzymała, ale po drugiej stronie wyczułem droidy. Odpaliłem miecze. Skoro jakoś dałem sobie radę z Dooku, bo z nimi nie będzie problemu.
- Szykuj się Dio.
Drzwi się otworzyły i wpadłem w tłum blaszaków. Kilka z nich strzeliło w kabinę i runęła na dół, ale w ostatniej chwili wyskoczyłem na masywną B2. Dio go zhakował na swoją wolę, a ja zająłem się pozostałymi. Kątem oka widziałem komputer i myślami byłem przy nim. Zdałem się też na Moc, więc moje ręce praktycznie same cięły blaszaki. Szybko stałem już tylko na kupie części, a tymczasowego przyjaciela Dio przeciąłem na pół.
Nie wyłączając mieczy, podszedłem do komputera i wpisałem sekwencję wybuchu. Rozległ się huk i za oknem zobaczyłem wybuch jakiejś anteny. Niby nic, ale po chwili maszyny stanęły wraz z paroma taśmami, a niektóre już wariowały jadąc albo w jedną, albo w drugą stronę.
- Lepiej spadajmy.
Podszedłem do drzwi i pierwsze, co zobaczyłem to wściekłego Dooku. W ostatniej chwili udało mi się zablokować jego cios, który rozciąłby mi głowę. Ostrza się starły, tworząc na chwilę chmurę iskier, ale Dooku zmusił mnie do uklęknięcia. Wtedy zobaczyłem za nim Dio i mój mały przyjaciel poraził go prądem. Dooku wrzasnął i złapał droida wolną ręką.
- Zostaw go! – na chwile cofnąłem się do tyłu, żeby zaszarżować.
W ostatniej chwili zrobił unik i Mocą odepchnął na drugi koniec pokoju, puszczając Dio. Jeden z mieczy wyśliznął mi się z ręki, więc chciałem go przyciągnąć, gdy nagle zawisł w powietrzu. Dooku również go trzymał Mocą.
- Poddaj się – powiedział nawet bez cienia zmęczenia czy zdenerwowania.
- Nigdy!
- Twój błąd.
Miecz zabłysł, obrócił się ostrzem do mnie i... wbił w bok i to tuż nad płytą ochronną. Wrzasnąłem z bólu i zobaczyłem Dio nad raną. Potem łepkiem próbował pomóc mi wstać, ale niewiele to pomogło i cudem podniosłem się o własnych siłach. Zacisnąłem dłoń na ranie, a dłonią trzymałem drugi miecz w obronnym chwycie i Mocą wybiłem szybę. Zacisnąłem zęby i wspiąłem się na panel, ale Dooku wskoczył na mnie i zlecieliśmy kilka metrów w dół na jedną z zepsutych taśm. Hrabia zamortyzował sobie upadek moim ciałem, ale w ostatniej chwili udało mi się odpalić buty rakietowe i wyhamowałem tuż przed zderzeniem. Odskoczyliśmy na różne strony i szybko podnieśliśmy.
Szybko rzuciłem okiem na fabrykę. Piekło, maszyny się waliły, nieukończone droidy spadały na sam dół i coraz więcej budynku ginęło w chmurach ognia. Zostało mało czasu.
Kaszlnąłem i w uderzyłem się kilka razy w pierś i na taśmę poleciało kilka kropel mojej krwi. Sam też się nie mogę ociągać.
- Cóż, pokazałeś, że trochę się już nauczyłeś Mocy, więc pojedynek na nią nie ma sensu – powiedział Hrabia, taki pewny swego. – Jednak dalej jestem od ciebie znacznie potężniejszy – wycelował we mnie otwartą dłonią i z jego palców strzeliły błyskawice.
Przyjąłem je miecze, a moje włosy się zjeżyły. Ech, ta rana wciąż o sobie przypomina. Nie wiem czy długo wytrzymam.
- Jesteś tak silny, jak głupi – syknąłem przez zaciśnięte zęby.
Dooku na mnie ruszył, wymuszając przejście na całkowitą obronę. Tak dominował, że byłem coraz bliżej krawędzi taśmy i upadku z kilkuset czy może nawet kilku tysięcy metrów. Moja pozycja była gorsza niż tragiczna.
Udało mi się jakoś odskoczyć na bok, ale nie powstrzymałem jęknięcia z bólu. Dooku uśmiechnął się do mnie pobłażliwie, ale nic nie mówił. Tyle dobrego. Nagle przyciągnął mnie Mocą do siebie i zaczął dusić. Zero litości.
- Rozsądniej byłoby się poddać – jego mrożący krew w żyłach ton dzwoni mi w uszach.
Przez mroczki bólu i braku tlenu zauważyłem jakiś luźniejszy, metalowy element. Sięgnąłem po niego Mocą i przyciągnąłem, ale Hrabia jakoś go przechwycił a mną cisnął na kilka metrów do tyłu. Przeturlałem się, znowu jęcząc.
- CHODU!
Rzuciłem się do ucieczki, gdy usłyszałem pękający metal. Nagle mnie jakaś płyta walnęła w plecy, że z trudem ustałem na nogach. Dooku trzymał cały zasób takiej ,,amunicji" i ciskał tym we mnie jak oszalały.
Ignorując ból, biegłem przed siebie i przeskoczyłem na ramię jeden z wariujących maszyn. Walcząc z nią, koło mnie przeleciał jakiś droid i bez namysły go złapałem i polecieliśmy wyżej. Dooku złapał podwózkę na palecie jednej z większych maszyn i ruszył za mną. No to już jest szczyt!
- Uwaga! – wrzasnąłem na widok jednej z walących się wieżyczek.
Wymanewrowałem droidem i uniknęliśmy zderzenia. Spojrzałem za siebie, Dooku nie miał już tyle szczęścia, konstrukcja jakoś się zaczepiła o jego platformę i skutecznie go zatrzymała. No, chociaż tyle!
Korzystając z chwili wyciągnąłem komunikator i sprawdziłem. Tak! Jest sygnał.
- Anakin, odbierz!
***
(Perspektywa Anakina)
Cała baza już szuka Nigreosa. Nikt go nie widział już kilka godzin, ale próbuje myśleć, że jest rozsądny i nie mógł pójść daleko. Jednak jak kamień w wodę, żadnego śladu.
Nagle mój komunikator zapiszczał.
- Anakin, odbierz! – krzyczał po drugiej stronie głos Nigreosa.
Od razu odebrałem.
- Nigreos? Gdzie ty jesteś?! Wszyscy cię szukają!
- Anakin, słuchaj mnie uważnie. Każ się wszystkim natychmiast chować w bazie, tam będziecie bezpieczni. I wyczekuj sygnału z kapsuł ratunkowych.
- Co? O, co ci chodzi?
- Rób, co mówię! Tu się wszystko zaraz rozwali! – w tle usłyszałem jakąś eksplozję.
- Tu, czyli, gdzie?
- Kurwa! Czy gdybyś ty leciał na droidzie nad rozwalającą się fabryką w powietrzu to miałbyś ochotę na pogaduszki?! No i mając jeszcze pościg z Hrabią Dooku.
W, co on się wpakował?
- Czekaj, co?
Połączenie zostało przerwane.
***
(Perspektywa Nigreosa)
Dooku jakoś się wyplątał i był coraz bliżej. Jeśli zaraz czegoś nie wymyślę to czapa. Nie mam już sił na dalszą walkę i z trudem już trzymam droida, tak mi drżą ręce. To jakiś horror! Chcę do domu! Znowu gdzieś huknęło i moja ręka ześliznęła się z powłoki droida. Odruchowo spojrzałem w dół, a raczej na jego brak... Dio coś pisnął, eh, on przynajmniej lata, a ja nie (no dobra, mam buty rakietowe, ale zawsze miałem z nimi problem i moje próby latania wyglądały, jakbym był pijany).
Nagle dostrzegłem gdzieś luźno wiszący kabel i miałem szalony pomysł. Jako dziecko spędzałem godziny w małych lasach na Acearth, huśtając się na pnączach, często potem lądując w krzakach, śmiejąc się radośnie. Wtedy nawet nie pomyślałem, że ta zabawa mogłaby mi się przydać, gdy będę leciał nad walącą się fabryką. Dobra, raz kozie śmierć. Skoczyłem i złapałem ten przeklęty kabel.
- AHHH! - wrzasnąłem, lecąc prosto do wyjścia ewakuacyjnego.
- Trill!
Znowu skoczyłem i wylądowałem idealnie w przejściu. Mocy dzięki!
- Bri!
Odwróciłem się na pięcie, Dooku był zaledwie kilka metrów za mną. To już się robi nudne.
- To koniec NS-127!
- Odwal się!
Wyrzuciłem w jego stronę otwarte dłonie i Dooku wyleciał na jedną maszyn. Machał do mnie rękami, coś krzycząc, ale stamtąd nic mi już nie zrobi. Jednak moją krótką euforię przerwał kolejny impuls bólu. Szlag... musze wrócić do Anakina. Muszę!
***
Moc mnie poprowadziła do kapsuł ratunkowych. Większość już została wystrzelona, ale udało mi się znaleźć jakąś wolną i bez namysłu wskoczyłem do środka.
- Anakin, już lecę...
Wcisnąłem kilka przycisków, tunel się podświetlił, a ja zostałem wystrzelony. Oparłem się o fotel, jedną ręką uciskając ranę, a drugą ramię oparcia i widziałem, jak spadłem prosto na białą powierzchnię planety. Skoro jest tam tak tyle śniegu to lądowanie powinno być miękkie, co nie?
Nagle kapsuła walnęła od ziemie, odbiła kilka razy, przeturlała, a ja nie wyczułem momentu i z całej siły uderzyłem głową o konsolę.
***
Obudziło mnie szczękanie stali, ktoś próbował otworzyć właz mojej kapsuły. Zerknąłem na Dio, który jakoś próbował opatrzyć moją ranę. Jemu na szczęście nic się nie stało.
- Spokojnie mały.
Wtedy klapa puściła i zobaczyłem Anakina. Uśmiechnął się na mój widok.
- Annie...
Zauważyłem, że z trudem powstrzymywał łzy i wyciągnął do mnie rękę. Z jego pomocą, jakoś się wygrzebałem i złapałem za bok.
- Spokojnie, już po wszystkim – powiedział mój brat dla otuchy i pomógł mi zejść.
***
Szliśmy na jeden z nowo przybyłych statków, gdzie droidy medyczne zajmowały się rannymi (z tego, co mówił Anakin, nie wszyscy słyszeli rozkaz i nie zdążyli przed wybuchem fabryki i obrywali rykoszetami).
Po drodze zauważyłem jakieś zamieszanie kilka metrów od nas. Byłem pewny, że przez chwile usłyszałem głos Dooku...
- Lepiej to sprawdzę. Dojdziesz sam? – spytał Anakin.
- Nie martw się o mnie. Leć.
Mój brat szybko zniknął w tłumie, a ja spojrzałem na statek medyczny. Znowu jednak wyczułem obecność Hrabiego i to bardzo blisko. W sumie to nie wiem, ile czasu siedziałem nieprzytomny w tej kapsule, ani kiedy fabryka wybuchła. Dooku jest sprytny, więc jest duża szansa, że również i on zdołał uciec. Ja bym się tam ucieszył, gdyby już kopnął w kalendarz. Ech, mam co do tego złe przeczucia.
Szybko zawróciłem i przepchnąłem się przez tłum do centrum zamieszania. Jak sądziłem, to był Dooku, próbował wyrywać się klonom, które już go zakuły w kajdany. Mój brat stał naprzeciwko niego i skrzyżował ręce na piersi.
- To koniec Dooku. Mam nadzieję, że spodoba ci się cela w Cytadeli, bo spędzisz tam sporo czasu jak ci się przyfarci.
Klony zabrały Dooku, ale nagle się im wyrwał, odepchnął jednego i zabrał blaster, celując prosto w Anakina. Rzuciłem się przed siebie, to był impuls.
- Annie!
Stanąłem przed bratem i przyjąłem kilka pocisków w pierś, zanim klony rozbroiły hrabiego... chyba. Ostatnie, co pamiętam to przerażony krzyk Anakina.
***
Stay With Me – Sam Smith
(Perspektywa Anakina)
Nigreos umierał w moich ramionach, tak samo jak mama. On... on mnie ocalił, broniąc własnym ciałem. Przytuliłem go i ostatnie, co mnie interesowało to to, że będę brudny od jego krwi.
- Nigreos... Otwórz oczy... Proszę! – moje łzy kapały na jego bladą twarz. – Jeśli mnie słyszysz to powiedz coś, cokolwiek! Nie zostawiaj mnie! Kocham cię...
Prosiłem go, błagając, żeby, chociaż na chwile otworzył oczy i wtrącił coś złośliwego. O ile wcześniej tego nie znosiłem, to chyba zrobiłbym wszystko, żeby choć raz go usłyszeć. Nie! Nie mogłem go stracić po tym wszystkim!
Klony musiały mnie siłą odciągać od brata, żeby można go było położyć na noszach. Dio położył na mnie jedno ze swoich ramion w geście otuchy, po czym poleciał za swoim właścicielem.
***
(Perspektywa Nigreosa)
Poczułem pod policzkiem miękką trawę i ktoś zaczął mną potrząsać. Mruknąłem coś, przytępiony bólem w piersi. Wtedy ktoś chlasnął mnie w policzek i to mnie obudziło.
Nade mną stał Sik. Westchnął z ulgą.
- Uf, już myślałem, że mam tu trupa.
- Fajne powitanie, wiesz? Jak trafiłem do Ogrodu? Nawet o nim nie pomyślałem.
- Nie musiałeś. Sam cię tu ściągnąłem.
Podniosłem się z ziemi i rozmasowałem obolałą głowę.
- Matko, łeb mi pęka.
Sik nie odpowiedział i wyciągnął do mnie rękę. To znaczyło tylko jedno...
- Lepiej dla psychiki będzie, jeśli się połączymy – powiedział.
- Wtedy znikniesz.
- Tak, ale coś czuję, że niedługo dojdę do głosu.
Wyłączyłem skórę i ostrożnie złapałem przedramię Sika. Zatrząsnęło mną i usłyszałem bicie jego serca, które zlewało się z moim, nasze oddechy, który stawały się takie same i wszystko inne. Ludzka strona budziła się we mnie po latach przerwy. Staliśmy się jednym... Otworzyłem oczy: Sik zniknął, ale czułem go w sobie.
Wyszedłem z Ogrodu, musze wrócić.
***
Otworzyłem oczy i zauważyłem, że byłem w sali szpitalnej. Ból w klatce piersiowej osłabł na tyle, że ledwo go czułem. Powoli się podniosłem i oparłem o oparcie łóżka, gdy...
- Nigreos! – krzyknęła Crisi, przytulając mnie.
Teln siedział po drugiej stronie łóżka i również się uśmiechnął na mój widok. Zaskoczony, zauważyłem, że nie mieli już na sobie kombinezonów, a zwykłe, cywilne ubrania.
- Łał, co z wami?
Zauważyłem łzy szczęścia w oczach dziewczyny.
- Nigreos, udało się, jesteśmy wolni!
- Co?
- A tak. Republika postawiła nas, co prawda przed sądem, ale uniewinnili nie tylko buntowników, ale też tych wyzwolonych tuż przed końcem. Wszyscy zaczniemy od nowa – wyjaśnił Teln.
- T-to cudownie! Ale... jak? Ile już tu leżę?
- Kilka dni. Dooku nieźle cię poturbował.
Kilka dni? Rety, w Ogrodzie to była ledwie chwila. Spojrzałem w dół na swoją koszulę szpitalną i poziom stresu na chwile mi podskoczył do góry.
- Zaraz! Rozebrali mnie? Widzieli moje części? Nie miałem skóry na rękach, nogach i biodrach!
- Spokojnie – szepnęła dziewczyna. – Pamiętaj, że masz Dio, gdy tylko lekarze mieli się pojawić to on szybko włączał skórę, a gdy wychodzili, wyłączał ją, żebyś oszczędzał energię.
Dopiero wtedy spojrzałem na Dio w stanie uśpienia na szafce nocnej.
- Dzielny maluch. Ciężko było przekonać jego i Skywalkera do snu.
Anakin...
- Mój brat... Co z nim?
- Jest na korytarzu, poprosiliśmy go o trochę prywatności. Chcieliśmy się pożegnać.
Nie ukrywam, że mnie zaskoczyli.
- ,,Pożegnać?", ale jak to?
Teln podrapał się po głowie.
- Heh, taka sytuacja, po rozprawie ktoś do mnie zadzwonił i okazało się, że to mój wujek, dasz wiarę? Podobni moi prawdziwi rodzice zmarli parę lat temu, ale, gdy tylko usłyszał o wszystkim to pozwolił mi i Crisi ze sobą zamieszkać dopóki nie staniemy na własne nogi. To mała planeta na Środkowych Rubieżach z dosyć ciężkim dojazdem i czasem są kłopoty z łącznością, ale to zawsze coś.
- Mogę przecież pojechać z wami!
Tyle razem przeżyliśmy, że aż żal mi było tak nagle się rozstać. Crisi znowu się uśmiechnęła i złapała moje dłonie.
- Cóż Nigreos, podobno nasz dom jest tam, gdzie jest nasze serce, a twoje chyba jest tutaj na Courscant przy bracie.
Ma trochę racji...
- Tak, ale będziemy w kontakcie, prawda? – powiedziałem z nadzieją w głosie.
- Oczywiście – odpowiedzieli równocześnie.
Potem poszli do wyjścia i w progu minęli się z Anakinem, który miał przewieszoną jakąś torbę, a w dłoni trzymał jakieś dokumenty.
- Jak się czujesz? – spytał, siadając obok.
- O niebo lepiej, dzięki.
- Słuchaj, dzięki, gdyby nie ty to mogłoby mnie... - przytkałem mu usta ręką.
- Annie, po prostu zrobiłem to, co musiałem jako twój brat. Nie musisz dziękować. Co tam masz? – spojrzałem na dokumenty.
- Dobre wieści. Zaraz po wybudzeniu lekarze postanowili cię wypuścić, więc dzisiaj wychodzisz.
- To świetnie. Tylko się przebiorę i jestem gotowy. Gdzie mój kombinezon? – rozejrzałem się po pokoju.
- Eee... gdy tak tu leżałeś to wziąłem go do siebie na przechowanie, ale tak nie drażnił, że tak jakby mogłem ci go spalić.
- Annie...
- Ale spokojnie – położył torbę na łóżku. – Do czasu dopóki ci się czegoś nie znajdzie to możesz wziąć trochę moich rzeczy. Nie wiem jaki masz rozmiar, ale powinny pasować.
Podał mi jakieś ciemnogranatowe szaty z pancerze i z tuniką pod spodem i do kompletu jakieś brązowe spodnie i wysokie buty.
- Ty nosiłeś sukienki czy, co?
- Nie narzekaj, tylko ubieraj!
***
Eee, no i widać skutki protez a rzadkiego jedzenia. Na ramionach i nogach ubrania są wręcz idealne, ale na brzuchu i w pasie... ech, jak na wieszaku. Dziwnie to wygląda.
- Mogę spytać jaki ty masz rozmiar? – spytałem, oglądając wiszący przód ubrania.
- Mógłbym zapytać o to samo. Co sądzisz Dio?
- Trill di di bi!
- Zdrajca! – burknąłem, ale jakoś nie mogłem też powstrzymać uśmiechu.
Wyszliśmy ze szpitala, gdy Anakin założył mi opaskę na oczy.
- Anakin, co tym razem?
- Niespodzianka.
***
Yoda's Journey Ends – Kevin Kiner
Anakin gdzieś mnie prowadził, ale nawet nie miałem pojęcia, gdzie. Oczywiście, mógłbym użyć jakiegoś skaneru, ale przyznaję, że byłem ciekaw na, co niby wpadł. Nagle brat mnie zatrzymał, a ja usłyszałem jakieś dźwięki.
- Jesteśmy na miejscu – zdjął opaskę.
Byłem w jakimś apartamencie, z którego był piękny widok na miasto. Nie byliśmy jednak sami, była też senator Amidala z maluchami, Obi Wan, Ahsoka i jeszcze jakieś dwie osoby, których nie znałem. Wszyscy się do mnie uśmiechali.
- Anakin, o, co chodzi?
- Bo widzisz, tak sobie pomyślałem, że po tym wszystkim nie masz jeszcze żadnych konkretnych planów lub grosza przy duszy. Jesteś moim bratem i nie pozwolę ci spać na ulicy, więc postanowiłem z Padme – tu spojrzał na panią senator – że możesz zamieszkać u nas tak długo, jak tylko będziesz chciał. I nie martw się, nie musisz nic płacić, a w razie czego pomożemy ci znaleźć pracę czy z czasem własne cztery kąty. Oczywiście to tyczy się też Dio.
Przyznaję, zatkało mnie. To było aż zbyt piękne, żeby było prawdziwe. Po chwili jednak się skarciłem w duchu. Mógłbym w końcu zacząć częściej myśleć pozytywnie, co nie?
Wtedy podeszły do mnie te dwie osoby, których nie znałem.
- Lux Bonteri, senator Onderonu.
Kojarzę nazwisko.
- Duchess Satine Kryze, księżna Mandalory.
Ach tak, ta słynna pacyfistka. Heh.
- Miło mi, Nigreos Skywalker.
Zauważyłem, że Anakin się skrzywił.
- W sumie... myślałeś o zmianie imienia? Ten Nigreos źle mi się kojarzy.
- Szczerze to jakoś o tym nie...
- Może Nikana? To Anakin, tylko wspak, niedawno to wymyśliłem. Albo masz może jakąś szczęśliwą cyfrę? Coś w stylu na przykład Nines czy Five?
Eee... bez komentarza. Chyba jednak znam lepsze imię.
- Sik – szepnąłem, dziwnie to brzmi po tylu latach.
- Co?
- Sik.
- Siku? Toaleta jest tam – wskazał, gdzieś za siebie.
,,Jezu, ale kretyn", pomyślałem.
- Nie siku, bęcwale. Sik! To moje prawdziwe imię!
- Sik? Ja tam wole Nikana, ale niech ci będzie. Sik Skywalker, ujdzie.
- Sik Sorenti – Skywalker – poprawiłem go.
- Okej... ale jeszcze kogoś musisz poznać.
Podeszła do nas Amidala i pokazała maluchy. Rety, teraz sobie uświadomiłem, że ostatni raz je widziałem podczas tamtej konferencji na Naboo, gdy je ratowałem z pożaru. Łał, teraz to się wydaje takie odległe. Oboje patrzyli na mnie z szeroko otwartymi oczami i szeroko się uśmiechali, pokazując pierwsze ząbki. Ostrożnie włożyłem palec do środka i jedno z dzieci wzięło go w ręce i zaczęło ssać.
- Ten, który ci ssie palca to Luke, a dziewczynka to Leia – wyjaśnił Anakin ze śmiechem.
W końcu znam ich imiona. Rety, są takie słodkie! Aż nie można się napatrzeć.
Po chwili odbyła się kolacja, gdzie miałem okazję lepiej wszystkich poznać, ale miałem z tyłu głowy pewną myśl. A właściwie osobę, którą powinienem odwiedzić.
***
Acearth ma to do siebie, że nigdy się nie zmienia. Za dzieciaka trochę mi to przeszkadzało, ale teraz cieszę się na widok tych pól, łąk i wzgórz po, których kiedyś biegałem, pochłonięty zabawą. Nieświadomy tego, co mnie czeka.
Idąc w kierunku w farmy mam jednak wątpliwości. Napisałem do ojca z prośbą o spotkanie i się zgodził, ale po jego wiadomości nie mogłem się domyśleć czy dalej był na mnie wściekły czy może jednak jest jeszcze dla mnie miejsce w jego życiu. W końcu to ja zabiłem mamę i tłumaczenia, że nie byłem wtedy sobą chyba niewiele pomogą.
Jest. Czekał na mnie przy tej furtce, która ciągle skrzypiała pomimo niezliczonych ilości napraw i naoliwieni, czasem doprowadzając ojca do białej gorączki. Chociaż tyle przeszedł to dalej wygląda o wiele młodziej niż na swój wiek, ale ma o wiele więcej siwych włosów niż, gdy miałem dziewięć lat.
Zrobiłem jeszcze kilka kroków i odwrócił się do mnie. Staliśmy w ciszy, patrząc na siebie. Uśmiechnąłem się delikatnie do ojca, ale jego wyraz twarzy dalej był surowy. Chyba straciłem już nadziej... zaraz, on też się uśmiechnął i po chwili zobaczyłem łzy w jego oczach.
Sam nie mogłem powstrzymać wzruszenia, więc szybko podszedłem do niego i przytuliłem. Od razu to odwzajemnił. Niewiarygodne, że przez tyle lat nie zdawałem sobie sprawy, że to właśnie tego potrzebowałem przez całe życie. Nie uznania, podziwu czy czegoś takiego, ale rodziny, nieważne czy prawdziwej, przyszywanej, ale rodziny. Tylko tyle.
***
Koniec części pierwszej
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro