IV.
W poczekalni było gorąco i duszno. W powietrzu unosił się tępy zapach środków dezynfekujących. Jej ulubiony, luźny sweter zdawał się być teraz za mały. Ściskał jej klatkę piersiową, nie pozwalając oddychać. Miała wrażenie, że zaraz zemdleje. Stres zżerał ją do granic możliwości.
— Hermiona Granger? — zza drzwi jednego z gabinetów wychyliła się młoda pielęgniarka. Hermiona niepewnie podniosła się z krzesła — zapraszam.
***
Od zatrudnienia w Centrum Pomocy minęły dwa tygodnie. Hermiona zdążyła już przywyknąć do starszych czarodziei przydzielonych jej przez Calluma. Przyzwyczaiła się już co wspinania się po stromych schodach do magazynu, wiecznie zabieganej Beth, której brzuch rósł z każdym dniem i starej pani Pryce, którą zmuszona była odwiedzać codziennie rano.
Co do Snape'a — nie była u niego już ani razu więcej, jednak zdała sobie sprawę z własnej głupoty. Codziennie rano stała na balkonie popijając gorącą herbatę. A z balkonu było widać park, do którego przychodził profesor i Granger odnajdywała spokój w sterczeniu przy zimnej barierce i obserwowaniu byłego nauczyciela tak długo, aż nie zniknął za wysokimi drzewami. Mimo że chciała, nigdy nie zdobyła się na wyjście z domu i przespacerowanie ze Snapem, nawet jeśli zawsze pojawiał się tam sam, bez jakiejkolwiek pomocy.
Zbiegała właśnie po schodach, obładowana ciężkimi, papierowymi torbami poupychanymi w kieszeniach, gdy zatrzymała ją kobieta w średnim wieku:
— Ty jesteś Hermiona, prawda?
— Mhm — przytaknęła, starając się złapać oddech.
— Shailene — przedstawiła się rudowłosa, wyciągając do niej rękę. Granger chętnie ją przyjęła i obdarzyła kobietę lekkim uśmiechem. Shailene. To musiała być ta Shailene, która co tydzień bywała u profesora. Gdyby tylko widział, na pewno by się mu spodobała. Miała lekko falowane, rude włosy i niesamowicie zielone oczy. Do złudzenia przypominała Hermionie matkę Harrego — nie chcę zatrzymywać cię na długo, pewnie się śpieszysz, ale chciałam ci tylko powiedzieć, że byłam wczoraj u Severusa i pytał o ciebie.
— O mnie? — powtórzyła, marszcząc brwi. Na usta siliło się jej pytanie zawierające w sobie setki innych: dlaczego? Jednak zdobyła się na zatrzymanie języka za zębami.
— Tak. Pytał o pannę Granger — odpowiedziała rzeczowo — mogłabyś do niego wejść? — zapytała po chwili wahania — chociaż na herbatę?
— Oczywiście — odparła bez zastanowienia. W końcu co innego miałaby powiedzieć?
— Dziękuję — Shailene złapała ją za ręce i uśmiechnęła się w geście podziękowania — nawet nie wiesz, ile to będzie dla niego znaczyć.
— Nie ma za co dziękować — siliła się na uprzejmość po czym rzuciła okiem na zegarek — a teraz bardzo przepraszam, ale muszę już iść.
— Rozumiem i jeszcze raz bardzo dziękuję — obdarzyła ją jeszcze jednym uśmiechem. Hermiona skinęła głową i zbiegła po schodach na parking, by po chwili znaleźć się już w swoim samochodzie.
***
— Hermionko, może napijesz się jeszcze herbatki? — zaproponował Anthony Daniels z trudem wstając od stołu z pomocą laski.
— Bardzo dziękuję, ale muszę już wracać do domu! — gardło nieco bolało ją już od krzyczenia, jednak to był jedyny sposób na rozmowę z przygłuchym, starszym czarodziejem. W końcu sto dwadzieścia dwa lata to piękny wiek — mój narzeczony na mnie czeka! — Ronald Weasley już dawno stracił miano narzeczonego, ale wciąż świetnie nadawał się jako wymówka.
— Ach, miłość. Piękna rzecz, moja droga — zachwycał się senior — czy opowiadałem ci już o mojej żonie – Mirandzie?
— Tak! Piękna historia! — wstała i przysunąwszy krzesło do blatu, ruszyła w stronę przedpokoju. Opowieść o urodzie, zaręczynach i ślubie z panną Wilde zdawała się być ulubioną pana Danielsa dlatego Hermiona miała okazję słyszeć ją już trzy razy w tym tygodniu — bardzo pana przepraszam, ale naprawdę muszę już iść! — czym prędzej założyła buty i płaszcz. Nie mogła powiedzieć, że nie lubi tutaj przychodzić. Pan Anthony zawsze był dla niej nad wyraz miły i uprzejmy i Hermiona naprawdę nie miała nic przeciwko jego ziołowym herbatkom i naprawdę całkiem dobrym ciastom, jednak była już zmęczona całym dniem, a musiała znaleźć jeszcze siły na odwiedziny profesora.
— W takim razie, do widzenia, Hermionko — pożegnał ją z uśmiechem, po czym złożył na jej dłoni pocałunek.
— Do widzenia! — odkrzyknęła i wyszła z domu. Pan Daniels stanął w drzwiach i machał jej dopóki nie odjechała.
Gdy znalazła się w okolicach parku było około wpół do piątej, a więc profesor był już prawie w połowie spaceru. Zaparkowała byle jak, obiecując sobie, że po spotkaniu z nauczycielem przestawi samochód pod dom.
Przeszła mniejszą alejką do głównej i bez najmniejszego problemu wyhaczyła Severusa pośród spacerujących ludzi. Jak zawsze szedł z wysoko podniesioną głową, prowadzony przez Flame'a. Ruszyła w jego stronę. Pies szczeknął jej na powitanie.
— Dzień dobry, profesorze — przywitała się praktycznie od razu, chcąc zaoszczędzić Snape'owi niepotrzebnego stresu.
— Panna Garanger? — wyciągnął do niej wolną rękę. Niepewnie ją złapała i poprowadziła na swoje ramię. Poczuł pod palcami miły w dotyku materiał jej płaszcza i zagubiony kosmyk poskręcanych włosów.
— Mhm.
— Czemu zawdzięczam to spotkanie? — zapytał nieco speszony, zabierając dłoń. Nie spodziewał się po Granger takiego gestu. Miał ochotę zapaść się pod ziemię.
— Shailene powiedziała, że pan o mnie pytał.
— Shailene... — będzie musiał z nią poważnie porozmawiać. Nie prosił ją o zorganizowanie spotkania z Granger (mimo że było to coś, o czym myślał od dłuższego czasu) chciał się tylko dowiedzieć, czy zapisała się do lekarza i choć trochę poukładała sobie życie.
— Spuścić Flame'a? — zapytała, drapiąc psa za uchem. Snape jakby tyko na to czekał. Klęknął i zdjął psu szelki. Coś zimnego i mokrego wylądowało na jej policzku. Podniosła głowę, by zobaczyć duże, białe płatki, powoli spadające z nieba — śnieg... — wymamrotała z uśmiechem.
— Najwyższy czas. W końcu zaraz Święta — mruknął Severus, po czym zamarł, zdawszy sobie sprawę, że nie zabrał z domu laski. Hermiona zreflektowała się w porę i objęła jego ramię dłońmi.
— Zaufa mi pan? — spytała z nutą przekory.
— A mam wyjście? — odparł, niepewnie ruszając do przodu.
Z początku przerażona, Granger szybko odnalazła się w roli przewodnika. Wciąż pilnowała psa, jednak teraz, w głównej mierze musiała skupić się na profesorze. Żądne się nie odzywało. Oboje uczyli się siebie nawzajem w akompaniamencie pruszącego śniegu i narastającego mrozu.
— Z kim spędza pan Boże Narodzenie? — odezwała się dopiero po dłuższej chwili, przelotnie spoglądając na nauczyciela. Ten zamknął usta równie szybko jak je otworzył. Nie chciał robić z siebie ofiary losu. Nie przed Granger.
— A jak myślisz? — zapytał z ironią, wprawiając ją w zakłopotanie.
— Czy Centrum nie organizuje nic na Święta? — poczuła się wręcz urażona jego ostrym tonem.
— Wyobraź sobie jaki popłoch bym zasiał, pojawiając się na obiedzie u Beth — uśmiechnął się pod nosem. Trochę krzywo i gorzko, jednak gdzieś z tyłu kryło się za tym jakby rozbawienie.
— Racja... — chcąc nie chcąc musiała się z nim zgodzić. Wywołałby panikę. Wielką panikę.
— A ty?
— Co ja? — mimo że miała rękawiczki, palce zaczynały jej już powoli marznąć.
— Co robisz w Święta, Granger?
— Nic — odpowiedziała smętnie — kompletnie nic — uśmiechnęła się krzywo. Jeszcze w zeszłym roku obchodziła Boże Narodzenie w odbudowanej Norze, otoczona Weasley'ami.
Narastający mróz zaczął ścinać wodę pozostałą na chodnikach po ostatnich deszczach, jednak nie zdawszy sobie z tego żadnej sprawy, Hermiona wstąpiła na zamarzniętą na kość kałuże. Miała wrażenie, że świat ucieka jej spod nóg. Kurczowo złapała się Severusa, ale ten stracił równowagę, fundując im obojgu twarde spotkanie z betonem.
— Nic się panu nie stało? — zapytała, nie mogąc powstrzymać rozbawienia.
— Nie... — z lubością słuchał jej ciepłego śmiechu, starając się wyobrazić, jak wygląda teraz panna Granger. Widział jej zaczerwienione mrozem policzki i zmarznięte palce, wcześniej kurczowo zaciskane na jego ramieniu — a tobie, Granger?
— Nie, wszystko dobrze — powoli podniosła się z lodu, rozmasowując obite biodro — przepraszam. W ogóle nie zauważyłam tej kałuży — przyznała, nieco się rumieniąc.
— Nic się nie stało — nim zdążył się podnieść, znalazł się przy nim pies. Zaczął lizać go po twarzy jakby chcąc się upewnić, że jego pan jest cały — no już, spokój — potarmosił Flame'a po łbie i przeniósł się na kolana, by zacząć niezgrabnie się podnosić. Nie zauważył nawet kiedy, ręce Granger złapały go za łokieć. Snape wsparł się na jej ramieniu i powoli wstał z lodu.
— Na pewno wszystko dobrze? — dopytała niepewnie. Severus tylko przytaknął, po czym schylił się, by założyć psu szelki — robi się coraz zimniej. Może podrzucę pana do domu?
— Nie ma takiej potrzeby — mruknął cicho.
— Nalegam. Coraz mocniej pada — dumnie broniła swojej prośby i chcąc nie chcąc, Snape nie mógł się jej opierać.
— Dobrze — przyznał, dopiero po dłuższej chwili namysłu. Hermiona uśmiechnęła się w odpowiedzi. Problem w tym, że on tego uśmiechu nie zobaczył.
— Chodź, Flame — mruknęła do psa — idziemy w drugą stronę — musiała zrobić kilka kroków, nim ponaglony przez Severusa owczarek za nią poszedł. Po chwili zrównała krok z profesorskim i niepewnie wsunęła rękę pod jego wolne ramie. Może i nie powinna, ale wcześniej, gdy szli razem zrobiło się jej ciepło na sercu. Poczuła jakby znowu miała obok siebie kogoś kto się o nią martwi i troszczy (i nawet jeśli najlepszym przykładem do porównania byłby pan Weasley, Hermiona nie raczyła uwzględnić go w swoich przemyśleniach) a że samemu Snape'owi zdawało się to nie przeszkadzać – bo, jakby na to nie patrzeć – nie przeszkadzało, nie zamierzała rezygnować z pomocnego gestu. Bo właśnie takim i tylko takim obiecała sobie go nazywać. A Severus? Severus zauroczony w niej już od dłuższego czasu (o czym, bardzo przepraszam, zapomniałem wspomnieć wcześniej) był przeszczęśliwy z takiego przebiegu wydarzeń.
— Dlaczego przyjechałaś samochodem? — uniósł brew do góry. Granger uśmiechnęła się kwaśno:
— Byłam u lekarza... dostałam jakieś leki i powiedział, że przy nich lepiej się nie deportować — poprawiła czapkę, notorycznie zsuwającą jej się na oczy.
— Rozumiem... — Severus niezmiernie cieszył się, że posłuchała jego prośby i zdecydowała udać do specjalisty, jednak wiedział, że pytanie o jej samopoczucie będzie w tym przypadku co najmniej niestosowne.
I mniej więcej w taki sposób, wspólne, popołudniowe spacery, stały się pewnego rodzaju ich tradycją. Hermiona spotykała się z profesorem w nadziei, że po codziennym, jakby na to nie patrzeć, wysiłku fizycznym będzie lepiej spać, a Severus nie posiadał się z radości, mogąc codziennie słuchać jej głosu. I szybko zaczął zapominać laski. Notorycznie.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro