II.
Dzień był długi, zimny i męczący. Hermiona była wykończona. Ręce jej drżały. Kozaki przemiękły. W głowie kręciło się od ilości przeprowadzonych deportacji. Odwiedzanie podopiecznych Centrum okazało się być o wiele bardziej męczące niż sądziła. Szczególnie, że wszyscy u których dotychczas była okazali się być seniorami potrzebującymi pomocy ze względu na wyraźnie doskwierającą samotność, albo brak rodzinny. Od samego rana Granger była raczona ziołowymi herbatkami, zakalcowatymi ciastami i zdającymi się nigdy nie kończyć monologami staruszków, jednak najgorsze dopiero przed nią. Przyszedł czas skreślić ostatnie nazwisko z listy.
Skupiła się i deportowała na Lancaster Gardens.
— Jakoś sobie poradzimy... Damy radę... — mimo że Krzywołapa nie było przy niej już naprawdę długo, pozostał jej nawyk zwracania się do niego w trudnych chwilach.
Bez problemu odnalazła numer dziewiąty. Niepewnie nacisnęła na klamkę niskiej furtki. Otwarta. Weszła do małego ogródka, by po chwili stanąć przed drzwiami domu. Zapukać cztery razy. Jej dłoń zastygła bez ruchu. Nie była w stanie tego zrobić. Palce zaczęły drętwieć, a żołądek wywijać koziołki. Od zakończenia wojny ani razu nie widziała się z nauczycielem. Nikt nie pisał o nim w gazetach. Nie pytał co stało się po ataku Nagini. Po obejrzeniu wspomnień przekazanych Harremu, minister tylko uznał Snape niewinnym i nigdy więcej nie wracał do jego tematu.
Hermiona zdała sobie sprawę, że streczy pod drzwiami już dłuższą chwilę. Raz kozie śmierć. W końcu jest gryfonką. Przynajmniej według Tiary Przydziału. Wzięła głęboki wdech. Zapukać cztery razy. Jeszcze jeden niespokojny oddech. Zebrała się w sobie. W końcu jej drżąca pięść cztery razy uderzyła w drzwi. Stres wziął górę. Granger miała wrażenie, że za chwilę zwymiotuje.
Po drugiej stronie rozległ się jakiś hałas. Coś, jakby pazury – rytmicznie zaczęły uderzać o panele. Szczek. Pies? Nigdy nie spodziewała się, że profesor Snape będzie miał psa. W jej głowie zawitały wątpliwości. Czy na pewno trafiła pod dobry adres?
Jednak teraz nie było już odwrotu. Drzwi otworzyły się powoli. Duży, czarny owczarek niemiecki zaczął na nią ujadać. Jednak nie rzucał się do ataku. Stał dumnie obok swojego pana. Pana, który zapisał się w pamięci Granger w kompletnie innym wydaniu. Powoli podnosiła oczy, dokładnie badając sylwetkę nauczyciela. Ubrany w najzwyklejsze mugolskie ubrania, zdawał się nieco przybrać na wadze. W końcu przestał być przeraźliwie chudy. Na ramionach spokojnie leżały nieco dłuższe, wciąż czarne włosy. Na szyi, w paskudny labirynt układały się niezliczone blizny. Spojrzała na twarz profesora. Zamarła. Oczy także otaczała plątanina blizn. Dotąd czarne tęczówki straciły kolor. Stały się mleczne. Ślepe.
— Flame, spokój — warknął na psa. Ten od razu przestał szczekać — Shailene?
Zadrżała. Nie miała pojęcia co robić. Beth nie raczyła nawet wspomnieć, że Severus Snape stracił wzrok.
— Shailene nie mogła przyjść — skrzywiła się, słysząc drżenie własnego głosu.
— Granger? — zmarszczył brwi. Wszędzie pozna ten głos. Ciepły i głęboki, przywodzący na myśl świąteczne pomarańcze z goździkami i cynamonem. Myślał, że już nigdy go nie usłyszy... To dlatego Flame tak ujadał.
Przytaknęła. Jednak nie otrzymawszy żadnej odpowiedzi, dotarło do niej, że profesor nie jest w stanie zobaczyć jej ruchów.
— Przepraszam za to zamieszania, ale nikt mi nie powiedział, że...
— Wejdź proszę — wciął się twardo i przesunął w drzwiach. Proszę w jego ustach zabrzmiało co najmniej dziwnie.
Niepewnie przekroczyła próg. Nie wiedziała czego się spodziewać. Zdjęła przemoczone buty i płaszcz. Pies nie odstępował jej na krok, obwąchując jej dłonie.
— Chcesz herbaty?
— Poproszę — niepewnie podrapała owczarka za uchem. Snape zniknął w korytarzu, zostawiając ją samą. Czym prędzej wyjęła z kieszeni płaszcza zmniejszoną torbę i przywróciła jej dawną wielkość. Pies jakby tylko na to czekał. Powoli ruszył przed siebie, zatrzymując się co chwilę, dając Granger do zrozumienia, że chce aby za nim poszła.
Dotarli do kuchni. Niepewnie rozejrzała się po przestronnym pomieszczeniu. Panował w nim nieskazitelny porządek. Drewniane szafki i stół aż błyszczały.
— Słodzisz? — zapytał Snape, gdy tylko weszła. To zdawało się jej niemożliwe. Była przekonana, że idąc tutaj nie narobiła najmniejszego hałasu.
— N-nie, dziękuję — torba zdawała być się teraz z ołowiu. Wyślizgiwała jej się z rąk wilgotnych od potu. Chociaż nic się nie działo, Hermiona wciąż się stresowała. Mało tego – była przerażona.
— Postaw to na komodzie — poprosił, stawiając na stole dwa kubki herbaty. Granger odstawiła pakunek na wysokiej szafce — siadaj — ruchem głowy wskazał na krzesło naprzeciwko siebie. Hermiona niepewnie usiadła. Profesor też usiadł.
Bez zastanowienia zaczęła się gapić w jego ślepe oczy. Spuściła wzrok. Durna Granger!
— Czy w zeszłym tygodniu nie pracowałaś jeszcze w Ministerstwie? — jego oczy błądziły po kuchni, nie zatrzymawszy się na niej nawet na krótka chwilę. — Skeeter wspominała o tobie w Proroku.
— Zmieniłam pracę — odburknęła. Nie chciała o tym rozmawiać. A już na pewno nie z byłym nauczycielem. Nie żywiła do niego urazy i nie miała nic za złe. Wiedział co zrobił dla Harrego i Zakonu, jednak nie zdawał się być najlepszym powiernikiem jej prywatnych problemów.
— Dlaczego?
— Po prostu... ja... — zacisnęła powieki. Wspomnienie zerwania z Ronaldem i lawiny problemów która przetoczyła się później przez jej życie było zbyt bolesne.
Drgnęła. Zimne palce profesora powoli badały jej przedramię leżące na stole. Znalazły to, czego chciały. Snape zatrzymał dłoń bliżej łokcia. Muskał kciukiem cienkie blizny pozostałe po ostatnim załamaniu nerwowym.
— Powinnaś z kimś porozmawiać — mruknął, zabierając rękę. — Bethany zna kilku dobrych lekarzy.
— Nie potrzebuje pomocy.
— Potrzebujesz — odparł twardo.
— A co pan może o tym wiedzieć?! — ugryzła się w język. Nie powinna była krzyczeć na nauczyciela.
— Wystarczająco dużo — warknął ostrzej. Miała wrażenie, że piorunuje ją wzrokiem. Po chwili dotarło do niej, o co mu chodzi. Koszulka z krótkim rękawem ukazywała jego ręce w całej okazałości. Ręce pełne blizn i dawno zasklepionych ran.
— Przepraszam — wymamrotała speszona i odłożyła ręce na kolana.
— A więc? — lewa brew profesora powędrowała ku górze. Znała ten ruch aż nazbyt dobrze. — Nie zamierzam na ciebie naciskać, ale dlaczego właśnie tutaj? Jesteś ambitna, Granger. Spodziewałem się po tobie czegoś... — urwał. Zabrakło mu słowa. Nie chciał jej urazić.
— Bardziej wymagającego — dokończyła za niego grobowym głosem — ja też się tego po sobie spodziewałam... — pociągnęła nosem i z trudem przełknęła łzy. Flame mruknął cicho. Podszedł do Granger i położył pysk na jej kolanach, uporczywie wpychając nos w trzęsące się dłonie — mogę go pogłaskać? — czuła się teraz jak mała dziewczynka, prosząca rodziców o nową zabawkę.
— Nie krępuj się — odparł Snape popijając herbatę.
Hermiona uśmiechnęła się mimowolnie i wsunęła palce w miękką czarną sierść psa. Po chwili klęczała już na podłodze drapiąc go po brzuchu.
— Nigdy nie sądziłam, że będzie miał pan psa — rozmowa z nauczycielem nadal była kłopotliwa jednak wciąż lepsza niż przytłaczająca cisza.
— Bethany przyprowadziła go, gdy tylko Narcyza zgłosiła mnie do Centrum — odpowiedział spokojnie. Hermiona miała wrażenie, że stał się kompletnie innym człowiekiem. Tak jakby... nabrał pokory.
— Narcyza? Mówi pan o Narcyzie Malfoy?
— Znasz jakąś inną?
— Ministerstwo szuka jej od zakończenia wojny.
Snape parsknął pod nosem:
— I nigdy nie znajdzie.
— Ma pan kontakt z Malfoy'ami?
Profesor nie odpowiedział. Tylko uśmiechnął się triumfalnie i wrócił do sączenia herbaty.
Zegarek stojący na stole dał o sobie znać czterema krótkimi dźwiękami. Pies jakby tylko na to czekał. Zerwał się z podłogi i wybiegł z kuchni. Hermiona posłała nauczycielowi pytające spojrzenie. Jest niewidomy, głupia!
— Przejdziesz się ze mną na spacer? — zapytał, wstając od stołu.
— Na spacer? — powtórzyła jak echo. Jak to na spacer?! — To pan w ogóle wychodzi z domu?
Jej pytane doprowadziło go do śmiechu:
— Oczywiście, że tak, Granger. Mam psa, muszę go wyprowadzić. Poza tym nie mogę tkwić całe dnie na kanapie.
— Pójdę z panem — zaoferowała szybko, zdając sobie sprawę, że nie zaśnie spokojnie, jeśli nie odprowadzi Snape z powrotem pod same drzwi. Nauczyciel zawsze wydawał jej się być samowystarczalny ale na Boga! Nie w takiej sytuacji!
Do kuchni wrócił Flame, ciągnąc za sobą szelki z dużym aluminiowym uchwytem. Wepchnął go profesorowi w ręce. Ten kucnął obok psa. Zrzucił włosy na plecy i zręcznie założył szelki.
— Mogę jakoś pomóc? — zapytała niepewnie, nie wiedząc jak się zachować.
— Idź się ubrać — wstał i ruszył w stronę przedpokoju. Flame delikatnie złapał osłupiałą Hermionę za rękaw i pociągnął za sobą. Granger nie była w stanie uwierzyć, że Severus Snape tak świetnie sobie radzi. Że mieszka sam i nie potrzebuje niczyjej pomocy, a odwiedziny Shailene z Centrum, są tylko proformą.
W końcu korytarza zastała nauczyciela praktycznie gotowego do wyjścia. Pod pachą trzymał białą laskę. Hermiona czym prędzej się ubrała, a Snape jakby tylko na to czekał.
— Wychodź, muszę jeszcze zamknąć drzwi.
— Dobrze — mruknęła cicho. Otworzyła drzwi i wyszła przed dom. Przestało lać. Zza chmur niepewnie wyglądało słońce.
Snape wyszedł tuż za nią. Bez żadnego problemu zamknął drzwi na klucz.
— Dlaczego zdecydowałaś się na pracę w Centrum? — drążył temat, łapiąc za aluminiowy uchwyt szelek. Flame szedł kawałek przed nim, dumnie prowadząc do furtki.
— W Ministerstwie powoli przestawałam dawać sobie radę, a znam się z Callumem Woodley i po prostu jakoś tak wyszło — uśmiechnęła się do niego słabo jednak po chwili na jej twarz wstąpił grymas. I tak tego nie widział...
Wyszli przez niską furtkę. Snape zamknął ją tylko na klamkę.
— Idziemy do parku — mruknął do psa, pewniej łapiąc aluminiowy uchwyt.
— Shailene przychodzi tylko raz w tygodniu. Z kim pan wychodzi, jak jej nie ma?
— Uwierz, Granger sam świetnie sobie radzę. Poprosiłem cię żebyś ze mną poszła, bo chcę spuścić psa, a po południu w parku jest dużo ludzi i wolę żeby ktoś miał na niego oko.
— Rozumiem — skręcili w prawo. W oddali majaczył już niewyraźny obraz parku. — Nie pracuje już pan w Hogwarcie, prawda? — to pytanie zdawało się sięgać szczytów głupoty.
— Widziałaś kiedyś ślepego nauczyciela eliksirów? — zapytał z przekąsem.
W odpowiedzi tylko się uśmiechnęła. Chciała obdarzyć go tym ciepłym gestem, jednak gdy spojrzała na jego twarz uderzyła w nią biel jego oczu. Pieprzona biel, zasłaniająca mu świat.
Po jej policzkach pociekły łzy. Szybko je otarła po czym pociągnęła nosem.
— Granger? — nie ważne jak bardzo starała się ukryć szloch. On i tak go usłyszał.
— Nie da się jakoś tego cofnąć?
— Czego cofnąć? — zmarszczył brwi i odwrócił głowę w jej stronę.
— No... działania jadu... — odpowiedziała zmieszana. Severus parsknął pod nosem.
— Czy ty siebie słyszysz, Granger? Minęły już ponad dwa lata. Dobrze wiesz, że nie da się z tym nic zrobić — zbliżali się do pasów. Hermiona odruchowo złapała Snape'a za łokieć, kompletnie zapominając o prowadzącym go Flamie. Profesor zaśmiał się cicho. — Mówiłem ci, że sam sobie radzę. — Była przekonana, że gdyby mógł, spojrzałby teraz na nią znacząco. Światło zmieniło się na zielone i Flame ruszył do przodu. Hermiona wciąż kurczowo zaciskała palce na nauczycielskim łokciu, a sam nauczyciel, ani myślał strzepywać jej dłoni.
— Profesorze... — zaczęła niepewnie. Nie powinna była pytać o tak prywatne sprawy, jednak jej wrodzona ciekawość panny wiem-to-wszytsko-i-jeszcze-więcej wzięła górę. — Czy pan widzi cokolwiek, czy kompletnie nic... przepraszam... — dodała szybko, czując narastające poczucie winy.
— A jak myślisz, Granger? — odparł kąśliwie.
— Przecież wtedy, w Wrzeszczącej Chacie jeszcze wszystko pan widział... Zatamowaliśmy krwawienie, a później pojawiła się matka Malfoy'a i powiedziała, że się panem zajmie. Wszystko było dobrze — przeszedł ją nieprzyjemny dreszcz. Sama nie wiedziała czy z zimna, czy przywołanego wspomnienia starcia z Voldemortem.
— Jak trafnie zauważyłaś, było dobrze — dodał ostro, wyraźnie naciskając na „było".
Zapanowała niezręczna chwila ciszy. Słońce powoli wychodziło zza chmur, jednak jak na grudniową pogodę przystało, nie było zbyt ciepło. Hermiona zdała sobie sprawę, że wciąż zaciska palce na łokciu nauczyciela. W końcu niepewnie puściła jego rękę i wepchnęła zmarznięte dłonie do kieszeni.
— Kto uczy teraz eliksirów? — gdy mówił, Granger skupiła się na jego głosie. Jednak brzmiał tak jak wcześniej, jakby Nagini nigdy nie zatopiła kłów w gardle profesora.
— Nie wiem — odpowiedziała szczerze, czując jak mróz zaczyna szczypać ją w policzki — po wojnie wróciłam do szkoły, żeby zaliczyć ostatnią klasę. Wtedy eliksirów uczył profesor Slughorn.
Weszli do parku. Severus klęknął i zdjął psu szelki.
— Spojrzysz na niego? — zapytał, wyciągając spod pachy białą laskę.
— Oczywiście — przytaknęła z nikłym uśmiechem — właściwie, czym się pan teraz zajmuje?
— A jak myślisz, Granger? Czym może zajmować się ślepy nauczyciel? — Poczucie winy znowu zapukało do drzwi sumienia Hermiony. — Nie mogę już robić eliksirów. To wymaga precyzji, a ja ani nie widzę co dokładnie wsypuje, ani nie jestem w stanie dobrze odmierzyć składników.
— Czy pan w ogóle używa magii?
W odpowiedzi tylko pokręcił głową.
— Nie mogę. Jad dostał się do krwiobiegu i zainfekował sporą część krwi...
— Profesorze... jak to jest nie widzieć? — rzuciła okiem na jego twarz, by wyłapać ewentualną reakcję, po czym wróciła do obserwowania psa truchtającego między drzewami.
— To zależy z jakiej strony na to spojrzysz — zaczął jeszcze względnie spokojnie.
— Przepraszam, że o to zapytałam — zreflektowała się szybko. Monotonne uderzanie laski o chodnik zaczęło doprowadzać ją do szału.
— Gdybyś o to nie zapytała, zacząłbym się martwić — rzucił półżartem — jesteś nad wyraz ciekawska, wiem to nie od dzisiaj.
Hermiona uśmiechnęła się pod nosem.
— Bardzo się pan zmienił — mruknęła, nie będąc w stanie utrzymać języka za zębami.
— Co masz na myśli? — znowu znajomy gest: uniesienie lewej brwi ku górze.
— Nie wiem jak to powiedzieć... — przyznała nieco zakłopotana — po prost wydaje mi się, że jest pan... milszy...
— Granger... — zdawało się, że chciał coś jeszcze dodać, jednak odwrócił od niej głowę. A więc zauważyła. Nie chciał, żeby to dostrzegła. Jak zawsze tylko narobi sobie nadziei, a później i tak nic z tego nie będzie. — Która jest godzina? — zadał to pytanie machinalnie. Tak po prostu, żeby zmienić temat. Granger nasłuchała się już dzisiaj wystarczająco dużo.
— Już panu mówię — wsunęła dłoń głębiej do kieszeni, w poszukiwaniu telefonu — za dwadzieścia piąta.
— Będę się już zbierać. Dziękuję, że się pani ze mną przeszła, panno Granger — przez krótki moment miała wrażenie że nawet się do niej uśmiechnął. Może tylko jej się wydawało. Zawołał psa i z powrotem założył mu szelki.
— Może odprowadzę pana do domu? — zaproponowała, poprawiając czapkę zsuwającą się na oczy.
— Nie ma takiej potrzeby. Weasley na pewno się już zamartwia — wypowiedział jego nazwisko w najpaskudniejszy sposób jaki potrafił.
— N-nie jestem już z Ronem... — wymamrotała cicho.
— Och... przepraszam Granger, byłem pewien, że... — zaczął jakby zakłopotany.
— Nie — wcięła się miękko — tak jest lepiej. Bez Rona... Na pewno sobie pan poradzi? — miała wrażenie, jakby popatrzył na nią z politowaniem — w takim razie, do widzenia, profesorze — gdy tylko dotarło do niej co powiedziała, zagryzła dolną wargę i zacisnęła powieki. Głupia! Głupia, Granger!
— Do widzenia, panno Granger — odpowiedział, bez cienia urazy.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro