zeszycik
imiona bohaterów: cha hajoon i song changmin
Była burza. Deszcz spadał wielkimi, ciężkimi kroplami na jego głowę, kark i ramiona bardzo szybko, jakby uciekał z nieba.
Gdzieś nad Hajoonem burczał w chmurach koloru mokrego popiołu grzmot. Błysk, inny niż ten między jego palcami. Trochę się bał, że ktoś przyjdzie na taras i znajdzie go w leniwie rozpływającym się dymie pod daszkiem, który prawie go nie chronił. Zaciągnął się mocniej, czując jak jego płuca się brudzą. Tego smaku nie pozbędzie się przez kilka godzin, a o wschodzie jeszcze będzie mógł wyczuć na palcach lewej dłoni wspomnienie swądu papierosa.
Wstaje, gdy czuje, jak włoski na jego nagich nogach powoli jeżą się od chłodu kamienia, na którym kucał. Czuje swoje tętno nawet w palcach, które pulsują, trzymając peta. Wypluwa dym, który spływa z jego języka, patrzy prawie obrażony, jak nie znika. Czy deszcz nie powinien pomóc? Jakikolwiek ślad po obecności Cha, powinien jak najszybciej stracić istnienie.
To kolejna zbyt ciepła noc, by móc zasnąć. Musiał wyjść. Czuł, że to mogłoby mu nawet coś przypominać. Gdyby tylko mógł wiedzieć, jak miało na imię to uczucie.
Hajoona bolała głowa. Jeszcze trzy miesiące wcześniej nie od tego zaczynał się jego dzień, ale skąd mógł to wiedzieć, skoro nie pamiętał, co robił w lipcu swojego dziewiętnastego roku życia.
Ojciec mu mówił, że po wypadku zaczął narzekać na szum, jakby w rdzeniu czaszki wiercił gniazdo insekt, jakby jego skrzydła muskały zmysły, zaburzając odczuwanie czegokolwiek. Gorączka przywiązywała go do łóżka lub w lepszych momentach do fotela, zmęczeniem. Przynajmniej coś robił, choć wcale nie. Słuchał muzyki, gapiąc się w okno.
Teraz włożył białą koszulkę, trochę zbyt pomiętą i cienką, żeby to on sam ją kupił, do dżinsów i usiadł przed laptopem. Bał się go otworzyć. Pierścień na jego serdecznym palcu, w którym osadzony był sztuczny kamień, wyglądający podejrzanie podobnie do tego na jego szyi, zdawał mu się niepotrzebnie bardziej interesujący od hasła, którego nie pamiętał. Dlaczego chajaoon0 nie pasowało? Dlaczego hajooncha1 nie było poprawną odpowiedzią? Dlaczego miałby zmieniać hasło właśnie siódmego miesiąca, który dla obecnie żyjącego września, nie istniał?
Tamten lipiec go prześladował. Myślenie o początku wakacji przyprawiało go o ten poranny ból głowy i gorączkę. O bezsenne noce w deszczu przed domem, bo nie widział sensu wychodzić dalej.
Nie otworzył laptopa, jedynie położył na nim dłoń, by poczuć jego miękki chłód. Nie miał jeszcze przymusu wracania do szkoły. Nadal miał odpoczywać, chodzić na rentgeny i zmiany opatrunku. Nawet tego nie zauważał. Jadąc do szpitala, patrząc się w burą nicość za szybą, nie słyszał słów strzelających z radia, nie czuł też pokrzepiającego dotyku swojej matki, która nawet mimo kierowania, popatrywała na swojego syna.
Ciągle powtarzała, że się o niego martwi. Że blizny... Że opatrunek musi być nieporęczny przy myciu się. Że włosy zaczynają mu odrastać i powinni pójść do fryzjera, by chociaż posprzątać bałagan, jakim były słomiane chwasty i drące włoski. Że terapia nie pomaga.
Jak zwykle miała rację. Blizny były widoczne, długie, rozgałęzione jak błyskawice. Włosy sam sobie powycinał, wyrwał, wyglądał jak oszalały i dla niego wszystko się zgadzało. Bezsenne noce go uderzały i on też musiał zadać jakiś ból.
Terapia nie pomagała.
Mimo że czas mu płynął w ten sposób, że nic ze sobą nie niósł i nie zabierał, również nie czuł nic prócz zmęczenia swoim stanem, rozmowy na oliwkowej kanapie wręcz odbierały mu chęci do szukania jakiejś zmiany. Przecież ten stan był wyłączną winą Hajoona. To on pochował się pod chmurami mokrego popiołu, w nieznanym haśle do swojego laptopa i między kartami zeszyciku, który nie należał do niego.
Oczywiście że go znalazł, przejrzał. Nie mógł być jego, bo tak nie rysował. A jednak z jakiegoś powodu podpisał się pod szkicem graffiti bladych malw. Planem kwiatów, liści i łodyg, pszczół i pyłu, nektaru i kamieni. Planem stworzenia czegoś właśnie z nim, zwykłym licealistą. Kto mógł w nim coś odnaleźć?
Zastanawiał się czasem, czy wrócenie do malowania po ścianach by go uleczyło. W końcu z ogniem walczy się ogniem? Znaleźli go pod wiaduktem. Spadł na drogę, potem na pobocze i w dół, obok przejścia podziemnego, stąd tyle ran. Nie pamiętał, co robił na tamtej rampie. Przecież nie chciał skoczyć, przecież od miesięcy nie trzymał w ręku puszki z farbą.
Nie znał powodu ani tamtych myśli, dlatego bolała go głowa, gdy przewracał szeleszczące, szepczące kartki szkicownika. Brakowało mu wspomnień.
Nie starał się sobie przypomnieć, bo nie umiał złapać czegoś, czego nie widział. Na terapii próbowali wielu technik. Nawet odtworzyli całą scenę i jedynie ciało Mina rwało się w konwulsjach i płaczu. On sam w środku umilkł.
Nie znał M. To była jedyna poszlaka, pozostawiona w notesie. Nawet posłuchał poznanego przypadkiem w szpitalu Namhee i przeszukali Internet, czekając na swoje prześwietlenia. Hajoon nadal sądził, że to bardziej przerażające niż interesujące, jak wiele urazów można się nabawić przez wakacje.
Przejrzeli setki kont, aż w końcu coś do siebie zaczęło pasować. To mógł być on i Namhee radził, żeby do niego napisać. Gdy życzył im powodzenia w odnalezieniu się, widzieli się po raz ostatni. Cha był prawie zawiedziony, że młodszy dotrzymał obietnicy i nie lądował już na pogotowiu.
Kiedy trwał sierpień, Hajoon zadawał sobie wiele pytań. Wtedy jeszcze był do tego zdolny, naćpany lekami. Bez problemu wychodził do ogrodu w środku nocy, gdy padało i pozwalał sobie na oślepnięcie w powodzi mroczków pod powiekami i cieniach trawy i drzew. Czuł pod bosymi stopami ziemię i wpływające w nią krople. Krew w nim buzowała.
Dlaczego rodzice coś przed nim ukrywali? Nie był tam sam. Ktoś chciał z nim tworzyć, malować. Ktoś wybrał tamtą noc i punkt. Więc...?
Dotykał opuszkami wypalonych do białości stron szkicownika i słuchał, jak kombajny jadą w kierunku pól zboża. Niedługo miał poczuć zapach ich ścięcia.
Czy właściciel zeszyciku miał podzielić ich los? Zostać tylko zapachem, wrażeniem dotyku. Bardzo odległym i nieznanym w pełni.
Song Changmin, wracając do domu, nie był już w nim zakochany. Ogromnie się tego bał, a jednak teraz, stojąc na swojej ulicy, patrząc na błękitne niebo, kiełkujące plony i suchy beton, nie czuł nic. Oprócz ciepła wkradającego się pod kołnierz koszuli. Znowu był lipiec i ponieważ minął rok, od kiedy obudził się w szpitalu ze złamanym sercem, zgodził się wrócić na wakacje do rodziców. Mógł zostać w mieście, Jibae zapraszał go tak uparcie, że na peronie omal nie pozbawił młodszego przytomności i nie porwał.
Ale Song chciał tu przyjechać. Chciał poczuć, że to miejsce jest dla niego miejscem, które zna, bo nie było tak, bo nie rozumiał, co tutaj utracił. Chciał uleczyć się ze snów, które wypełniały go przerażeniem. Nie wiedział, co było źródłem tego niepokoju. Czyjego imienia nie mógł sobie przypomnieć.
Cha Hajoon szedł ulicą prowadzącą na osiedle, kiedy go zobaczył. Jego nogi zatrzymały się, oddech zagubił. Patrzył na niego, nagle nie mogąc wypowiedzieć żadnego słowa. To był on. Musiał, czuł to. Wszystko było znów na miejscu. On szedł dalej, aż w końcu Hajoon znów mógł się poruszyć i rozpoznać własne myśli.
Ruszył do biegu, ale nagle zawahał się. Jakiś kierowca chyba na niego zatrąbił za przebiegnięcie przez ulicę i wtedy Changmin się odwrócił.
Poczuł coś, rozpoznając Hajoona i natychmiast zareagował. Uniósł ramiona, ale Cha już otaczał go swoimi. Klatki piersiowe zderzyły się i wypełniły pustkę, którą czuli od dawna.
— Znalazłem cię.
— Chyba ja ciebie.
— M.
— To ty napisałeś, prawda?
— Tak — szepnął Hajoon, gdy Song zacisnął palce na materiale jego bluzy.
Płakał, a Cha w końcu mógł oddychać.
— Muszę ci coś pokazać. Właśnie szedłeś do przejścia?
— Pod wiaduktem? Tak.
Na szarej ścianie, zamalowanej w jednym miejscu już wielokrotnie, widniał czarny napis.
23 na przystanku
— Więc czekałeś?
— Wiele razy. Za każdym razem tak bardzo się bałem, i tak samo było z wiadomością. Pół roku zajęło mi zapytanie, czy notes jest twój.
— Też się bałem. Przepraszam, że...
— Nie. Już nie musimy. — Przerwał mu Hajoon, mocniej ściskając mu dłoń.
— Teraz możemy namalować cały świat.
Nie mogli przestać na siebie patrzeć, nawet nie musieli wypowiadać tych słów na głos. Niesamowite uczucie ich ku siebie zbliżyło i nawet graffiti czy zeszycik nie mogłyby tego przypieczętować.
Hajoon z wielkim trudem wracał po wypadku do normalnego życia. Skończył szkołę z niemałą pomocą rodziców i nauczycieli, lekarzy. W tym samym czasie równie mocno cierpiał Changmin.
Bardzo żałowali, że ich rodzice postanowili zachować w tajemnicy fakt, że znaleziono ich razem. Po prostu sądzili, że historia się powtórzy. Mieli oczywiście rację.
Weszli po stromych schodach z betonu na wiadukt i otworzyli drzwi, prowadzące na wąski chodnik. Nie było już rampy, na którą można było się wspiąć, ale gdy zadarli nieco głowy, gdzieś ponad ich ramionami tkwiło graffiti, na niedostępnym dla rąk i spojrzeń znaku.
— Opowiedz mi wszystko. — Prosił Hajoon, gdy szli starą dróżką przez winnicę, o której kiedyś zapomniano.
— No dobrze. Jest tak pięknie.
Słońce już zaszło i dookoła wszędzie kładł się pomarańcz i róż zachodu oraz błękit i atrament nocy.
— Prawda. Tak...
Nie miał słów.
— Puściłem cię wtedy.
Hajoon popatrzył na niego z pełną uwagą.
— Gdy spadaliśmy, puściłem cię. Wyśliznąłeś mi się.
— Pamiętam.
Chłopakowi śniły się gwiazdy płonące w oczach Hajoona tamtej nocy.
— Dlatego nie miałeś takich urazów. Ściągnąłeś nas z drogi.
Na twarzy bruneta migotało mnóstwo emocji.
— Dlatego nie mogę obiecać, że już nigdy cię nie puszczę. To by oznaczało, że...
— Nie pozwolę, żebyś cierpiał samotnie. Już nigdy, rozumiesz?
Musiał się uśmiechnąć i objąć mocniej chłopaka, który go odnalazł.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro