7
Candy wykrzywiła się na rozkaz szermierza, ale mimo wszystko przeczytała na głos zagadkę:
- Jaskinia Zmierzchu - pokazała mu jeszcze pogniecioną karteczkę, aby był pewien, że zaledwie tyle jest napisane.
- Skąd ją masz? - warknął.
- Dał mi, kiedy mieszkaliśmy w Hiszpanii, ale co cię to tak interesuje?! - warknęła wyraźnie zirytowana, choć jeszcze dwie minuty temu z prawdziwym uśmiechem na twarzy, mówiła do Kandy niemalże skacząc z radości - To jest moje życie i moje sprawy!
Przyśpieszyła kroku, nie zważając na ciemnowłosego, przez którego przepłynęła fala szoku i niedowierzania w związku z nagłą zmianą humoru dziewczyny. W rzeczywistości to ona sama nie wiedziała, czemu tak zareagowała ani co się z nią nagle stało. Chciała coś wtedy jeszcze dodać, w bardziej miły sposób, ale w ostatniej chwili z jej ust padła zupełnie inna definicja, a nogi same przyśpieszyły kroku, aż ją zaczęły boleć. Miała zamiar powiedzieć "przepraszam", choć nigdy jej się to nie udało, ponieważ w takich sytuacjach jej ciało było jakby samodzielne. Jej zamiary jednak poszły na pole młucić ziarno, gdyż dalej szła prowadzona przez jakąś nadludzką siłę. Nagle wszystko ustało, a ona wyczuliła wszystkie swoje zmysły.
- Huh...? - wydobyło się z jej ust.
Szybko złapała szermierza za nadgarstek (świadomie tym razem), zaciągając ich w krzaki, które gęsto rosły, zwłaszcza po prawej stronie. Oboje stanęli na kuckach, po czym Candy gestem ręki nakazała poważnookiemu, aby był cicho i pod żadnym pozorem nie wychodził z ukrycia. Na drodze szły dwie Akumy poziomu drugiego, rozmawiając sobie, bez jakichkolwiek podejrzeń, że dwóch Egzorcystów podsłuchuje je w krzakach po prawej.
- Czyż on nie czeka już na Egzorcystów w miasteczku?
- Kto?
- Sir Tykki Mikk, idioto!
- Ach, no tak... Jeden z nich to ten przeklęty szermierz!
- Nie przejmuj się, Earl i klan Noah już niedługo się ich pozbędą. Tym razem to będzie prawdziwa wojna!
- Oj tak, oj tak! Nie przeżyją ci cholerni Egzorcyści!
- Sir Tykki już ma ich na celowniku!
- A to ciekawe... - mruknęła Candy, wychodząc z krzaków.
- To ona! - krzyknęła pierwsza z Akum - Zamordujmy ją!
Jednak nim cokolwiek zdążyły zrobić, Kanda przeciął je na pół. Na ustach dziewczyny pojawił się ledwo zauważalny szyderczy uśmiech. Tykki Mikk... Nareszczie będzie miała prawdziwego przeciwnika, który będzie dorównywał jej poziomu. Nie, ona tego nie pomyślała, przecież to absurd! I dlaczego, do jasnej cholery, się uśmiecha?! Przecież ona jest słaba, a z tego co czytała, to klan Noah razem z Milenijnym jest niemalże potęgą! Czemu się tak zachowuje chociaż nie ma powodu?!
- Idziemy - burknął szermierz.
Pod maską obojętności, którą tak wiele lat dziewczyna pielęgnowała, krył się strach, zmęczenie i panika. Nikt nie zdawał sobie sprawy z jej dwustronicowości, wynikająca nie z jej charakteru, ale nadprzyrodzonej siły, która ją do tego zmuszała, zwłaszcza przy rozmowach o jej przeszłości. Raz w życiu, w chwili załamania udało jej się wyznać, przynajmniej w jakiejś części, co tak naprawdę działo się z nią przez te wszystkie lata. Kanda nie zdawał sobie sprawy z tego, co tak naprawdę przeżywa dziewczyna, pod tą całą swoją ciemną stroną. Rzeczywistość była okrutna, a już niedługo miało sie okazać jak bardzo.
- Nie czuję go... - wymamrotała pod nosem.
- Głośniej - burknął szermierz.
- Nie widzę Tikkiego w mieście! Nawet jeśli umie przenikać przez różne rzeczy, to zawsze go widziałam! - zamknęła oczy, aby się upewnić - W obrębie kilkuset kilometrów na pewno go nie ma, ale za to czuję Innocence i pełno Akum, które natarczywie go szukają niszcząc miasto - opisywała - Większość to pierwszy poziom, nie widzę jednak żadnego trzeciego. Miasteczko to już same ruiny, ale został kościół i jeszcze kilka sklepików. Jeśli o poranku nie będziemy w tajnej części kościoła, możemy się pożegnać z Innocence. Sześćset Akum leci z południa w naszą stronę, więc raczej będzie ciężko je wszystkie wybić, chyba że nasze Innocence cudownie nas uratuje, choć mocno w to wątpię.
Kiedy skończyła mówić otworzyła oczy i jak gdyby nigdy nic ruszyła w dalszą drogę. Ciemnowłosy przypatrzywszy jej się z niepewnością, ruszył za nią w stronę miasteczka. Było ciemno, w końcu nadal trwała noc, której niebo błyszczało od gwiazd, niczym malutkie żaróweczki migające wesoło, ale ani Kanda, ani miodowowłosa nie mieli czasu czy chęci na oglądanie tych widoków. Mieli zadanie do wykonania, co w tej chwili stało się dla nich najważniejsze. Szli przez dość długi czas szybkim krokiem, nie przerywając miedzy nimi ciszy, którą zakłucał jedynie przesuwający się piasek pod ich stopami. Kiedy w końcu dotarli na miejsce, Candy zaciągnęła szermierza w ciemną uliczkę.
- Tamtędy będzie szybciej! - warknął.
- Zamknij się! - syknęła jak najciszej, przykładając palec do ust - Bo jeżeli chcesz zginąć, to idź se tym swoim skrutem!
Puściła z całą wściekłością jego rękę, po czym szybko poszła w głąb uliczki, dając tym samym Kandzie do zrozumienia, że oprócz tego, że go ostrzegła, nic więcej nie zamierza robić. Równie wściekły poważnooki mimo wszystko ruszył za dziewczyną, która była już na drugim końcu, skręcając w kolejną drogę labiryntu, jakim było miasto. Jeśli on by ją zgubił, a chciałby ją znaleźć, miałby ogromny problem, podczas gdy ona nie musiała się tym przejmować ze względu na swoje umiejętności, choć w głębi duszy czuł, że gdyby się naprawdę na niego wnerwiła, to byłaby w stanie zostawić go samego bez żadnych, nawet najmniejszych skrupułów.
Bez chwili przerwy szli przez miasto, zdani tylko na umiejętności miodowowłosej, dla której zagubienie się było czymś zbyt nienaturalnym, aby istniało. Po kilkunastu minutach udało im się przejść bez przeszkód, co wydawało jej się zbyt proste, żeby stało się realne. Mimo wszystko weszli do kościoła w prawie zupełnej ciszy, którą zakłucał stukot wywołany przez spacer ich stóp po posacce. Bez zbędnego w tej chwili rozglądania się Candy weszła na podwyższenie, na którym stał ołtarz. Wsunęła rękę pod delikatny, aż świecący od bieli materiał i pociągnęła za krzyż, który właśnie udało jej się znaleźć. Sprawnym ruchem wyciągnęła dłoń spod obrusu, czekając aż mechanizm zadziała. Kanda, który do tej pory przyglądał się miodowowłosej z uwagą, aby przypadkiem czegoś nie skiepściła (do czego zalicza się w większości zdrada Czarnego Zakonu), prychnął z kpiną. Jednak chwilę później trochę się spłoszył widząc, jak ołtarz rozdziela się na pół, a następnie otwiera się na dwie strony, ukazując schody. Lekko oniemiały patrzył na schodzacą dziewczynę, która burknęła na odchodne:
- Idziesz czy Akumy mają cię sprzątnąć?
Przewróciwszy oczami, szermierz ruszył za nią w zupełnej ciszy. "Drzwi" niemalże od razu się za nim zamknęły nie wydając najmniejszego szmeru. Chwycił za pierwszą lepszą pochodnię, których kilka wysiało po dwóch stronach korytarza. W przeciwieństwie do piwnic było tu sucho i przede wszystkim ciepło. Schody, po których schodzili coraz niżej, wydawały się nie mieć końca. Candy straciła rachubę po dojściu do liczby tysiąc siedemset pięćdziesiąciu dziewięciu schodów, a i tak szli po nich jeszcze dłuższą chwilę. Dziewczyna wolała nawet nie myśleć o tym, co będzie, jak będą musieli wejść z powrotem na górę, bo do maratonu to ona się nie nadaje. Gdyby nie fakt że sufit był zaledwie metr wyżej niż jej głowa (Kandzie brakowało niecałe pół), to na pewno skakałaby teraz z radości, że nareszcie nie ma tych chrzanionych schodów. Rozradowana i beztroska ruszyła szybkim krokiem na przód, aż prawie biegła. Chciała już załatwić sprawę z Innocence, bo tęsknota za Marco właśnie dawała jej się mocno we znaki. Niemalże biegnąc pokonywała metr po metrze, zostawiając ciemnowłosego w tyle, którego kompletnie nie obchodziło, czy Candy się coś stanie czy nie.
~~~
Słyszał je - kroki dwóch osób, ale nie wiedział jakiej są płci, ani jakie miały zamiary. Od miesięcy nikt tu nie przychodził, tylko on sam, bo to tutaj był jego dom. Już od kilku lat mieszkał w tym miejscu, o poranku wychodząc do miasta jak normalny człowiek, a w nocy przychodząc tutaj na zasłużony odpoczynek. Nawet mnisi, którzy często przychodzili do kościoła, nie mieli zielonego pojęcia o jego tajnej części. Earl zniszczył całe jego życie, wliczając w to rodzinę, przyjaciół oraz jego ukochane miasteczko. Ostatnią rzeczą, która jeszcze nie zginęła, był jego mały potwór Chan. Stworzenie z pozoru przypominało małego uroczego, białego diabełka, ale przy aktywacji Innocence stawało się niczym prawdziwa broń Egzorcysty. On należał do kilku osób na całej kuli ziemskiej, które nie potrzebowały, aby ich Innocence zostało przekute. Teraz został sam z przekonaniem, że on jest jedyny z taką umiejętnością, bo przecież całej reszty pozbył się Milenijny. Nie wiedział, że on, jaki i jego towarzysze, zostali oszukani i nawet jedna malutka dziewczynka nie była w stanie tego dostrzec, ze względu na ból, jaki wtedy odczuwała. Nie był to jednak ból fizyczny, choć kiedy widział jej twarz, możnaby powiedzieć, że właśnie taki odczuwała. Dla niego jednak była to tylko przeszłość, z której sideł musiał się wydostać, aby żyć dalej, idąc nową, czarną od zła drogą.
Pogonił Chana, aby się pośpieszył z zobaczeniem, kto idzie i w razie ataku z ich strony, miał szansę na przygotowanie się do obrony. Diabełek wziął zamach, pędem ruszając przed siebie z zamiarem mordu tych, którzy zakłócili spokój jego pana. Lecąc z istną miną zawodowego zabójcy, przygotowywał sobie w głowie najcudowniejsze tortury, które miał zamiar przetestować na przybyszach. Szybko jednak zmienił zdanie, prawie dostając palpitacji serca, widząc kogo miał na swojej drodze, a jego mina wyrażała szok godny niejednego zawału.
- Kanda, ty debilu!
Krzyk rozniósł się po całym korytarzu, dochodząc w końcu do jego uszu. Zaniepokojnony pobiegł w stronę, z której dźwięk jeszcze dudnił między ścianami. Zamarł, widząc tak od wielu lat niespotykany obraz, a jego oczy zaszkliły się od łez szczęścia.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro