4. Zakład
- Czy to prawda... - wyszeptała. - Pan Aizen was stworzył? - powiedziała to tak cicho, że nie mógł tego usłyszeć, bo nie odpowiedział ani słowa.
Shira z przerażeniem wpatrywała się w horyzont, gdzie toczyły się walki. Ponura wizja krwi czy wymiany ciosów sprawiała, że gdzieś głęboko w ciele i umyśle słyszała cichy szept, który czekał, by przemienić się w krzyk.
Stała blisko swego wroga. Zbyt blisko. Jednym ruchem mógłby zabić ją i odejść. Jego reiatsu emanowało potęga i chłodem... ale jak stabilne, a jednocześnie dzikie, próbujące się wyrwać ze smyczy, wszystko dookoła niszcząc.
To było dziwne... Jego towarzysze walczyli z shinigami, a on stał z obojętnością wymalowaną na twarzy, jakby ich los nie obchodził go. Odetchnęła od siebie tę myśl.
Zadrżała.
Poczuła ucisk w sercu. Jej zawahanie zostało również zauważone przez podejrzanego Arrancara. Objęła się ramionami, trzęsąc się i wybijając oczy w jeden punkt przed nią. Rozchyliła lekko usta, jakby chciała coś powiedzieć, ale po chwili je zamknęła.
- Bya-Byakuya!! - ryknęła. - On jest ranny! I czuję... tego z wcześniej!
,,Robi wrażenie. Potrafi wyczuć zaburzenie przepływu reiatsu z powodu rany... A przede wszystkim wyczuwa ukrywane reiatsu... Wyczuła mnie. Do tego czuje reiatsu Grimmjowa i rozpoznaje go. Czym ty jesteś?"
- Proszę o wybaczenie - pochyliła nisko głowę. - Muszę pomóc Byakuyi...
Odwróciła się na pięcie i zbiegła ze wzgórza. Nie używała shunpo - techniki poruszania shinigami. Biegła jak najzwyczajniejszy w świecie człowiek. ,,Czym jesteś?" Doskonałe pytanie. Warto było o to zapytać Aizena.
Shira przewróciła się dwa razy. Nie zważała na podarte i ubrudzone kimono. Musiała biec, do Byakuyi, do Hitsugayi, do towarzyszy. W jakiś sposób pomóc... Pomóc? Zatrzymała się między wysokimi, jasnymi murami z pomarańczową dachówką. Jak miała im pomóc?
Krzyk. Jeżeli zbytnio się zbliży być może straci kontrolę... krzyk rozlegnie się po Soul Society.
Zamyśliła się i nawet nie zauważyła jak pobliski budynek ulega zniszczeniu, a większe odłamki lecą w jej stronę. Zasłoniła się rękoma i nagle poczuła...
...silną dłoń zaciśniętą na ramieniu i prawym boku. Nie wierzyła własnym oczom. Uratował ją... Arrancar?!
- Dziękuję za ocalenie, ale dlaczego to zrobiłeś? - zacisnęła dłonie w pięści, zaciskając mocno zęby, by się nie rozpłakać.
- Nie uratowałem cię. Przechodziłem. Zakończyłem swoją misję, a ty stałaś mi na drodze.
Pokręciła głową, siląc się na uśmiech.
Wyciągnęła w jego stronę wciąż drżącą dłoń.
- Załóżmy się.
Ulquiorra spojrzał na nią z ukosa. Czego ta nędzna istota jeszcze od niego chciała?
- Zakład? Nie bądź śmieszna - parsknął krótkim śmiechem. Nie spodziewała się po nim takiej reakcji, ale musiała przyznać, że naprawdę miał słodki śmiech.
- Udowodnię, że Arrancarzy mają coś w sobie z ludzi! - krzyknęła, podnosząc głowę i wpatrując się w jadowicie malachitowe oczy. - Jeżeli wygram, podasz mi swoje imię i odpowiesz na moje pytania!
Odwrócił się w jej stronę, by lepiej ją widzieć. Ona sobie z niego żartowała? Znajdzie coś w Arrancarach ludzkiego? To jak szukać w ciemności światła, które nigdy nie istniało.
- A jeśli ja wygram - Pobladła na twarzy. Właśnie. Co ona mogła dać mu w zamian? - Udasz się ze mną do Las Noches i będziesz niewolnikiem.
Przeszedł ją dreszcz, ale musiała to zrobić. On znał odpowiedzi na pytania, których jeszcze nie zdążyła zadać, a i tak już wiedziała, że Karakura czy Seiretei nie odpowie na nie. Przełknęła ślinę. Przestała się trząść. Jej ruchy stały się pewniejsze, co nie umknęło jego uwadze.
- Zgoda! - Niechętnie z jego strony, ale uścisnęli sobie dłoni, aby przypieczętować umowę.
Niedługo potem tajemniczy Arrancar zniknął, a odgłosy walki ucichły. Na sam dźwięk ostatniego wybuchu usłyszała znajomy chichot.
,,Muszę szybko wracać!''
Starała się nie patrzeć na martwych shinigami. Nie mogła! Wybierała takie drogi, by zaraz nie popaść w cholerny trans i stracić nad sobą kontrolę. Zwłaszcza, że tak dobrze jej szło utrzymywanie spokoju ducha.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro